Rzadko ktoś ma taki przypadek, aby otrzymać od swoich rodziców imię z dnia urodzin. Ja otrzymałam. I muszę się przyznać, że tak po prawdzie, to nie
lubię tego mojego podwójnego święta. Tak mi się przynajmniej
wydaje, kiedy ono się zbliża. Ale jak już ten dzień nastąpi, to
lubię. Skąd ten mój ambiwalentny stosunek do własnego święta?
Już wyjaśniam.
A więc
tak: lubię dzień moich urodzin i imienin dlatego, ponieważ cieszy
mnie, że tyle osób o mnie pamięta i zewsząd śle kwiatuszki i
życzenia. A to przecież bardzo, ale to bardzo miłe.
Nie lubię
zaś dlatego, bo... ha!... no właśnie... nie, nie dlatego, że mi
przypomina ileż to też mam już lat, i że czas nieubłaganie
szybko leci. Nie! Od pewnego wieku, to nawet zapominam ile mam lat.
Ot, taka szczególna amnezja na własny użytek. Z tego też
względu, staram się też nie zaglądać do mojego osobistego dowodu
tożsamości. Bo a nuż wzrok mi się wymsknie spod kontroli i
niechcący zerknę na tę nieszczęsną rubryczkę?... No, tę gdzie
data urodzenia stoi. Przez ostatnie lata mojego życia nauczyłam się
w tym temacie być bardzo ostrożną. Po co sobie niepotrzebnie psuć
humor jakąś tam mało istotną datą? Dlaczego więc swojego
podwójnego święta nie lubię? Otóż swojego podwójnego święta
nie lubię... już od dzieciństwa. Dziwne, nie? Dla mnie jednak nie.
A to dlatego, że swoim przyjściem na świat zburzyłam porządek w
mojej kochanej rodzince, bo przyszłam sobie jako trzecia z rzędu
dziewczynka, nie bacząc na to, że moi rodzice tak bardzo pragnęli
mieć chłopczyka. Dla dziewczynki nawet imienia nie mieli wybranego.
Byli pewni, że będzie chłopczyk. Nawet to, że postarałam się
zrobić rodzicom ogromną niespodziankę i zameldowałam się na
świecie w niedzielę, nie zdołało ich w tym dniu uszczęśliwić i
załagodzić rozczarowanie moją odmienną płcią. Rodzice czuli się
tak bardzo zawiedzeni, że nie zadając sobie trudu, dali mi takie
imię, jakie sobie przyniosłam, czyli takie, jakie stało w
kalendarzu w dniu moich narodzin. No a potem, kiedy latek parę mi
przybyło, i już rozumiałam co trzeba, to już zawsze musiałam być
zazdrosna o swoje starsze siostrzyczki, że one dwa razy w roku
obchodziły swoje święta, a ja tylko raz. A co gorsza, dwa razy w
roku otrzymywały prezenty. A to dla mnie, jako dla dziecka, nie
mogło być przecież miłe. Bo czymże ja zawiniłam, że tylko w
jednym dniu święto miałam? Że podwójne, tym gorzej.
No i co?
Czy nie mogłam nabawić się urazu do tego swojego podwójnego
święta przez te wszystkie lata dzieciństwa? Ano mogłam… i się
nabawiłam. I to paskudztwo trzyma mnie do dziś.
Jednak samą datę 1 lipca, przyszło mi w przyszłości,
z pewnego cudownego względu, bardzo, ale to bardzo polubić… Otóż
będąc w słusznym już wieku, w dniu tym, urodziłam mojego
ukochanego syneczka. Szczęściara ze mnie, nie? To pewnie dlatego,
że się w niedzielę urodziłam! Nie, nie dałam mu na imię Marian. Był wyczekiwanym chłopczykiem. Dziewczynkę już miałam.
Trzy lata starszą.