sobota, 11 sierpnia 2018

Atak pszczół

Z cyklu: - „Świat przygód”
(fragment "Narzuconej autobiografii Halszki")


Wybywam starym przedwojennym wehikułem podobnym do roweru i pędzę przez wieś w poszukiwaniu przygód i niezapomnianych wrażeń. Za mną, jak zwykle, pedałuje kuzyn Rysiek na drugim przedwojennym wehikule. Tyle, że jeszcze bardziej zdezelowanym. Skrzyp, pisk niesamowity, ale pedałujemy szczęśliwi jak nie wiem co! Pod wieczór trzeba nam będzie pomóc trochę w pracach na polu, więc teraz gnamy pędem, by zdążyć się jeszcze zabawić i choć trochę wrażeń się nachapać. Ja wprawdzie ciągle jeszcze nie za bardzo widzę na prawe oko, ale to nic, gnam jak wicher. Ważne, że już mnie oko tak nie boli, a ograniczenie widoczności jakoś znoszę. Skąd ta niedogodność? Ano stąd, że w czasie śniadania, kiedy jak zwykle rozkoszowałam się kromką chleba z masłem i przepysznym miodem z wujka pasieki, do kuchni wpadła jakaś niewyżyta pszczoła i użądliła mnie w brew nad prawym okiem. Oko mi w momencie spuchło dookoła i zupełnie straciłam możliwość nim widzenia. I to mimo okładów z zimnych noży, które mi ciocia przykładała. Wujek też się starał ulżyć mi w cierpieniu i trzymał mnie za rękę, psiocząc przy tym na swoją głupią pszczołę i jej towarzyszki, które całym rojem o świcie uciekły z ula. Nie powiem, komfortowo się nie czułam z tym moim okiem, no ale z tego powodu nie zamierzałam siedzieć w domu i rozpaczać. Tym bardziej, że wyjście z domu już się szykowało zaraz po śniadaniu. Bo się okazało, że Krasula zerwała się z łańcucha i wlazła w szkody na przylegające do pastwiska pole sąsiada. O czym przez otwarte okno głośno poinformował inny sąsiad wujostwa. A to zadanie dla Ryśka, by ją złapać... więc moje także. Wiejskie zadania zawsze wykonywałam z własnej, nieprzymusowej, a wręcz bardzo ochoczej woli. Nigdy też nie chciałam przed Ryśkiem wyglądać na mięczaka. Tym bardziej teraz. Dlatego starałam się nie przejmować tym, że on na widok mojej twarzyczki, coraz bardziej przybierającej wygląd twarzy Quasimodo, aż tarzał się po podłodze ze śmiechu. Wprawdzie ciocia go zdzieliła parę razy ścierką po łepetynie na spamiętanie, ale ten i tak pohamować się nie mógł, bo kiedy tylko na mnie popatrzył, rechotał choby głupi.
Tak że zaraz po śniadaniu, z bólem, bo z bólem, ku radości Ryśka, a protestom wujostwa, wybyłam na pastwisko łapać Krasulę.
Niezdyscyplinowaną krowę od razu udało nam się złapać, ale co z tego, jak za moment, zanim ją Rysiek uziemił kołkiem, znów podjęła próbę ucieczki. Zadarła ogon... i jak nie wyrwie z kopyta. Jak nienormalna. I znów pognała w stronę pola sąsiada, na którym rosły buraki cukrowe. Pewnie bardzo jej posmakowały. Wkurzyłam się na Krasulę strasznie. Bo też chciałam jak najszybciej wskoczyć do rzeki, by ochłodzić się nieco, zwłaszcza moją opuchniętą i rozgrzaną fizjonomię. Dlatego też, nie czekając na Ryśka, pierwsza puściłam się biegiem za tą szkodnicą. Rysiek z zadowoleniem obserwował moją pogoń, i kiedy zobaczył, że ja już Krasulę doganiam, zaczął wrzeszczeć: — „Za ogon ją! Złap ją za ogon!” — No to ja posłusznie, z wyskoku, rzuciłam się na ogon Krasuli i złapałam z całych sił. Krasula jednak nie odpuszczała i dalej pruła do przodu, ciągnąc mnie za sobą jak upierdliwy rzep. Nie muszę chyba opowiadać, jak mnie sponiewierała i jak wyglądałam. Bo też to niewyżyte krowisko przeciągnęło mnie i po burakach, i po drodze, i potem, kiedy już łaskawie raczyła skierować swoje kopyta na pastwisko — po trawie. A co gorsza, po swoich (i zapewne koleżanek z obory) plackach. Wściekłam się nie na żarty, ale nawet nie tyle na Krasulę, bo to przecież tylko głupie bydle, ale na Ryśka, za tę jego idiotyczną poradę. Tak że kiedy wreszcie Krasula dała za wygraną i stanęła w miejscu, i Rysiek ją na powrót przyszpilał do ziemi, poszłam obrażona przez pastwisko w kierunku rzeki. Teraz to już podwójnie potrzebowałam wody... i ochłody.

Kiedy tak szłam, fukając pod nosem na Ryśka, nagle usłyszałam za sobą przybierające na sile brzęczenie. Oglądnęłam się natychmiast i na tle błękitnego nieba zobaczyłam ciemną plamę. W momencie przypomniały mi się słowa wujka wypowiedziane przy śniadaniu. Przeraziłam się okropnie i rzuciłam się do ucieczki. Do szaleńczej ucieczki. Brzęczenie coraz bardziej się wzmagało, a ja biegłam przez pastwisko już nie w kierunku rzeki, a w kierunku domu. Tak jakbym podświadomie czuła, że jedynie wujek może mnie od tych niebezpiecznych pszczół uratować. Gdy już dobiegałam do końca pastwiska, graniczącego z ogrodem przed domem wujostwa, stwierdziłam z przerażeniem, że rój jest już prawie nad moją głową. Widziałam już śmierć w oczach. A może tylko w jednym oku, bo drugie ciągle nic nie widziało. Na szczęście, to zdrowe oko zobaczyło coś jeszcze. Otóż zobaczyło ogromną cysternę przy płocie ogrodu. Długo się nie zastanawiając, rzuciłam się na tę cysternę jak na ostatnią deskę ratunku, podniosłam klapę włazu i wskoczyłam do środka, zamykając za sobą czym prędzej właz. W momencie poczułam przeogromną ulgę. Jednak niedługo było mi dane się nią rozkoszować, gdyż wnet poczułam straszną gorąc. Okazało się, że na dnie cysterny było trochę wody, która od gorących promieni słonecznych nagrzana była okropnie. Myślałam, że się tam żywcem ugotuję. Nie wiedziałam co mam robić. Wyleźć na zewnątrz przecież nie mogłam, bo tam też czekała mnie śmierć, tyle, że innego rodzaju. Wszak brzęczenie pszczół słyszałam jeszcze głośniej, bo tym razem z pogłosem. Byłam więc pewna, że te najwredniejsze pod słońcem pszczoły siedzą na cysternie. Wreszcie nie wytrzymałam gorąca i emocji i zaczęłam walić z całych sił w ścianki cysterny. Nie wiem jak długo tak waliłam, ale najważniejsze, że kiedy byłam już u kresu sił, klapa włazu się nagle podniosła i zobaczyłam głowę mojego najukochańszego, najmądrzejszego, najdzielniejszego na świecie wujka... Byłam uratowana! Żywa, choć ciągle niewiele widząca, i dodatkowo, bardzo śmierdząca. Ale co tam! Od smrodu uratowały mnie wody Białej Lądeckiej... i nawet na opuchnięte oko pomogły.

Oto i rzeka Biała Lądecka, za moimi i kuzyna Ryśka plecami.

***

Nigdy nie zapomnę swoich wspaniałych wakacji u mojej cioci na wsi pod Kłodzkiem. To był cudowny czas. Czas, do którego zawsze myślami wracam, i wracać będę. Bo też przygód, jakie tam przeżyłam, zapomnieć się nie da. Były szalone, lecz i bardzo zabawne. Niektóre wręcz magiczne. Tak je widzę z perspektywy czasu, tak je widziałam i wówczas, jako młodziutkie dziewczątko, które kochało wieś, a tylko w wakacje mogło się nią rozkoszować.

Wiele moich przygód z tamtego okresu wykorzystałam przy pisaniu powieści "Szalone wakacje". Przygodę ze wściekłymi pszczołami również.