Z cyklu: - „Świat przygód”
(fragment "Narzuconej autobiografii Halszki")
Zawsze z
wytęsknieniem wyczekiwałam wakacji. Niemalże co roku spędzałam
je u cioci w małej wsi w Kotlinie Kłodzkiej. Pięknie tam było.
Tam zawsze coś fajnego się działo. O nudzie mowy nie było. Tym
bardziej, że miałam tam kuzyna w swoim wieku i jego kolegów. Oni
też zawsze z wytęsknieniem czekali wakacji i... mojego przyjazdu. A
potem? A potem się działo! Obowiązki, obowiązkami, co trzeba było
pomóc cioci, się pomogło... i jazda żyć! A co?! Młodość ma
swoje prawa.
Pamiętam,
że kiedy byłam na wakacjach jako 15-latka, to któregoś dnia
mojego pobytu na wsi, a właściwie nocy, wybraliśmy się z kuzynem
Ryśkiem i jego kolegą Frankiem do księdza na jabłka.
Wiedzieliśmy, że to głupie kraść u księdza jabłka, kiedy u
cioci w sadzie jabłek od groma, ale że tego dnia trzeba było
jeszcze coś mocniejszego przeżyć, by ruszyć rozleniwioną pracą
w polu — adrenalinę, się wybraliśmy, i to bardzo ochoczo.
Pieczone w ognisku jabłuszka też nam się marzyły. A zakazane
przecież lepiej smakują. Wszak nam już nasza prarodzicielka Ewa
dała tego przykład. I pewnie w genach nam to zostało.
No
dobra, nie będę owijać w bawełnę i przyznam się od razu, że to
był mój pomysł z tymi zakazanymi jabłkami. I wszystko byłoby
super, gdyby nie idiotyczny wyskok Ryśka. Wprawdzie wlazł z
Frankiem do sadu księdza, kiedy ja stałam na czatach i w razie
niebezpieczeństwa miałam gwizdem dać im znać, ale co z tego, jak
ten bałwan „niebezpieczeństwo” sam sprowokował. Siedząc na
jabłoni, zaczął rzucać jabłkami w moim kierunku, a ja nie mając
pojęcia, że to jego robota, pomyślałam, że to ktoś rzuca we
mnie kamieniami. Musiałam sprawdzić kto to i skąd rzuca. W
zupełnych ciemnościach poleciałam w kierunku pobliskiej drogi.
Chciałam się zaczaić w przydrożnym rowie na delikwenta i w razie
potrzeby, spłoszyć go, udając warczenie psa. Niestety, ani jedno
ani drugie nie doszło do skutku, bo nagle zza krzewów wyłoniła
się jakaś postać z psem. Wpadłam w panikę, bo pomyślałam
sobie, że to z pewnością jest ksiądz. Nie wiele myśląc, padłam
na ziemię, i czołgając się, zawróciłam z powrotem pod sad, aby
jakoś ostrzec chłopców. Gwizdać przecież nie mogłam. Kiedy
zbliżałam się do celu, zauważyłam nagle jak chłopcy nieco dalej
przeskakują ogrodzenie i biegną akurat w tym kierunku, gdzie
widziałam księdza z psem. Spanikowałam jeszcze bardziej, bo nie
wiedziałam, co to ma znaczyć i przed kim oni w ogóle uciekają.
Zerwałam się na równe nogi i chyłkiem pobiegłam za nimi.
Niestety, chłopcy jak gdyby się rozpłynęli w powietrzu i nigdzie
już ich nie było widać. Kiedy dobiegłam do drogi, zobaczyłam w
oddali, na tle wiejskich latarni, iż ta postać z psem idzie dalej w
kierunku wsi. Uspokoiłam się nieco, bo to oznaczało, iż ksiądz
to jednak nie był. Przez moment zastanawiałam się co mam dalej
począć. Chłopców ani widu ani słychu, a ja sama pośród
ciemności. Odczekałam jeszcze chwilkę i wreszcie głośnym i
przeciągłym gwizdem na czterech palcach, dałam wyraz swojej
dezaprobacie. Jakie było moje przerażenie, kiedy nagle usłyszałam
przytłumiony krzyk Ryśka:
— Halszka
uciekaj!
Jak
piorunem rażona
zerwałam się natychmiast do ucieczki. Na łeb na szyję gnałam
przed siebie, nie wiedząc zupełnie gdzie gnam. W gnanie włożyłam
jednak całą swoją energię i gnałam jak szalona. Wreszcie
zaczęłam się kierować w stronę pierwszych zabudowań
gospodarskich. Myślałam, że tam poczuję się bezpieczniej. I
kiedy biegłam już opłotkami i coraz bardziej się uspokajam, nagle
w pewnym momencie, ziemia uciekła mi spod nóg i… niech to
szlag!... wylądowałam po pas w jakiejś wodzie. Z przerażenia krew
mi się w żyłach zmroziła. Z zimnej wody zapewne także. A kiedy
po chwili do moich nozdrzy doleciał zapach tej wody, myślałam, że
pagibnę tam od razu. Okazało się, że wpadłam do
najnormalniejszego w świecie gnojowiska. A co gorsza, nie mogłam
się z niego wydostać, bo dno było muliste i śliskie. Szamotałam
się tam jak szalona, i już myślałam, że przyjdzie mi tam
rzeczywiście pozostać na wieki, kiedy nagle, nad głową,
zobaczyłam dwie postaci. Był to Rysiek i Franek. Ależ mnie
uszczęśliwił ich widok.
Kiedy
mnie chłopcy wyciągnęli z tego cuchnącego gnojowiska, zaczęli
się nagle tarzać ze śmiechu po ziemi. Wpadłam w konsternację. Bo
jakże to tak, ja tu mało się nie utopiłam w gnojówce, a oni się
śmieją? Wreszcie wydukałam:
— No,
teraz można się śmiać, ale było gorąco — i puściłam się
biegiem w kierunku rzeki Białej, aby zmyć z siebie to
„śmierdzielstwo”.
Chłopcy
ze śmiechem ruszyli za mną. Biegnąc za moimi plecami, Rysiek,
ciągle rechocząc, wysapał:
— Chciałaś
adrenaliny, to ją masz, i to wszystko dzięki nam, twoim najlepszym
kumplom.
Okazało
się, że to Rysiek już wcześniej cichcem zaaranżował cały ten
spektakl z zakazanymi jabłkami w tle, i kiedy wlazł z Frankiem do
sadu, bez przerwy miał mnie na oku. A potem, razem udawali ucieczkę
przed „niebezpieczeństwem” i z ukrycia obserwowali moje
poczynania. Ależ byłam wściekła na nich obu, kiedy mi to ubawieni
po pachy zakomunikowali. Pół nocy przesiedziałam w rzece i z
wściekłości nie odzywałam się do nich. Ale kiedy mnie w końcu
zaczęli przepraszać i przyznawać, że to jednak był rzeczywiście
idiotyczny żart z ich strony, moja wściekłość zaczęła mnie
powoli opuszczać. Tym bardziej, że było mi coraz bardziej zimno.
No a kiedy Rysiek przyniósł mi z domu mój płaszcz kąpielowy,
powoli zaczęłam już nawet draniom wybaczać. Wybaczyłam zaś
całkowicie, kiedy siedziałam już na brzegu otulona moim cieplutkim
płaszczem kąpielowym i rzucałam w nurt rzeki moje zapaskudzone
ciuchy. Wtedy już też zaczęłam się głośno śmiać, bo w końcu
musiałam Ryśkowi przyznać rację. Faktycznie, tej nocy adrenalina
buzowała mi w żyłach jak oszalała… A że była też i trochę
zbrukana i śmierdząca, to nic!
Na drugi
dzień, po nocce pełnej wrażeń, radosna byłam na powrót.
No bo jakże
by inaczej? Jak przygoda, to przygoda!
***
Nigdy nie zapomnę swoich wspaniałych wakacji u mojej cioci na wsi pod Kłodzkiem. To był cudowny czas. Czas, do którego zawsze myślami wracam, i wracać będę. Bo też przygód, jakie tam przeżyłam, zapomnieć się nie da. Były szalone, lecz i bardzo zabawne. Niektóre wręcz magiczne. Tak je widzę z perspektywy czasu, tak je widziałam i wówczas, jako młodziutkie dziewczątko, które kochało wieś, a tylko w wakacje mogło się nią rozkoszować.
Wiele moich przygód z tamtego okresu wykorzystałam przy pisaniu powieści "Szalone wakacje". Szalony spływ Białą Lądecką również.