Z cyklu: - „Świat przygód”
(fragment "Narzuconej autobiografii Halszki")
Wybywam
starym przedwojennym wehikułem podobnym do roweru i pędzę przez
wieś w poszukiwaniu przygód i niezapomnianych wrażeń. Za mną,
jak zwykle, pedałuje kuzyn Rysiek na drugim przedwojennym wehikule.
Tyle, że jeszcze bardziej zdezelowanym. Skrzyp, pisk niesamowity,
ale pedałujemy szczęśliwi jak nie wiem co! Pod wieczór trzeba nam
będzie pomóc trochę w pracach na polu, więc teraz gnamy pędem,
by zdążyć się jeszcze zabawić i choć trochę wrażeń się
nachapać. Ja wprawdzie ciągle jeszcze nie za bardzo widzę na prawe
oko, ale to nic, gnam jak wicher. Ważne, że już mnie oko tak nie
boli, a ograniczenie widoczności jakoś znoszę. Skąd ta
niedogodność? Ano stąd, że w czasie śniadania, kiedy jak zwykle
rozkoszowałam się kromką chleba z masłem i przepysznym miodem z
wujka pasieki, do kuchni wpadła jakaś niewyżyta pszczoła i
użądliła mnie w brew nad prawym okiem. Oko mi w momencie spuchło
dookoła i zupełnie straciłam możliwość nim widzenia. I to mimo
okładów z zimnych noży, które mi ciocia przykładała. Wujek też
się starał ulżyć mi w cierpieniu i trzymał mnie za rękę,
psiocząc przy tym na swoją głupią pszczołę i jej towarzyszki,
które całym rojem o świcie uciekły z ula. Nie powiem, komfortowo
się nie czułam z tym moim okiem, no ale z tego powodu nie
zamierzałam siedzieć w domu i rozpaczać. Tym bardziej, że wyjście
z domu już się szykowało zaraz po śniadaniu. Bo się okazało, że
Krasula zerwała się z łańcucha i wlazła w szkody na przylegające
do pastwiska pole sąsiada. O czym przez otwarte okno głośno
poinformował inny sąsiad wujostwa. A to zadanie dla Ryśka, by ją
złapać... więc moje także. Wiejskie zadania zawsze wykonywałam z
własnej, nieprzymusowej, a wręcz bardzo ochoczej woli. Nigdy też
nie chciałam przed Ryśkiem wyglądać na mięczaka. Tym bardziej
teraz. Dlatego starałam się nie przejmować tym, że on na widok
mojej twarzyczki, coraz bardziej przybierającej wygląd twarzy
Quasimodo, aż tarzał się po podłodze ze śmiechu. Wprawdzie
ciocia go zdzieliła parę razy ścierką po łepetynie na
spamiętanie, ale ten i tak pohamować się nie mógł, bo kiedy
tylko na mnie popatrzył, rechotał choby głupi.
Tak że
zaraz po śniadaniu, z bólem, bo z bólem, ku radości Ryśka, a
protestom wujostwa, wybyłam na pastwisko łapać Krasulę.
Niezdyscyplinowaną
krowę od razu udało nam się złapać, ale co z tego, jak za
moment, zanim ją Rysiek uziemił kołkiem, znów podjęła próbę
ucieczki. Zadarła ogon... i jak nie wyrwie z kopyta. Jak
nienormalna. I znów pognała w stronę pola sąsiada, na którym
rosły buraki cukrowe. Pewnie bardzo jej posmakowały. Wkurzyłam się
na Krasulę strasznie. Bo też chciałam jak najszybciej wskoczyć do
rzeki, by ochłodzić się nieco, zwłaszcza moją opuchniętą i
rozgrzaną fizjonomię. Dlatego też, nie czekając na Ryśka,
pierwsza puściłam się biegiem za tą szkodnicą. Rysiek z
zadowoleniem obserwował moją pogoń, i kiedy zobaczył, że ja już
Krasulę doganiam, zaczął wrzeszczeć: — „Za ogon ją! Złap ją
za ogon!” — No to ja posłusznie, z wyskoku, rzuciłam się na
ogon Krasuli i złapałam z całych sił. Krasula jednak nie
odpuszczała i dalej pruła do przodu, ciągnąc mnie za sobą jak
upierdliwy rzep. Nie muszę chyba opowiadać, jak mnie sponiewierała
i jak wyglądałam. Bo też to niewyżyte krowisko przeciągnęło
mnie i po burakach, i po drodze, i potem, kiedy już łaskawie
raczyła skierować swoje kopyta na pastwisko — po trawie. A co
gorsza, po swoich (i zapewne koleżanek z obory) plackach. Wściekłam
się nie na żarty, ale nawet nie tyle na Krasulę, bo to przecież
tylko głupie bydle, ale na Ryśka, za tę jego idiotyczną poradę.
Tak że kiedy wreszcie Krasula dała za wygraną i stanęła w
miejscu, i Rysiek ją na powrót przyszpilał do ziemi, poszłam
obrażona przez pastwisko w kierunku rzeki. Teraz to już podwójnie
potrzebowałam wody... i ochłody.
Kiedy
tak szłam, fukając pod nosem na Ryśka, nagle usłyszałam za sobą
przybierające na sile brzęczenie. Oglądnęłam się natychmiast i
na tle błękitnego nieba zobaczyłam ciemną plamę. W momencie
przypomniały mi się słowa wujka wypowiedziane przy śniadaniu.
Przeraziłam się okropnie i rzuciłam się do ucieczki. Do
szaleńczej ucieczki. Brzęczenie coraz bardziej się wzmagało, a ja
biegłam przez pastwisko już nie w kierunku rzeki, a w kierunku
domu. Tak jakbym podświadomie czuła, że jedynie wujek może mnie
od tych niebezpiecznych pszczół uratować. Gdy już dobiegałam do
końca pastwiska, graniczącego z ogrodem przed domem wujostwa,
stwierdziłam z przerażeniem, że rój jest już prawie nad moją
głową. Widziałam już śmierć w oczach. A może tylko w jednym
oku, bo drugie ciągle nic nie widziało. Na szczęście, to zdrowe
oko zobaczyło coś jeszcze. Otóż zobaczyło ogromną cysternę
przy płocie ogrodu. Długo się nie zastanawiając, rzuciłam się
na tę cysternę jak na ostatnią deskę ratunku, podniosłam klapę
włazu i wskoczyłam do środka, zamykając za sobą czym prędzej
właz. W momencie poczułam przeogromną ulgę. Jednak niedługo było
mi dane się nią rozkoszować, gdyż wnet poczułam straszną gorąc.
Okazało się, że na dnie cysterny było trochę wody, która od
gorących promieni słonecznych nagrzana była okropnie. Myślałam,
że się tam żywcem ugotuję. Nie wiedziałam co mam robić. Wyleźć
na zewnątrz przecież nie mogłam, bo tam też czekała mnie śmierć,
tyle, że innego rodzaju. Wszak brzęczenie pszczół słyszałam
jeszcze głośniej, bo tym razem z pogłosem. Byłam więc pewna, że
te najwredniejsze pod słońcem pszczoły siedzą na cysternie.
Wreszcie nie wytrzymałam gorąca i emocji i zaczęłam walić z
całych sił w ścianki cysterny. Nie wiem jak długo tak waliłam,
ale najważniejsze, że kiedy byłam już u kresu sił, klapa włazu
się nagle podniosła i zobaczyłam głowę mojego najukochańszego,
najmądrzejszego, najdzielniejszego na świecie wujka... Byłam
uratowana! Żywa, choć ciągle niewiele widząca, i dodatkowo,
bardzo śmierdząca. Ale co tam! Od smrodu uratowały mnie wody
Białej Lądeckiej... i nawet na opuchnięte oko pomogły.
Oto
i rzeka Biała Lądecka, za moimi i kuzyna Ryśka plecami.
***
Nigdy nie zapomnę swoich wspaniałych wakacji u mojej cioci na wsi pod Kłodzkiem. To był cudowny czas. Czas, do którego zawsze myślami wracam, i wracać będę. Bo też przygód, jakie tam przeżyłam, zapomnieć się nie da. Były szalone, lecz i bardzo zabawne. Niektóre wręcz magiczne. Tak je widzę z perspektywy czasu, tak je widziałam i wówczas, jako młodziutkie dziewczątko, które kochało wieś, a tylko w wakacje mogło się nią rozkoszować.
Wiele moich przygód z tamtego okresu wykorzystałam przy pisaniu powieści "Szalone wakacje". Przygodę ze wściekłymi pszczołami również.