poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Spływ Białą Lądecką


Z cyklu: - „Świat przygód”
(fragment "Narzuconej autobiografii Halszki")

W latach mojego dzieciństwa i wczesnej młodości często jeździłam na wakacje do mojej cioci na wieś koło Kłodzka. Wieś ta leży w pięknym otoczeniu, u zbiegu dwóch rzek: Białej Lądeckiej i Nysy Kłodzkiej. Obie te rzeki tuż za wsią wpadają na siebie i płyną dalej jednym wspólnym korytem. A w tej ich jedności, koryto się poszerza i wody ich tworzą coraz to większe rozlewisko rzeczne. Nurt staje się coraz bardziej leniwy i powolny. Aż wreszcie, rzeka jednego już imienia — Nysa Kłodzka, snuje swe wody wolno i dostojnie, tworząc w swym biegu wiele przepięknych meandrów.

Cudowne to miejsce. A jak bardzo cudowne, przyszło mi się przekonać pewnego popołudnia, kiedy to z moimi kuzynami Ryśkiem i Frankiem, urządziliśmy sobie spływ na dętce od traktora. Wcześniej opalaliśmy się na brzegu Białej, nasmarowani ropą spuszczoną wprost z silnika traktora. To ja na taki pomysł wpadłam, bo gdzieś słyszałam, że dzięki ropie szybciej i brązowiej się opala. To nic, że śmierdzieliśmy jak traktorzyści, ważne, że opaliliśmy się faktycznie bardzo szybko. To znaczy ja się opaliłam, bo po paru godzinach byłam „czarna jak Murzyniątko”. Ryśka jakoś słońce w ogóle nie chwytało, a Franek spiekł się na raka. Koniec końców, po paru godzinach leżenia plackiem na brzegu Białej, zrobiło nam się bardzo gorąco, no i wtedy, zakuta pała Franek, że odczuwał największe pieczenie ciała, wpadł na pomysł, by się schłodzić i przy okazji popływać sobie na dętce od traktora, którą wraz z ropą, przytargał od gospodarza z sąsiedztwa. Długo mnie nie musiał namawiać, bo też już potrzebę ochłodzenia się odczuwałam. Franek poturlał dętkę do rzeki i we trójkę się na nią wgramoliliśmy. Na początku wcale łatwo nam to nie szło, gdyż nasze ciała były okropnie tłuste od ropy i co rusz ześlizgiwaliśmy się po mokrej gumie. Tym większe utrudnienie sprawiała nam rwąca woda. Ale jakoś wreszcie udało nam się do spływu przygotować i nasze koło zasiąść. Ja po środku, chłopcy po bokach. Podnieśliśmy nogi… i popłynęliśmy w szalonym tempie z wodami Białej. Śmiechu i pisku było przy tym co niemiara, bo gdy kołem zarzucało na tych bardziej rwących odcinkach, trudno nam było się na kole utrzymać. Ależ mieliśmy ubaw. Po pachy.

Płynęliśmy dalej i dalej, i kiedy chcieliśmy już zakończyć nasz spływ, zdając sobie sprawę, że w dalszym odcinku rzeki woda staje się wręcz niebezpiecznie rwąca, okazało się, że już nie mamy żadnego wpływu na nasz spływ. Woda nas niosła coraz bardziej, i coraz szybciej zbliżaliśmy się do miejsca gdzie Biała łączy się z Nysą. A to miejsce jest straszne. Rozszalałe wody obu rzek wpadają na siebie z ogromną siłą i szybkością, tworząc całą masę niebezpiecznych wirów. Rysiek wrzeszczał, Franek przeklinał, a ja widziałam już śmierć w oczach. I w pewnym momencie, kiedy koło nasze wpadło na wystający z dna głaz, kołem zarzuciło tak potężnie, że Rysiek i Franek, nie mogąc się już utrzymać, wylecieli w powietrze, jakby ich ktoś z katapulty wystrzelił. Mnie jednak się udało na kole utrzymać. Nie wiem jakim cudem… Może dlatego, iż zdałam sobie sprawę, że to koło właśnie jest moją ostatnią deską ratunku? W utrzymaniu się na kole pomógł mi też długi wentyl, który sterczał między moimi nogami. Wprawdzie wcześniej sterczał w innym miejscu, bo przecież na wentyl bym chyba nie usiadła, ale wtedy byłam zadowolona, że mam go akurat między nogami, i nawet to, że co rusz aż do krwi drapie moje uda, wcale mi nie przeszkadzało. Bo cóż znaczą zadrapania w obliczu śmierci? Woda niosła mnie coraz dalej. Byłam przerażona. Bałam się też o chłopców. Ale kiedy zobaczyłam ich po chwili, że wyłonili się jednak z wody i próbują dostać się na brzeg, to się nieco uspokoiłam. Gorączkowo zaczęłam myśleć, co ja mam ze sobą zrobić, wszak do połączeń rzek już niedaleko. Nic jednak nie wymyśliłam, bo też żywioł natury nie dawał mi szans. Miejsce połączenia rzek było tuż-tuż. Chwyciłam się z całych sił zbawiennego wentyla i przywarłam do koła. Zamknęłam oczy, wstrzymałam oddech… i czekałam najgorszego. Nie pamiętam, jak wpadłam z wodami Białej do Nysy. Kompletnie nic. Biała plama. Najwyraźniej z przerażenia musiałam stracić świadomość.

Kiedy się w końcu ocknęłam, cisza była dookoła. Żadnego szumu oszalałej wody, żadnego szarpania moim ciałem, żadnego podrzucania. W pierwszej chwili myślałam, że już nie żyję. Bałam się otworzyć oczy. Ale że do tchórzy nie należę, zebrałam się na odwagę, i wreszcie je otworzyłam. I co się okazało? Otóż okazało się, że płynę sobie spokojnie leniwą wodą Nysy, i nic więcej się nie dzieje… Słoneczko świeci. Czuć zapach skoszonych łąk. Żyję!

***

Nigdy nie zapomnę swoich wspaniałych wakacji u mojej cioci na wsi pod Kłodzkiem. To był cudowny czas. Czas, do którego zawsze myślami wracam, i wracać będę. Bo też przygód, jakie tam przeżyłam, zapomnieć się nie da. Były szalone, lecz i bardzo zabawne. Niektóre wręcz magiczne. Tak je widzę z perspektywy czasu, tak je widziałam i wówczas, jako młodziutkie dziewczątko, które kochało wieś, a tylko w wakacje mogło się nią rozkoszować.

Wiele moich przygód z tamtego okresu wykorzystałam przy pisaniu powieści "Szalone wakacje"Szalony spływ Białą Lądecką  również.