Z cyklu: - „Świat przygód”
(fragment "Narzuconej autobiografii Halszki")
(fragment "Narzuconej autobiografii Halszki")
Już
w szkole umówiłam się z chłopakami z mojej klasy i z kilkoma ze
starszej klasy na wieczorną zabawę w podchody. Tym razem mieliśmy
się bawić koło starej parowozowni. Nieraz tam już urządzaliśmy
sobie różne zabawy i zawsze było fajowo. Znaliśmy na pamięć
rozkład jazdy wszystkich pociągów osobowych. O towarowe się nie
martwiliśmy, bo niewiele ich przyjeżdżało do naszego miasteczka.
A jak już przyjeżdżały, to tylko rano. Wieczorem zazwyczaj stały
unieruchomione na bocznicy i czekały tak do następnego dnia.
Zebraliśmy się o umówionej porze i w umówionym miejscu, czyli na
dworcu kolejowym. Potem, kłócąc się miedzy sobą, kto z kim w
jakiej drużynie będzie, czy w uciekającej, czy w pościgowej,
przez dobrą chwilę skakaliśmy sobie do oczu. W końcu jakoś się
podzieliliśmy. Łatwo nie było. Dopiero ciągnięcie zapałek
pomogło. Dzięki temu, dostałam się z trzema chłopakami do
drużyny uciekającej, a pozostałych czterech chłopców do drużyny
pościgowej. Moja drużyna natychmiast przystąpiła do akcji.
Ganialiśmy po torach jak szaleni, rysując strzałki na szynach,
podkładach i wagonach towarowych. Chowaliśmy również listy, i to
w najbardziej wymyślnych miejscach, pod wagonami i nawet w wagonach.
Zabawa zapowiadała się na wyśmienitą. Jak zwykle. Niestety, tym
razem długo nie trwała. Wszystko przeze mnie. A właściwie przez
to moje gwizdanie. Bo też żaden z chłopaków nie umiał tak głośno
gwizdać jak ja. Dlatego zawsze mnie wysyłali na zwiady... No
dobrze, przyznam bez bicia, że sama lubiłam być zwiadowcą. Nawet
bardzo. I właśnie kiedy drużyna pościgowa ruszyła już za nami,
ja, jako zwiadowca, chyłkiem przemykałam po torach, dając
jednocześnie chłopakom z mojej drużyny znaki, aby powoli
podchodzili we wskazanym przeze mnie kierunku. Te lebiody jednak w
ogóle na mnie nie patrzyły. Stały tylko sobie w najlepsze ukryte
za długim murkiem okalającym parowozownię, i nic. Owszem, głowy
im chodziły, i to jak peryskopy — we wszystkich kierunkach, tylko
nie w moim. Wkurzyłam się nie na żarty, i nagle jak nie huknę na
nich przytłumionym głosem:
— A
wy popaprańce jedne! A wy gdzie zaglądacie? Ruszcie wreszcie swoje
tyłki!
Żadnej
jednak reakcji z ich strony nie zauważyłam. No to wtedy mną aż
potelepało ze złości, i niewiele myśląc, głośnym i przeciągłym
gwizdem na czterech palcach ruszyłam ich z miejsca. Za moment się
jednak okazało, że nie tylko ich, ale również i maszynistę
pociągu towarowego, stojącego na bocznicy. O rany, ale zaczęliśmy
wszyscy uciekać, kiedy pociąg nagle ruszył. Na łeb na szyję.
Mało nóg nie pogubili. I to obydwie drużyny. Moja, jako
uciekająca, i tamta, jako pościgowa. Wystraszeni schowaliśmy się
wszyscy w kanale parowozowni, i szczękając zębami ze strachu,
czekaliśmy kiedy pociąg się wykolei. Żadnego zgrzytu, pisku, ani
łoskotu jednak nie było słychać. Po chwili usłyszeliśmy za to
potworną kłótnię pomiędzy maszynistą a przetokowym.
— A
ty idioto! — wrzeszczał maszynista.
— A
ty imbecylu! — wrzeszczał równie głośno przetokowy.
— Kto
imbecyl, ja?! — Maszyniście aż struny głosowe piskliwie
skrzypiały z nadwyrężenia. — To ty nim jesteś... Gwiżdżesz
jak pofyrtany, a zwrotnicy żeś jeszcze nie przestawił!
— Ja
gwiżdżę, to chyba tobie w tej twojej pustej mózgownicy wiatr hula
i gwiżdże! — Przetokowy aż się zapowietrzył z wściekłości.
I
takie tam różne rzeczy sobie przerzucali, wrzeszcząc coraz
wścieklej. W końcu do gardeł sobie skoczyli w tej zacietrzewionej
kłótni. A my z przerażeniem spoglądaliśmy tylko po sobie — w
tym brudnym i śmierdzącym kanale — i nie wiedzieliśmy, co mamy
zrobić. Wreszcie nie wytrzymaliśmy napięcia, i kiedy ta dwójka
kolejarzy szamotała się ze sobą już na dobre, wyrwaliśmy z
kanału jak z katapulty i czym prędzej opuściliśmy ten
niebezpieczny „plac zabaw”.