środa, 15 sierpnia 2018

Atak wściekłej krowy

Z cyklu: - „Świat przygód”
(fragment "Narzuconej autobiografii Halszki")


Był piękny letni dzień. Niedziela. Koniecznie trzeba było ten dzień mądrze wykorzystać. Wybierałam się więc z moim 4,5 letnim braciszkiem nad rzekę. Chciałam się trochę poopalać i popływać. Ha, miałam już wielką wprawę w pływaniu, bo też na wczasach w Międzybrodziu, z których wróciliśmy dwa tygodnie temu, nauczyłam się pływać. I to sama. A nauczyłam się w taki sposób, że najpierw na płytkiej wodzie, dostając rękami dna, puszczałam się co chwilę i przepływałam kawalątek odległości, a potem już płynęłam co raz dalej i dalej. Styl to był wprawdzie rozpaczliwy, ale zawsze to jakiś styl. A najważniejsze, że dzięki niemu, to znaczy temu stylowi, zaczęłam pływać na coraz to głębszej wodzie. Aż wreszcie, bez większego już strachu przepłynęłam cały basen nad jeziorem — tam i z powrotem. To była frajda! Ależ byłam dumna z siebie.

Duma mnie wręcz rozpierała. Bo też już od początku lata na siłę chciałam się nauczyć pływać w naszym cukrowniczym stawie rybnym — i tam mi się niestety nie udało. Ale to chyba tylko dlatego, że kiedy pewnego dnia zawzięcie trenowałam naukę pływania, i kiedy z wody chciałam coś zawołać do koleżanki siedzącej na brzegu, zachłysnęłam się wodą i wraz z wodą połknęłam… fuj!, obrzydliwą kijankę, których w stawie aż się roiło. Myślałam, że z obrzydzenia się tam, wśród tego paskudztwa, utopię. Z przerażenia, wywołanego obrzydzeniem, na moment mnie sparaliżowało, ale po chwili się spamiętałam i na oślep zaczęłam walić nogami i rękoma o wodę i jakimś cudem udało mi się do brzegu dostać. Potem przez cały czas chciało mi się wymiotować, bo ciągle miałam na myśli, że to czarne świństwo pływa sobie w moim brzuchu. Odruchy wymiotne ustały mi dopiero na drugi dzień, kiedy kijankę z siebie wydaliłam. Przetrawioną.

Od tego incydentu nie bardzo miałam ochotę na dalszą naukę pływania. Tak że teraz jestem przeszczęśliwa, że już jednak pływam. A pływanie tak bardzo mi się spodobało, że na wczasach, po paru dniach, nawet z moim braciszkiem na plecach spokojnie pływałam po jeziorze. Braciszek też miał frajdę. Tym większą, że nie czuł żadnego zagrożenia. Ze mną, dużo starszą siostrą, czuł się bezpiecznie. Wiedział, że żadna krzywda spotkać go nie może. Zapewne miał to już w swojej dziecięcej podświadomości zakodowane.

Wracam do naszego niedzielnego wypadu nad rzekę. Kiedy dotarliśmy już nad rzeką, zobaczyłam, że tama jest spuszczona. Ucieszyłam się. Postanowiłam rozłożyć koc nieco dalej od tamy, gdzie nie było aż tak głęboko. Chciałam przecież z braciszkiem pochodzić po wodzie. W tym miejscu rzeka przepływała obok naszej cukrowni. Też i tama należała do cukrowni. Idąc dalej, zauważyłam, iż duży odcinek wzgórzystego brzegu rzeki graniczącego z ogrodzeniem cukrowni, został zamknięty drewnianymi barierkami. Zdziwiło mnie to bardzo, bo nigdy do tej pory takich barierek tam nie było. Można było sobie spokojnie iść wzdłuż rzeki aż do najbliższej wsi. Postanowiłam zignorować tę całą drewnianą blokadę. Bo co mi tam! Na terenie cukrowni zawsze mogłam przebywać bez problemu.

Przesadziłam braciszka przez barierki i sama przeszłam. Po czym, w odległości może 50 m od tych barierek, a tuż przy brzegu rzeki, rozłożyłam koc. Przebrałam braciszka w spodenki kąpielowe, zdjęłam z siebie sukienkę, i w stroju kąpielowym usiadłam z nim na kocu. Na początku zachciało nam się jeść. Po zjedzeniu dużej części domowych smakołyków, wzięłam braciszka na ręce i weszłam z nim do rzeki. Braciszek coś tam na początku marudził, ale po chwili chlapaliśmy się już jak dwa morsy. Aż bryzgi leciały na wszystkie strony świata. Fajnie było. Woda było wprawdzie brudna, ale była przynajmniej ciepła i… mokra.

Kiedy braciszek po długim moczeniu zaczął nagle szczękać zębami, wystawiłam go na brzeg i kazałam okryć się ręcznikiem. Sama zaś chciałam jeszcze trochę popływać. Szybko jednak zmieniłam zdanie, gdyż tego dnia jakoś zbyt dużo szczurów wodnych pływało przy brzegu. Nie to, że się ich bałam, o nie! Ja się ich tylko brzydziłam straszliwie. Gramoliłam się akurat na brzeg, kiedy nagle usłyszałam nasilający się tętent. Natychmiast popatrzyłam w tamtym kierunku, i zdębiałam. Spomiędzy krzewów rosnących na wzgórzystym brzegu rzeki, wyleciała rozjuszona krowa, i z podniesionym ogonem, gnała w naszym kierunku.

W momencie przypomniało mi się jak parę dni temu tatuś mówił do mamusi, iż dyrektor kupił sobie krowę. Przerażona potwornie wyskoczyłam z rzeki i rzuciłam się na koc. Chwyciłam braciszka pod pachę i jak szalona zaczęłam z nim uciekać w stronę barierek. Braciszek krzyczał wniebogłosy a ja gnałam resztkami sił, czując już na plecach złowrogi, chrapliwy oddech wściekłej krowy. W ostatniej dosłownie chwili dopadłam barierek. Przekaturlałam braciszka po ziemi pod nimi, a sama przesadziłam je szczupakiem. Byliśmy uratowani.

Krowa wyhamowała przy barierkach i stanęła jak wryta. Wreszcie, prychając na wszystkie strony spienioną śliną, głośnym i przeciągłym muczeniem dała wyraz swojemu niezadowoleniu. Po czym się odwróciła i dostojnym krokiem poszła brzegiem rzeki. Braciszek wtulił się we mnie, i szlochając, powiedział: — „Bzitka kjowa”*. — Biedny, tak bardzo był przerażony. Szybko go jednak uspokoiłam zabawą w puszczanie kaczek po wodzie. W czasie tej zabawy, cały czas zaglądałam jednak za dyrektorską krową. Musiałam przecież wrócić tam jeszcze raz, aby pozbierać nasze rzeczy. Z daleka widziałam jednak, że krowa stoi przy naszym kocu i nie odchodzi. Martwiło mnie to bardzo, ale co było robić, trzeba było czekać aż łaskawie odejdzie. Prawie dwie godziny czekaliśmy, a krowa nic, jak stała, tak stoi nadal. Nerwy już mnie brały na to głupie bydlę. A jeszcze do tego wszystkiego, braciszek zaczął marudzić, że jest głodny.

Zaczęłam się już rozglądać za jakimś kosturem, z myślą, że jednak będę musiała to wstrętne krowisko jakoś sama przepędzić. Kiedy już stałam przy barierkach z pokaźną gałęzią w ręce i nabierałam odwagi, aby przeskoczyć barierki, usłyszałam nagle czyjeś głośne nawoływania: — „Malina, Malinka, chodź do mnie!” — Wychyliłam głowę zza barierek i zobaczyła portiera z cukrowni jak idzie ze wzgórza ku rzece. Ależ się ucieszyłam na jego widok. Ta wstrętna Malina najwyraźniej też, bo zaczęła radośnie muczeć i człapać w kierunku portiera — na usługach jej pana, dyrektora.

Portier nas nawet nie zauważył. Poklepał to wstrętne krówsko po zadzie, i razem z nią, oddalił się w stronę bocznej bramy cukrowni. Wtedy ja, dłużej się nie zastanawiając, posadziłam braciszka w wysokiej trawie, a sama przeskoczyłam barierki i pognałam po nasze rzeczy. Gdy dotarłam na miejsce, myślałam, że dostanę szoku. Wszystkie nasze rzeczy były stratowane i wymieszane jak groch z kapustą. Mało tego, koc był w dużej części wystrzępiony i przerzuty, braciszka spodenki w połowie zżarte, w połowie wymaćkane, nawet moja kosmetyczka była nadżarta i zielona od krowiego pyska. Rany, ależ byłam wściekła! Miałam ochotę popędzić za tym głupim dyrektorskim bydlęciem i nakopać mu do zadka. Co za krowa!

Musiałam jednak wracać do braciszka. W pośpiechu pozbierałam z ziemi wszystkie pozostałości po naszym ekwipunku, i z myślą, że poskarżę się na to dyrektorskie krowisko tatusiowi, pobiegłam do braciszka. 
----------------------------------------------
*Bzitka kjowa — brzydka krowa (tłum. z jęz. dziecięcego) 

Wczasy w Międzybrodziu. Ja z braciszkiem i z koleżeństwem z podwórka.  

***

Dzisiaj, kiedy tylko spotkamy się z bratem, często wspominamy nasze dzieciństwo. A mamy co wspominać, i z czego się pośmiać. Wiele przygód wspólnie przeżyliśmy. Ponieważ ja, jako najmłodsza z sióstr, matkowałam mu najbardziej i często spędzałam z nim czas. Ale z tej akurat historyjki z krową w tle, o dziwo, braciszek krowy nie pamięta. Pamięta za to, że mu „ała” w wodzie zrobiłam. Musiałam się zdrowo nagłówkować, by skojarzyć sobie fakty i ustalić, co też to ja nawyrabiałam, że mojemu kochanemu braciszkowi "ała" zrobiłam... Biedulka! W końcu mi się przypomniało, że wcześniej, zanim wybrałam się z nim nad rzekę, przymierzałam zeszłoroczny strój kąpielowy. Chciałam sprawdzić, czy nie jest już za ciasny, wszak cycuszki przez rok urosły mi nieco. Okazało się, że staniczek był jednak już troszeczkę za mały, ale że strój bardzo mi się podobał, wciskałam się w niego na siłę... No i? No i jedno ramiączko od stanika się oderwało. Żeby nie tracić czasu, niewiele myśląc, przypięłam je agrafką. Pewnie stąd to „ała”. Musiało tak być, że kiedy chodziłam z braciszkiem po wodzie, nosząc go na rękach, agrafka się odpięła... Och, ta bzitka agjafka ała Ontusiowi robiła!