Od
dziecka lubiłam jazdę na rowerze. Od dziecka też miałam rower.
Wprawdzie na początku do spółki z moimi dwiema starszymi
siostrzyczkami, ale za to nowiusieńki... i jaki piękny! Jak dziś
pamiętam, że był srebrno-czarnego koloru. Rower ten praktycznie i
tak stał się wnet moją własnością, ponieważ moje siostry, ku
mojej przeogromnej radości, szybko się znudziły jazdą na rowerze.
Sama więc szalałam na tym srebrno-czarnym cudzie bez pytania je o
zgodę. Pytać już nie było potrzeby. Sama go też reperowałam jak
zaszła taka potrzeba.
W
młodzieńczych latach przesiadłam się jednak na motorower.
Później, w wieku 18 lat, na motocykl. Zaś w dorosłym wieku, kiedy
miałam już dzieci — na samochód (a właściwie: do), zapominając
zupełnie o czymś takim jak rower. Nie trwałam jednak zbyt długo w
tym moim zapomnieniu, ponieważ w niedługim czasie został mi
zaordynowany. Brzmi to nieco krotochwilnie, ale to prawda. Byłam już
wtedy matką dwójki dzieci i miałam wówczas jakieś problemy z
żołądkiem. Poszłam do lekarza. Internisty. Po szeregu przeróżnych
badaniach lekarz postawił diagnozę:
— Żołądeczek
ma panienka zdrowiutki. Nic tu po mnie...
— No
jak to, a te skurcze w żołądku o niczym nie świadczą? —
zawołałam, powątpiewając w jego lekarskie umiejętności.
— A
świadczą o czymś, świadczą... — wysapał sędziwy lekarz,
patrząc na mnie spod okularów. — Świadczą o tym, że się panienka
zaniedbała ruchowo.
— Ruchowo?!
— zrobiłam wielkie oczy. — Mało to ja się ruszam przy moich
malutkich dzieciach? Żadnej recepty, żadnego leku na te skurcze mi
pan nie przepisze?
— A i
owszem, mogę przepisać, jak się panienka upiera — wydukał
lekarz (uparcie zwracając się do mnie per „panienka”) i zaczął
wypisywać receptę. Po chwili, szczerząc do mnie zęby w szerokim
uśmiechu, wcisnął mi ją do ręki.
Kiedy
przeczytałam co stoi napisane na recepcie, zdębiałam. Jak byk
stało: „ROWER!!!”... i nic więcej. Jednak zanim dotarłam do
domu, rozumiałam już wszystko. W domu receptę podsunęłam mężowi
pod nos, coby wątpliwości nie miał, że czeka mnie jej wykupienie.
Receptę
zrealizowałam niemalże natychmiast (oczywiście bez znajomości się
nie obeszło) i stałam się właścicielką ówczesnego cudu
techniki rowerowej — składaka. Kiedy tylko dzieci położyłam
spać, wynosiłam z piwnicy to swoje „lekarstwo na żołądek”
(czyt. rower) i jak z propellerem zasuwałam po pobliskich ulicach.
Pedałowałam co sił, byleby jak najszybciej nadrobić to moje
„zaniedbanie ruchowe”. No i nadrobiłam. Nawet dość szybko. Po
bólu żołądka nie było śladu. Zapomniałam o nim. Potem do
roweru dokupiłam dwa wiklinowe koszyczki, jeden zawiesiłam na
kierownicy, drugi na bagażniku i już z dzieciaczkami przemierzałam
kilometry. Ale nie tylko po mieście. Jeździłam z nimi także za
miasto, do lasu, nad jeziora, a nawet do mojej Mamy, która mieszkała
w innym mieście oddalonym o ponad 20 km.
Nowiusieńkim
rowerem-składakiem nie nacieszyłam się jednak zbyt długo. Może
jakieś 3 lata. Bo kiedy raz pojechałam nim do Biura Paszportów, by
sprawdzić swoją kolejkę po odbiór paszportu (to były czasy,
nie?), ktoś (jakaś świnia-złodziej) mi go ukradł. A muszę
dodać, iż Biuro Paszportów mieściło się w tym samym budynku co
Milicja. Ależ byłam wściekła! I to nawet nie z tego powodu, że
stało się to pod nosem Milicji, bo wiadomo, że najciemniej zwykle
bywa pod latarnią, ale że pod moim nosem. Przecież ja przy nim
stałam. Fakt, że odwrócona plecami, ale przy nim. Przez chwilę
rozmawiałam ze znajomą, która widząc mnie pod Biurem Paszportów,
przybiegła do mnie z przeciwległego chodnika. Kiedy się
odwróciłam, nie mogłam wprost uwierzyć, że mojego roweru nie ma.
Natychmiast pobiegłam do komisariatu. Milicjanci też byli
zaskoczeni, że do kradzieży doszło pod ich nosem, i pewnie
dlatego, natychmiast zarządzili szukanie złodzieja. Pół miasta
objeździliśmy radiowozem, i nic. Nadzieja na upolowanie złodzieja
okazała się płonna. Skruszeni milicjanci zawieźli mnie do domu.
Po drodze wzięli mój numer telefonu i obiecali powiadomić mnie jak
znajdą rower. A gdyby jednak nie, kazali mi się samej na
komisariacie zgłosić. Za dwa tygodnie. No to się zgłosiłam. Bo
przez ten czas w eterze była grobowa cisza. Na miejscu dowiedziałam
się (czego byłam pewna), że roweru mojego nie znaleźli.
Zaprowadzili mnie jednak do podziemia, gdzie magazynowali mnóstwo
znalezionych rowerów i kazali mi wybrać sobie jeden. No to
wybrałam. Czerwoną kolarzówkę, bo tylko ta była w miarę nowa.
Większość to złom. Ale po chwili, wśród tego złomu,
wypatrzyłam jeszcze jedną taką samą kolarzówkę, wówczas,
wskazując na nią palcem, zażartowałam sobie:
— No,
panowie, ten rower za straty materialne, a tamten, o, co tam stoi, za
straty moralne... a i w ramach waszej rehabilitacji. W końcu do
kradzieży doszło pod waszym nosem.
— Niech
będzie! — zaśmiali się obaj milicjanci jednocześnie.
— Serio?!
— nie dowierzałam.
— A
jasne! — znów jednogłośnie odpowiedzieli panowie milicjanci.
— Wspaniale!
— zawołałam szczęśliwa, i z głupia frant, wypaliłam: — Bo
wiecie panowie, ja mam dwoje dzieci...
Do domu
wróciłam piękną kolarzówką, a druga po chwili została mi
dowieziona suką milicyjną. Od tej pory śmigałam wszędzie raz
jedną kolarzówką, raz drugą, a kiedy chciałam pojeździć z
dziećmi, wtedy od woźnego z mojej szkoły pożyczałam jego
normalny rower. Koszyczki na szczęście miałam nadal.
Po paru
latach, kiedy dzieci były już na tyle duże, że same mogły
jeździć na kolarzówkach,
kupiłam sobie normalny rower, i dalej jeździliśmy razem, tyle że
już na trzech rowerach.
W tym
samym czasie kupiliśmy sobie psa rasy basset, suczkę Malwinę,
wtedy to ją, tego leniwca, woziłam w koszyczku zawieszonym na
kierownicy.
Pamiętam,
że raz jechaliśmy za miasto, do lasu, ja z Malwiną z przodu, córka
i syn z tyłu, i kiedy wjechaliśmy na ostatnie rondo przed wyjazdem
z miasta, Malwina nagle wystraszyła się głośno hamującej na
wewnętrznym pasie ciężarówki i spanikowana wyskoczyła z
koszyczka, ciągnąc mnie na smyczy za sobą (była nią przytroczona
do kierownicy), wprost pod jadącą ciężarówkę. Rany,
miałam śmierć w oczach, ale dzięki mojemu szczęściu w
nieszczęściu, uszłam z życiem. I nawet się nie wywaliłam.
Zdołałam jakoś nogami na asfalcie wyhamować. Za to Malwina, po
swoim wyczynie, doznała takiego szoku, że wyrwała się z obroży i
z rozwianymi uszyskami pognała w siną dal. Dzieci były przerażone.
Widziały, co się stało. Zachowały jednak zimną krew i
natychmiast zjechały z ronda na chodnik. Potem było poszukiwanie
tej czorcicy. Znaleźliśmy ją, ale dopiero gdzieś po godzinie.
Siedziała skruszona nad rzeką.
Tak
bardzo lubiłam jeździć rowerem, że nie raz i nie dwa, kiedy tylko
wybieraliśmy się do mojej siostry, mieszkającej w innym mieście,
odległym od naszego o 25 km, jechałam rowerem. Mój mąż z dziećmi
wyjeżdżał samochodem godzinę po mnie. Doganiał mnie, kiedy
dojeżdżałam już do rogatek siostry miasta. Raz wyjechał
szybciej. Chciał mi zrobić niespodziankę i znienacka
sfotografować. Ja, nie domyślając się niczego, kiedy zobaczyłam,
że moja rodzinka nagle mnie wyprzeda, trąbiąc i machając przez
otwarte okna, pomyślałam, że coś mi ta jazda tym razem nie idzie.
Wkurzyłam się na siebie i zaczęłam jeszcze mocniej pedałować.
Co sił. Tak gnałam za nimi, że nawet nie zauważyłam, że oni się
po paru kilometrach zatrzymali na poboczu pod drzewem. Nie zauważyłam
też, że mąż wyskoczył zza kierownicy i pstryknął mi zdjęcie.
Ale tym razem to on był zawiedziony, bardzo zawiedziony... bo
zdjęcie mu wyszło tak:
Po
takim obciachu, uwiecznionym w kadrze, mąż pośpiesznie wskoczył
do auta i popędził za mną. Kiedy mnie dogonił i zrównał się ze
mną, zaczął mi dawać znaki, żeby się na chwilę zatrzymać. Nie
powiem, zbaraniałam na ich ponowny widok, no ale nie na tyle, by nie
odczytać jego znaków. Pokiwałam głową na znak zgody, pomachałam
roześmianym dzieciom, i pedałowałam dalej, wdychając przez chwilę
spaliny naszego auta. Po przejechaniu około kilometra, już z daleka
zauważyłam męża jak z rozwianym włosem, i z aparatem gotowym do
pstryknięcia, wyskakuje zza krzaków.
Tym
razem zdjęcie mu wyszło... Pełna rehabilitacja.
Kiedy wyjechałam z dziećmi do Niemiec, nieraz jeździliśmy rowerami, ale już nie za często razem. Cóż, nowe, inne życie, czas integracji i aklimatyzacji w nowym kraju, potem szkoły w innym mieście, i tylko w weekendy, albo ferie byliśmy razem... I tak życie leciało do przodu. Ale kiedy dzieci pokończyły szkoły, znów na co dzień byliśmy razem i nieraz wyruszaliśmy na rowerowe przejażdżki.
Wreszcie
przyszedł czas, kiedy dzieci założyły swoje rodzinki i poszły na
swoje. Zamieszkaliśmy jednak — ku naszej ogromnej radości — w
jednym mieście, i to — dziwnym zrządzeniem losu, acz wielce
przychylnym — bardzo blisko siebie. I teraz też niekiedy urządzamy
sobie przejażdżki rowerowe, już z ich dziećmi a moimi wnuczkami.