środa, 8 sierpnia 2018

Niegdysiejsza podróż do niegdysiejszego Wielkiego Brata

Z cyklu: - „Świat przygód”
(fragment "Narzuconej autobiografii Halszki")

Często wspominam tę podróż z mojego dzieciństwa, bo też była to moja pierwsza podróż za granicę. Ha, ale nie byle jaką zagranicę, bo do ZSRR, a dokładniej, na Ukrainę. Pojechałam tam z rodzicami i starszą siostrzyczką oraz z braciszkiem w maminym brzuszku.
Pamiętam, że rodzice bardzo długo starali się o wizę na wyjazd. Koniecznie chcieli nam pokazać swoje strony z lat dzieciństwa i młodości oraz swój majątek, jaki tam zostawili... Eee tam, zostawili, Sowieci im wszystko zabrali i z kartą majątkową wyrzucili na Ziemie Odzyskane. W końcu udało im się wizę pozyskać, ale tylko dlatego, że ze Zbaraża otrzymali depeszę o treści: - „Ojciec umierający. Przyjeżdżajcie natychmiast”. Depeszę tę przysłała ojca starsza siostra, która jako jedyna z jego rodzeństwa pozostała w Zbarażu wraz z ich rodzicami. Depesza pomogła. Dostaliśmy w końcu tę upragnioną wizę... no i pojechaliśmy. Pod koniec sierpnia. Byłam bardzo, ale to bardzo zadowolona z takiego stanu rzeczy. Raz, że czekała mnie tak daleka i długa podróż, a drugi raz, co było jeszcze większym powodem do radości, że we wrześniu nie będzie mnie w domu, a to oznaczało, że szkoła sobie trochę na mnie poczeka.

Pojechaliśmy pociągiem. Przez całą drogę jechaliśmy z duszą na ramieniu, ponieważ nikt z nas wiedzieć nie mógł, ile jest prawdy w tej depeszy. Zaś na granicy, w Przemyślu, mieliśmy dodatkowo straszliwe kłopoty. Służba graniczna chciała nas zawrócić z powrotem do domu. Dlaczego? Ano dlatego, że moja mama sama sobie wymieniała zdjęcie w paszporcie (poprzednie jej się nie podobało), stare odklejając, a nowe, ładniejsze wg niej, przyklejając. Przetrzymywano nas z tego powodu na przejściu granicznym ładnych parę godzin. Sowieccy żołnierze brali już mamę za szpiega. Nerwów zjedliśmy co niemiara. Mamusi się aż brzuch straszliwie rozbolał. A tam, no, w tym jej brzuchu, wiadomo, był przecież dzidziuś. Tatuś się wtedy wnerwił jeszcze bardziej, a nam trudno było zgadnąć, czy na nierozsądek mamusi, czy też na straż graniczną. Fakt faktem, wnerwił się okrutnie, i zostawiając nas same, zniknął na długą chwilę. A po tej właśnie długiej, pełnej niepewności i strachu chwili, wraz z jego powrotem, okazało się nagle, że możemy jechać dalej, bo mamusię uratowało zdjęcie w naszym wspólnym paszporcie, na którym mamusię w końcu łaskawie rozpoznano, a bezprawną zamianę zdjęcia na dokumencie wielkiej wagi, jakim jest jej osobisty paszport, wybaczono. No i dzięki Bogu, a właściwie tatusiowi, który, jak później wyszło na jaw, wziął sprawę w swoje ręce (i nie tylko ręce), przekroczyliśmy granicę i mogliśmy jechać dalej. Mamusia odetchnęła z ulgą, aż ją dzidziuś przestał boleć... to znaczy brzuszek. Wszyscy odetchnęli z wielką ulgą. Ja też. Dziwiła mnie tylko jedna rzecz, dlaczego tatusiowi zaczął się tak nagle język dziwacznie plątać? Czyżby te negocjacje ze służbą celną tak go zmęczyły? Ale to, oprócz mojego chwilowego zdziwienia, ważne nie było. Ważne było tylko to, że mogliśmy jechać dalej. 

Jednak zanim ruszyliśmy, znów przyszło mi popaść w stan głębokiego zadziwienia. Tym razem zadziwiali mnie kolejarze, którzy biegali koło wagonów naszego pociągu i coś tam przy nich grzebali, stukali, walili. Wreszcie nie wytrzymałam i spytałam tatusia, o co tym kolejarzom chodzi. Tatuś nie od razu mi odpowiedział, najwyraźniej już usypiał umęczony negocjacjami. Ale kiedy ponowiłam swoje pytanie prosto do jego ucha wymamrotał w odpowiedzi, że teraz będziemy jechać szerokimi torami, i kolejarze dopasowują właśnie rozstaw osi pociągu do rozmiarów torów. No coś takiego! A to ci atrakcja! Moje zadziwienie zamieniło się wnet w wielki podziw. Tak wielki, że gdy pociąg wreszcie ruszył, pobiegłam do ostatniego wagonu, by przez oszklone drzwi lepiej widzieć te dziwacznie szerokie tory... i zagraniczne krajobrazy oczywiście.

Na szerokich torach dojechaliśmy do Lwowa, we Lwowie mieliśmy przesiadkę do Tarnopola, a w Tarnopolu do Zbaraża. Mimo że podróż trwała grubo ponad dobę i usłana była wieloma trudnościami, ale też i atrakcjami (no, przynajmniej dla mnie), nie czułam żadnego zmęczenia. Na dworcu w Zbarażu tatuś wziął taksówkę i taksówkarz zawiózł nas do domu dziadka. Ale zanim zawiózł, zdrowo nas nastraszył, bo opowiadał nam po drodze, jak to niektórzy jego rodacy podszywają się za taksówkarzy i polują na gości z Polski. Wywożą ich potem do lasu, gdzie czekają pomagierzy, i tam mordują. Po czym zakopują ich we wcześniej wykopanych dołach i uciekają ze wszystkimi bagażami. O rany, ale byliśmy przestraszeni. Zwłaszcza my, dziewczynki. Dobrze, że nie musieliśmy zbyt długo taksówką jechać i przez żaden las, bo nie wiem, jak byśmy tę podróż przeżyły. Na szczęście dom rodzinny tatusia mieścił się prawie w centrum Zbaraża. Dojechaliśmy cali i zdrowi.

Dziwnie było w tym Zbarażu. Wszystko było inne niż u nas. Inne domy, inne ulice, ludzie inaczej ubrani. A w ludziach najbardziej zadziwiało mnie to, że wielu z nich miało gębę pełną złota... to jest, złotych zębów, chciałam powiedzieć. Rany, wyglądali jak jakieś cyborgi. Ale podobali mi się. Codziennie chodziliśmy gdzieś z wizytą. Wszędzie bardzo miło nas przyjmowano.

Chodziliśmy też często na zbaraski cmentarz, na grób babci. Babcia zmarła parę miesięcy przed naszym przyjazdem. Na jej pogrzebie niestety nie mogliśmy być, gdyż bezduszni urzędnicy z Polski na jej pogrzeb nas nie wypuścili. Dlatego staraliśmy się jak najczęściej być przy grobie babci i palić świece. Ale nie tylko przy grobie babci bywaliśmy. Na zbaraskim cmentarzu leży bardzo dużo członków naszej rodziny. Byliśmy też i na mszy za babci wieczne odpoczywanie. Ale nie w kościele, tylko w cerkwi. Z kościoła polskiego po wojnie Sowieci zrobili jakiś magazyn. Śmiesznie było w tej cerkwi. Wszyscy się żegnali jakoś tak dziwnie, po trzy razy. A ten ich ksiądz, a właściwie pop, był tak śmiesznie ubrany i miał strasznie długą brodę, jak Mikołaj, tyle że czarną. I za nim się pojawił przy jakimś takim czymś, podobnym do ołtarza, to najpierw kilka bram mu otwierano, aby wreszcie mógł stanąć w pełnej okazałości i zawyć potężnym głosem jakąś ukraińską cerkiewną pieśń. Śmiać mi się chciało okropnie, ale że mnie mamusia co chwilę piorunowała wzrokiem, to też jakoś śmiechem nie buchnęłam. Ale łatwe to wcale nie było, tak się hamować.

Parę razy też chodziłam z dziadziusiem na cmentarz zbaraski i w innym celu. Otóż chodziliśmy zbierać czerwone owoce dzikiej róży na herbatkę dla niego. Dziadzio mówił, że taka herbatka bardzo dobrze mu robi na zdrowie. Z chęcią więc tam z nim chodziłam i jak na akord zbierałam to czerwone paskudztwo, bo bardzo chciałam, aby dziadzio jeszcze długo pożył i nas w Polsce odwiedził.
Byliśmy też na Zamku Zbaraskim. Chcieliśmy zobaczyć gdzie przebywali niektórzy bohaterowie z Trylogii Henryka Sienkiewicza. Ja szczególnie chciałam obejrzeć bramę wjazdową, aby móc sobie wyobrazić, jak Skrzetuski uciekał przez nią po pomoc. Zamek zrobił na mnie ogromne wrażenie. Szkoda tylko, że był bardzo zniszczony. No ale cóż, Polaków w Zbarażu bardzo mało po wojnie pozostało i nie ma komu się tym zająć. Ale słyszałam jak ciocia mówiła do tatusia, że kiedyś mają jednak remont zacząć. Fajnie by było. Zbaraż to w sumie piękne miasto. Szkoda, że dalej nie należy do Polski.

W oddalonych o 10 km od Zbaraża - Dobrowodach, w mamusi rodzinnej wsi, też było fajnie. Kiedy tam przyjechaliśmy autobusem, mamusia na początku strasznie się bała, bo od wojny była tam po raz pierwszy. Bała się zwłaszcza spotkania ze swoją najlepszą przyjaciółką z tamtych lat, Marusią. Bo jak się mamusia dowiedziała, Marusia, jako rodowita Ukraina, też należała do banderowców i po wojnie zesłano ją za to na Sybir. Mamusia miała obawy, że Marusia może myśleć, że to ona ją wydała, skoro przed końcem wojny uciekła wraz z rodziną z Dobrowód do Zbaraża. No i jak szliśmy przez wieś, cały czas nas nerwowo upominała byśmy mówili szeptem, bo gdy nas ktoś usłyszy, że mówimy po polsku, to może nam krzywdę zrobić. Tatuś się śmiał z jej lęku i uspokajał, że nikomu nie pozwoli nas skrzywdzić. Po chwili i tak się okazało, iż to, czy mówimy głośno, czy nie, nie jest już ważne, ponieważ cała chmara dzieciaków leciała za nami, rozpoznając w nas cudzoziemców. I to tylko po ubiorze. Tak że kiedy doszliśmy do mamusi ulicy i jej byłego domu, z chmarą rozhukanych dzieciaków za plecami, lęk mamusi okazał się być zupełnie zbyteczny, gdyż Marusia czekała już na nas przy domu. Widać, że na wsi wieści szybko się rozchodzą.

Spotkanie dawnych przyjaciółek było bardzo miłe i wzruszające. Obie rzuciły się sobie w ramiona i długo cichutko płakały. A potem to już było miłe przyjęcie u Marusi w domu. Po przyjęciu zaś, wspólnie zwiedzaliśmy Mamusi dom rodzinny i zabudowania gospodarcze. A także ich ogromne kamieniołomy, z których, jak mówiła Marusia, połowę Tarnopola po wojnie wybudowano. Spodobało mi się w tych kamieniołomach bardzo. Byłoby gdzie poszaleć. Oj, byłoby! No ale cóż, czas szybko zleciał i trzeba nam było wracać do Zbaraża. A po kilku też dniach, przyszła pora i na powrót do domu, wszak było już po połowie września. Rok szkolny już dawno się zaczął. 

Do domu wracaliśmy też z duszą na ramieniu, gdyż do Zbaraża przyszedł telegram, iż tym razem dziadzio Wojtek (mamy ojciec) jest bardzo chory. Ten telegram akurat, niestety, okazał się zawierać prawdziwą treść. Kiedy wróciliśmy, dziadzio następnego dnia zmarł. Rozpacz była straszna, bo dziadziuś Wojtek wcale nie był jeszcze taki stary. Miał zaledwie 74 lata. No ale cóż było zrobić? Siła wyższa. Tęsknota za ojcowizną go zabiła. 
Dziadek Jan natomiast jeszcze dwa razy odwiedzał nas w Polsce. Żył 94 lata.