Wczoraj
był piękny i słoneczny dzień. Ostatni dzień lata. Nikt się
jednak nie smucił. Kto żyw był zajęty przygotowaniami do jego
pożegnania. Ptaki, które zostają na zimę, gromadziły zapasy i
wygrzewały swe piórka w ostatnich letnich promieniach słonecznych.
Nie śpiewały już, nie miały czasu. Zaś ptaki, które co roku
wędrują wraz z latem do ciepłych krajów, kluczyły po niebie i
zbierały się do odlotu. I też już nie śpiewały. Oszczędzały
siły na daleką podróż.
A lato?
Lato zapewne chciało zostawić po sobie wspaniałe wspomnienia.
Ofiarowało więc nam, jeszcze raz, przepiękną pogodę, błękit
nieba, migoczące, złociste promienie słoneczne i niezapomnianą
woń…
I właśnie
taki był wczorajszy dzień. Był cudowny. Ptaki milczały. Cisza
dookoła. Powietrze tylko drgało i szumiały drzewa.
I muszę
wam dzieci powiedzieć, że na taki właśnie dzień, ja, kret
Jedwabek wraz z moim przyjacielem, świerszczykiem Wirtuozem,
czekaliśmy niecierpliwie od dawna. Wiecie dlaczego? Bo świerszczyk
Wirtuoz zamierzał dać koncert na pożegnanie lata. A ja bardzo
lubiłem jego granie i też codziennie wyglądałem takiego właśnie
dnia, jaki był wczoraj. Rano, kiedy się tylko obudziłem,
wystawiłem główkę ze swojego kopczyka… A muszę wam powiedzieć,
że mam bardzo ładny kopczyk. Wirtuoz nazywa mój kopczyk
kretowiskiem. Ale mnie to nie przeszkadza. Sam go zbudowałem na
naszej łące i jestem z niego dumny. A urządziłem go bardzo
wygodnie i przytulnie. Wnętrze komory gniazdowej, i niektóre
korytarze, wyścieliłem suchymi liśćmi, trawą, a nawet mchem.
Wirtuoz często mnie odwiedza w podziemiach mojego kopczyka i też mu
się u mnie podoba… Ale, ale, a o czym to ja mówiłem? Aha, już
wiem… więc kiedy tylko wyglądnąłem na zewnątrz, stwierdziłem
od razu, że to musi być —
ten dzień —
dzień koncertu Wirtuoza.
– „Wymarzony
dzień. Cicho, spokojnie. Ptaki zajęły się sobą i nie śpiewają.
Nie będą więc grania Wirtuoza zagłuszać. Żadnej konkurencji,
żadnego śpiewania” –
myślałem ucieszony i pobiegłem natychmiast do domu
Wirtuoza, aby się przekonać, czy on już jest przygotowany do
koncertu. I wiecie co zobaczyłem? Nie uwierzycie! Sam nie mogłem
uwierzyć! Przez moment pomyślałem, że niedowidzę, gdyż
zapomniałem okulary założyć. Ale nie! Sprawdziłem, miałem je na
nosie. Wtedy się przeraziłem, bo widziałem jak Wirtuoz siedzi
smutny na liściu koniczynki i wpatruje się w swoje skrzypki. Nie
czekałem dłużej. Natychmiast podbiegłem do niego i potrząsnąłem
nim.
— Co
ci się stało, Wirtuozku mój kochany? —
zapytałem coraz bardziej wystraszony.
— Mam
wielkie zmartwienie —
odpowiedział mi i jeszcze bardziej posmutniał, spuszczając głowę.
A po chwili, ściskając swoje skrzypki w objęciach, cichutko dodał:
— Boję
się, Jedwabku.
Wtedy
zrozumiałem wszystko. Wirtuoz umiał przepięknie ćwierkać swoimi
skrzydełkami i jednocześnie grać na skrzypkach, ale był bardzo
nieśmiały i zżerała go trema. Musiałem szybko coś wymyślić,
żeby mu pomóc. No i wymyśliłem.
— Wiesz,
Wirtuozku! —
powiedziałem łagodnie. —
Na drugim końcu naszej łąki, gdzieś pod lasem, mieszka dobra
wróżka Teofila. Pójdziemy tam do niej, a ona na pewno już coś
poradzi.
Wirtuozek
z nadzieją w oczach popatrzył na mnie, uśmiechnął się
serdecznie, i chwycił mnie za rękę, no i… poszliśmy.
Szło
nam się bardzo miło. Opowiadaliśmy sobie o pięknym dniu, o lecie,
z którym przyjdzie nam się niebawem pożegnać. Ale nic nie
wspominaliśmy o jego koncercie. Tak było rozsądniej. Po co Wirtuoz
miałby się znów smucić. Najpierw trzeba było dotrzeć do wróżki
Teofili. I kiedy tak szliśmy miarowym krokiem, zobaczyliśmy nagle
wśród gęstej trawy wystający z norki łebek naszej znajomej
myszki Apolonii… Ale muszę wam powiedzieć, że niezbyt spodobała
mi się jej ta nowa norka. No bo to taka sobie zwykła dziura w
ziemi. Nie ma to jak mój kopczyk. Ale jak jej się ta dziura podoba,
to jej sprawa. No nie?... Myszka bardzo się zdziwiła na nasz widok,
więc zapytała:
— A
dokąd to wędrujecie z samego rana?
— Idziemy
odwiedzić naszą znajomą wróżkę Teofilę —
szybko odpowiedziałem jej, nic nie wspominając
naturalnie, po co do niej idziemy. Ale myszka Apolonia jest bardzo
ciekawską myszką, więc zadała jeszcze jedno pytanie:
— A po
co do niej idziecie? Bo wróżkę nie odwiedza się tylko ot tak
sobie. Idąc do niej, każdy już ma jakiś tam swój cel. Zresztą
nie musicie mi odpowiadać. Idę z wami.
No i
poszliśmy we trójkę. Na początku nie bardzo byłem zadowolony z
towarzystwa ciekawskiej myszki, ale potem sobie pomyślałem, że to
może i dobrze, bo jak już Wirtuoz zacznie koncert, to lepiej się
będzie czuł, widząc więcej znajomych mordek. Nie uszliśmy jednak
zbyt daleko, gdy usłyszeliśmy czyjeś wołanie:
— Co
tak pędzicie?! Gonię już za wami taki kawał drogi! —
wołała zdyszana dżdżownica Rosówka. Chcę iść z wami, bo
czuję, że coś się będzie działo… Ale się zmęczyłam. Nie
mam już siły. —
I… wpełzła myszce Apolonii na grzbiet, bez pytania o zgodę.
Zaczęliśmy
się śmiać, bo śmiesznie to wyglądało. Wirtuoz stał się mniej
poważny.
— „To
i dobrze” —
pomyślałem. No i poszliśmy dalej.
Za chwilę
znów usłyszeliśmy czyjeś wołanie. To mrówka Ruda biegła za
nami, a za nią gonił pajęczak Kosarz na swoich ośmiu długich i
cienkich odnóżach. Oni też chcieli iść z nami. Szliśmy więc
coraz większą grupą. Do wróżki Teofili było już blisko. Całą
gromadą dotarliśmy w końcu do jej pięknego domku w gęstej kępce
trawy. A ona przyjęła nas bardzo miło. Wytłumaczyłem jej w czym
rzecz. I wiecie co nam poradziła? W miejscu gdzie nasza łąka styka
się z lasem — poszukać dużego grzyba z zielonym kapeluszem.
Powiedziała, że grzyb ten rozpyla wokół siebie taką woń, że
każdy pod jej działaniem staje się śmiały, ba, nawet odważny.
Podziękowaliśmy i zaraz ruszyliśmy na poszukiwania. No i udało
się. Szybko znaleźliśmy ten grzyb. Stał sobie dostojnie na skraju
lasu świerkowego nieopodal łąki przyozdobionej pięknym kwieciem.
— „Wymarzone
miejsce na koncert” — pomyślałem. — „A jaka akustyka!”
—Cieszyłem się za siebie, za Wirtuoza i za wszystkich zebranych.
Sromotnik
bezwstydny, bo tak się nazywał ów grzyb, wydzielał rzeczywiście
dziwną woń. Stanęliśmy pod nim z lekkim zawrotem głowy, gdyż ta
woń była… hm, no dość powiedzieć… oszałamiająca. Na
początku przynajmniej.
Ale już
po chwili zauważyłem, że Wirtuoz uśmiecha się szeroko. Widać
było wyraźnie, że „wiara” zrobiła swoje. Świerszczyka
opuściła nieśmiałość i trema. Zaczął potrząsać
skrzydełkami, które jak instrument muzyczny wydały piękne,
ćwierkające dźwięki. Po chwili przyłożył skrzypki pod brodę,
zamachnął się smyczkiem i… już chciał rozpocząć koncert, gdy
nagle, usłyszeliśmy głośne chrobotanie, i ziemia zatrzęsła się
pod nami.
— Ty,
turkuć podjadek, wyłaź no spod ziemi! — zawołałem głośno, bo
odgadłem w mig, kto spowodował to zakłócenie. — Wyłaź, chcę
się z tobą rozmówić.
— Czego
chcesz? — zapytał turkuć, wychylając spod ziemi umorusaną
buzię. A gdy zobaczył nas wszystkich, dodał: — Czemu mi
przeszkadzacie? Nie widzicie, że się posilam?
— Przepraszamy!
Nie chcemy ci przeszkadzać, ale ty też nie przeszkadzaj nam —
zawołałem. — To znaczy, nie przeszkadzaj Świerszczykowi, bo on
daje koncert na pożegnanie lata. A ty podgryzasz korzonki akurat
tego grzyba, pod który on stoi. — Mówiąc o tym, przyszła mi do
głowy przerażająca myśl, że może ten żarłok turkuć już to
zrobił i wnet cały czar pryśnie, i znów Wirtuozka ogarnie
obezwładniająca trema. Wystraszyłem się bardzo i zaraz spojrzałem
na niego. Wirtuoz na szczęście był ciągle w wyśmienitym humorze.
— Uff! Odsapnąłem z bezgraniczną ulgą. I wtedy turkuć podjadek
wygramolił się na powierzchnię ziemi. Otrzepał się. Położył
po sobie brudne od ziemi czułki i zaczął się wpatrywać, to w
Świerszczyka, odzianego w piękny biały frak, to znów w trzymane
przez niego skrzypki i smyczek… Nagle się rozpromienił, i
radosnym głosem zawołał:
— No
to graj już! Niech wszyscy usłyszą jak mój… kuzyn gra.
I wiecie
co się stało? Świerszczyk się ukłonił z uśmiechem, po czym
wyprężył z gracją i… zaczął swoją wirtuozerię. Grał
cudownie. A muzykę jego wiaterek niósł po łące, po lesie,
daleko, daleko. Cała przyroda zastygła na moment w bezruchu. Kto
żyw nastawiał uszu, aby nie uronić żadnego dźwięku tej cudownej
muzyki. Ptaszki zawisły w powietrzu i uśmiechały się z aprobatą.
Kwiatuszki na łące kręciły łebkami w rytm muzyki. Słoneczko
rzucało wibrującymi złotymi promieniami, tworząc bajeczne efekty
świetlne.
Promienieliśmy
ze szczęścia. A już najbardziej sam Świerszczyk Wirtuoz. Mógł
przecież grać, i to dla tak wielkiego audytorium. Więc grał i…
grał. Coraz bardziej zapamiętale, oddając muzyce całego siebie.
Na pewno czuł też, iż swoją muzyką sprawia nam wszystkim wielką
przyjemność. Uśmiechaliśmy się do niego i w błogim nastroju
chłonęliśmy każdy takt jego muzyki.
Wierzcie mi dzieci, to było piękne przeżycie. Tak
piękne, że nawet sromotnik bezwstydny zaglądnął raz spod
kapelusza i z rozrzewnionym uśmiechem puścił do mnie oczko… A
może mi się tylko tak wydawało?