Książka ta została wydana przez Wydawnictwo E-bookowo.
Kurdesz
nad kurdeszami — to
opowiadanie przygodowe dla dzieci i
młodzieży. Jest ono wesołą, pełną niesamowitych historii
lekturą. Wiele w niej także wzruszających momentów. Akcja
opowiadania rozgrywa się na wsi, gdzie Maks, chłopiec z Warszawy,
spędza wakacje z dwójką miejscowych braci. Kiedy wakacje dobiegają
końca, chłopcy przypadkowo znajdują w lesie przywiązanego do
drzewa psa. Wstrząśnięci jego sytuacją zmieniają wszystkie swoje
plany związane z zakończeniem wakacji. Od tej pory zajmują się
przede wszystkim psem i robią wszystko co w ich mocy, i nie tylko w
ich, aby go uratować i znaleźć mu dom. Koniecznie dobry dom. A
jaki znaleźli?
— Do
stu karaluchów, Bartek, wyłazisz w końcu z wyra?! — wrzasnął
Kajtek do swojego brata bliźniaka, który się ciągle wylegiwał w
łóżku. — Za piętnaście minut musimy być już u babki
Maliniakowej. Maks na pewno czeka już na nas i stoi z rowerem przed
furtką domu swojego wujostwa.
— Cicho
Kajtek! Musisz tak wrzeszczeć? — Bartek na wpół przytomny
próbował uciszyć brata. — A swoją drogą, to jest dziwne, znów
odgadłeś moje myśli. Kiedy w nocy ty już spałeś jak suseł, to
ja obmyślałem, jak pozbyć się tych setek, ohydnych karaluchów z
domu Maliniakowej. A tak w ogóle, to czemu mnie nie obudziłeś? Ty
już jesteś w pełnym rynsztunku, a ja ciągle sterczę w łóżku.
— Nie,
ja chyba zwariuję z tobą! — Kajtek ze zgorszoną miną
zakomunikował bratu. — Od pół godziny próbuję ciebie postawić
do pionu, a ty… Wszystko jedno już… Wyskakuj wreszcie z pościeli
i pędź do łazienki. Zrobiłem z mamą kanapki, więc śniadanie
zjesz po drodze. A karaluchom daj jeszcze pożyć. Mamy ważniejsze
sprawy do załatwienia.
Po
dziesięciu minutach bracia siedzieli już na rowerach i pedałowali
jak szaleni. Chcieli choć trochę zmniejszyć swoje spóźnienie,
aby Maks zbytnio nie marudził, że znów sterczy jak kołek u płotu,
czekając na nich.
Wakacje
dobiegały końca. Jeszcze tylko tydzień i… „witaj szkoło”.
Dlatego chłopcy śpieszyli się bardzo, aby godnie zakończyć swoje
trzecie wakacje w życiu, tym bardziej, że za dwa dni Maks musiał
wracać do domu, do Warszawy.
Chłopcy
byli rówieśnikami, z tym że Kajtek i Bartek mieszkali na wsi i
chodzili do wiejskiej szkoły, a Maks zaś, to „miastowy
chłopaczyna” (jak go nazywali bliźniacy), mieszkał w Warszawie i
tam uczęszczał do szkoły. Od trzech lat przyjeżdżał na całe
lato na wieś do swojego wujostwa. Chłopcy od razu bardzo się
zaprzyjaźnili. Wszystkie dni spędzali razem, na zabawach i
wędrówkach leśnych. Czasami też pomagali starszym w domu. Każdego
dnia, zaraz po śniadaniu, dopytywali się: czy i co mają pomóc,
aby jak najszybciej zrobić co muszą i mieć robotę z głowy… I
zająć się wreszcie swoimi sprawami.
Wczoraj
po obiedzie znów wybrali się do pobliskiego lasku. Chcieli
nazbierać kawałków drewna i korzeni dla Maksa do domu. Maks
uwielbiał rzeźbić w drzewie i wykonywać różne figurki z
korzeni. Łazili po lesie, zbierając do plecaków co ładniejsze
okazy i opowiadali sobie różne, śmieszne wakacyjne historyjki. Co
chwilę rżeli tubalnie ze śmiechu. Tak ich te własne opowieści
bawiły. Gdy nagle, uszu ich dobiegł cichy, ale rozpaczliwy skowyt.
Stanęli jak wryci. W pierwszej chwili nie wiedzieli, czy mają
uciekać, czy szukać tego miejsca skąd dochodziły te odgłosy.
Kiedy jednak skowyt stał się głośniejszy i bardziej rozpaczliwy,
bez słów rzucili się w jego kierunku. Jakie było ich przerażenie,
gdy za drzewem, między krzewami malin, zobaczyli zwiniętego w
kłębuszek kudłatego czarnego psa. Oniemieli. Kajtek pierwszy
odzyskał rezon. Pojął w lot, że pies musi być głodny i
spragniony. Wyjął z plecaka butelkę z wodą mineralną i wlewał
ją biednemu pieskowi wprost do pyska. A ten chlipał językiem
łapczywie i głośno. Widać było, że był bardzo spragniony.
Potem Bartek sięgnął do swojego plecaka i wyciągnął ostatnią
kanapkę, którą na szczęście nie zdążył jeszcze zjeść.
Pokruszył ją na woreczku i przysunął psu pod jego czarną smutną
mordkę. Na widok jedzenia, piesek powoli podniósł się i na
chwiejnych nogach zabrał się od razu za jedzenie kanapki. Wtedy
chłopcy dopiero zauważyli, że on był przywiązany grubym sznurem
do pnia drzewa. Maks się popłakał, a Kajtek z Bartkiem ze łzami w
oczach zabrali się szybko za odwiązywanie węzłów sznura,
złorzecząc przy tym podłym ludziom, którzy tak potraktowali żywe
stworzenie. — „I co my z nim biednym teraz zrobimy?” — pytali
siebie nawzajem. Wiedzieli dokładnie, że starsi się nie zgodzą,
aby psinka została w którymś z domów, bo w każdym był już pies
podwórkowy. Wiedzieli też, że sami nic nie wymyślą i muszą się
jednak udać po poradę do starszych. Jednego byli tylko pewni, że
nie zostawią psa samego w lesie na pastwę losu za żadne skarby
świata. Kiedy się tak głośno zastanawiali nad tym co dalej
zrobić, piesek wyciągnął szyję i zaczął lizać każdego po
rękach z wielką miłością w swoich czarnych oczach. I znów im
się łzy w oczach zakręciły. Postanowili niezwłocznie iść do
domu. Iść bardzo powoli, aby osłabiony pies mógł za nimi
podążać. Bo żeby go nieść, nie było mowy. Dopiero jak stanął
przy nich wyprostowany, zobaczyli jakie to duże psisko.
Szli
powoli. Pies równo z nimi. Na początku trochę chwiejnym krokiem,
ale z każdym następnym szedł jakby coraz pewniej, próbując nawet
merdać swoim olbrzymim kudłatym ogonem.
Razem
zdecydowali najpierw iść do domu bliźniaków i zobaczyć jak
rodzice zareagują i co powiedzą. Kiedy już dotarli do domu,
zauważyli, że w podwórku stoi samochód wujostwa Maksa. Pewnie
przyjechali z wizytą. Chłopcy byli nawet zadowoleni, iż nie będą
musieli dwa razy opowiadać wszystkiego od początku i dwa razy
prosić o pomoc dla psa. Chcieli cichutko wejść do domu, ale się
nie udało. Filut, ich pies podwórkowy, zaczął ujadać jak
oszalały na widok obcego psa u boku chłopców. Starsi, wszyscy
wraz, momentalnie wybiegli z domu na podwórko. Miny mieli przerażone
i zdziwione jednocześnie. Jeden przez drugiego zasypywali chłopców
lawiną pytań. Chłopcy stali z rozdziawionymi buziami i nie
wiedzieli, na które pytanie odpowiedzieć. Maks na wszelki wypadek
rymnął na kolana i mocno przytulił do siebie psa.
Rodzice
bliźniaków i wujostwo Maksa od razu zrozumieli, i to bez słów, o
co chłopcom chodzi z tym psem. Kategorycznie zabronili nawet mieć
nadzieję, że zgodzą się na zatrzymanie psa. Wiadomo, w obu
domach psy już były. Ale gdy chłopcy opowiedzieli w jakich
okolicznościach znaleźli psa, starszym zrobiło się żal biedulki.
Długo się zastanawiali jak mu pomóc, jednak nic sensownego im do
głowy nie przychodziło. W końcu tato bliźniaków wpadł na
pomysł, aby chłopcy poszli z psem do babki Maliniakowej. Od czasu
kiedy zmarł stary Maliniak, ona mieszkała sama w małej leśniczówce
pod lasem. — „Może się zgodzi zatrzymać psa? Z nim nie będzie
się czuła taka samotna, a on i domu jej przypilnuje.” —
Zastanawiał się głośno tato.
Chłopcy
powodowani nadzieją, od razu pognali z psem do starej leśniczówki.
Psiak nie odstępował od nich nawet na krok. Najwyraźniej wyczuł,
że tu chodzi o niego i bardzo się starał pokazać, iż jest coś
wart.
Babka
Maliniakowa na początku nieufnie i niechętnie podchodziła do ich
pomysłu. Bała się, że nie da sobie rady, że jest za stara na tak
dużego psa. Chociaż psa chciała mieć już od dawna, ale nie aż
takiego olbrzyma. Pies jakby wyczuł jej rozterkę. Podczołgał się
do niej i zaczął ją lizać po jej starej i pomarszczonej dłoni.
Babce serce zmiękło i… zgodziła się przyjąć go do siebie.
Chłopcy
byli bardzo zadowoleni z takiego obrotu sprawy. Obiecali często
przychodzić i pomagać jej opiekować się psem.
W tym
samym czasie na podwórko Maliniakowej zajechał traktorem z
przyczepą nowy pan leśniczy. Przywiózł babce drzewa na opał i
ziemniaki na zimę. Gdy staruszka opowiedziała mu co zaszło,
pochwalił chłopców za ich dobre serce i zaradność. Panu
leśniczemu spodobał się pomysł z nowym lokatorem starej
leśniczówki. Ale stwierdził, że aby nowy lokator poczuł się
bardziej u siebie, potrzebna mu buda. Umówił się z chłopcami na
następny dzień, na ósmą rano, ażeby zbudować psu budę. Obiecał
jeszcze tego wieczoru ponacinać i odpowiednio przygotować deski
oraz papę i przywieść jutro wraz z narzędziami.
Pierwszą
noc pies miał spać w komórce przy chacie. Babka Maliniakowa
przyniosła kożuch po starym Maliniaku i razem wymościli psu
legowisko. Wszystko grało. Nareszcie chłopcy mogli być spokojni.
Jedyne co nie dawało im jeszcze spokoju, to karaluchy, które
spacerowały sobie po klepisku komórki. — „Obrzydliwość!” —
co rusz wzdrygał się Maks. A Kajtek i Bartek śmiali się tylko z
Maksa, ale w końcu postanowili coś z tym „fantem” — kiedyś —
zrobić.
Kiedy
wyszli z komórki, usiedli jeszcze na ławce przed chatą, a pan
leśniczy zaczął gawędzić na temat leśnej fauny i flory w
podległym mu obwodzie, i nie tylko. Chłopcy słuchali tych
opowieści z zapartym tchem. A babka Maliniakowa co chwilę
potakiwała panu leśniczemu. Znała od dawna wszystko to, o czym pan
leśniczy opowiada. Tyle lat była przecież żoną leśniczego.
Leśniczy
gawędząc, ciągle coś szkicował na niewielkiej kartce papieru.
Nawet nie widział z jakim zainteresowaniem chłopcy go słuchają. I
kiedy skończył swoje opowieści, rozłożył kartkę na kolanie.
Chłopcy ze zdumieniem zauważyli, że był to projekt budy dla psa.
Pan leśniczy przekazał kartkę na ręce Maksa. Na godne ręce
przyszłego artysty (jak się wyraził). Potem ułożyli psa na jego
legowisku i pożegnali się… Aby znów nazajutrz — spotkać się
w tym samym miejscu.
Kiedy
chłopcy wrócili do swoich domów, na szybko i w wielkim skrócie
opowiedzieli starszym co się wydarzyło u babki Maliniakowej.
Śpieszyło im się bardzo do łóżek. Chcieli jak najszybciej mieć
noc za sobą, bo czekał ich ogromnie interesujący dzień… Dzień
następny.
Maks
stał już z rowerem przed domem wujostwa w pełnym pogotowiu i cały
czas spoglądał na drogę, na której powinni pojawić się koledzy.
Stał już tak dobre piętnaście minut, coraz bardziej
zniecierpliwiony. Pomału zaczynał już być zły na bliźniaków…
Gdy nagle zauważył, że ci pędzą na rowerach z rozwianymi
bluzami, ale nie drogą tylko opłotkami po polnej ścieżce.
Uśmiechnął się do siebie. Zrozumiał jak bardzo musieli się
namęczyć, aby nadrobić swoje (notoryczne) spóźnienie. Zarzucił
plecak na ramiona, wsiadł na rower, i nie czekając na nich, ruszył
w stronę starej leśniczówki.
— No
co ty, Maks! No nie bądź zły — wysapał Kajtek, gdy wreszcie
udało im się dogonić kolegę. — To Bartek zaspał, bo do późna
w nocy walczył z karaluchami.
— Nie,
jeszcze nie walczył. Obmyślał tylko strategię walki — poprawił
brata równie zasapany Bartek.
— A
niech was…! Na was nie można być nawet porządnie złym. Wasze
tłumaczenia zawsze mnie rozbrajają — skwitował Maks i zaczął
jeszcze szybciej pedałować.
Gdy
po kilkunastu minutach wpadli na podwórko babki Maliniakowej, pan
leśniczy stał już z nią przy komórce, a pies wił się jak
piskorz między nimi, oszalały z radości.
— Witamy…
psia brygado! — zawołał pan leśniczy na ich widok. — Akurat
przywiozłem materiał na budę. No już, uspokójcie się, bo
wyglądacie, jakby was ktoś postraszył. Wszystko w porządku. Pies
spał grzecznie całą noc, babka zresztą też. Jak tam Maks,
rozgryzłeś ten mój projekt? Bo w większości sami będziecie się
musieli zająć budową.
— Tak,
oczywiście! — krzyknął Maks zziajanym głosem. — Myślę, że
damy radę.
— To
dobrze, bo ja nie mam dużo czasu — rzekł pan leśniczy. —
Zabierajmy się więc do roboty. Wyjaśnię wam jeszcze co niektóre
rzeczy i zacznę z wami, a potem, wy już sami dalej…
— Ale
musimy wpierw wymierzyć psa — dorzucił jeszcze Maks.
— Zaraz,
a może też w trakcie pracy wymyślimy jakieś imię dla psa?
—spytał Kajtek, próbując jednocześnie przystawić metr do
podskakującego z radości psa. — Na psa urok! No stójże! Co za
żywotny egzemplarz… No co? Powinien mieć jakieś imię, nie?
— Racja,
Kajtek. Dobrze mówisz — odpowiedział pan leśniczy, przykładając
zdjętą przez Kajtka miarę z psa do deski. — Tylko ja myślę, że
babce Maliniakowej powinniśmy zostawić ten przywilej nadania mu
imienia. Ona jest teraz jego panią.
— Tak?
Myślicie, że ja mogę nadać imię psu? — spytała Maliniakowa,
kraśniejąc z radości. — Tak? Bo ja mam takie jedno imię. To
jest imię, którym u nas nazywano wszystkie psy. Od zawsze. Od
dziada-pradziada. To imię, to: Kurdesz.
— Niech
ja zakwitnę! Kurdesz…?! A cóż to za imię, babko? — wypalił
Bartek zdegustowany, zatrzaskując głośnio lewą burtę przyczepy.
— To
piękne imię! — odpaliła natychmiast Maliniakowa Bartkowi.
—Pamiętam, jak byłam małą dziewczynką mój pradziadek
opowiadał mi jak wielkie znaczenie w naszej rodzinie miały psy.
Były najlepszymi myśliwymi, obrońcami, oddanymi przyjaciółmi.
Nie mogły więc inaczej się nazywać… tylko… Kurdesz. Bo
Kurdesz, moi drodzy, znaczy: najlepszy towarzysz, przyjaciel… A ja
tak bardzo potrzebuję kogoś bliskiego — dodała już ciszej,
wycierając dyskretnie oczy.
— No
widzisz, gamoniu?! To piękne imię. W sam raz dla takiego psa —
doinformował Kajtek brata, podając Maksowi ostatnią deskę z
przyczepy traktora. A po chwili dodał jeszcze: — A i psu się
podoba. Patrz, jak merda ogonem z zadowolenia.
— A
wiecie, że jak byłam małą, pięcioletnią dziewczynką, to mojego
ojca pies, ogromny bernardyn, wabiący się naturalnie Kurdesz,
uratował mi życie? — Babka Maliniakowa pytaniem zaczęła swoją
opowieść. — Nie wiecie, bo i skąd macie wiedzieć… Otóż
przed wojną rodzice moi odziedziczyli po dziadkach mały dworek na
Podolu. Dworek stał nieopodal gęstego lasu. Pomiędzy zabudowaniami
należącymi do naszego dworku i ogrodem, a ścianą lasu, płynął
mały, ale rwący potok. W czasie żniw, kiedy rodzice byli bardzo
zajęci pracami w polu, bawiłam się sama w ogródku. Pamiętam, że
chciałam wykąpać swoje lalki. Wybrałam się więc z małym
wiaderkiem do potoku po wodę. Nabierając już wodę, stałam
nóżkami w rozkroku na dwóch kamieniach. Nagle jeden kamień się
obsunął, pośliznęłam się i wpadłam do rwącej wody. Dalej już
nic nie pamiętam. Chyba straciłam przytomność. Ocknęłam się
dopiero wtedy, kiedy ojciec mój, niosąc mnie na rękach, biegł w
stronę dworku. Jak się później dowiedziałam, Kurdesz poszedł za
mną do potoku, i jak wylądowałam w wodzie, wyciągnął mnie,
chwytając zębami za moją sukienkę. Tak myślę, bo sukienkę
miałam całkiem porwaną. A potem, gdy już jakimś swoim sposobem
wyszarpał mnie na brzeg, zaczął tak głośno ujadać, że wszyscy
z pola ruszyli w tym kierunku, przeczuwając nieszczęście. No ale
widzicie, to było szczęście w nieszczęściu, bo ja żyję… i
teraz mój własny przyjaciel-pies też nazywa się Kurdesz. Bo
musicie wiedzieć, że jak byłam już dorosła i wyszłam za mąż
za mojego Maliniaka, leśniczego z dziada-pradziada, to nie było
nawet mowy, abym miała jakiekolwiek szanse na przeforsowanie dla
któregoś z naszych psów imienia Kurdesz. Całe życie mieliśmy
psy, ale wszystkie się nazywały albo Artemis*, albo Diana*, i to
bez względu na płeć. Oj! Mój stary… to był leśniczy z
tradycjami, jak wszyscy mężczyźni w jego rodzinie… No nie! Ja tu
wam głowy zawracam swoimi opowieściami, a przecież miałam was
czymś poczęstować.
----------------------------------------------------------------------------
* Artemis (gr.) i Diana (łac.) —
dziewicza bogini łuku i strzały,
lasów i gór, łowów i zwierzyny.
Babka
Maliniakowa była tak rozentuzjazmowana tym wszystkim co się jej
przytrafiło w jej od jakiegoś czasu smutnym życiu, że jak młódka
pobiegła do chaty. Za chwilę niosła już na tacy świeżuteńką
szarlotkę, którą upiekła specjalnie na tą okazję już o świcie,
i do tego pachnącą herbatkę z sokiem malinowym. Potem usiadła na
ławce naprzeciw „budowniczych” i zajęła się napychaniem
dużego worka jutowego sianem, który miał służyć Kurdeszowi za
materac do budy. Co chwilę podnosiła jednak głowę z nad swojej
pracy i z uśmiechem podziwiała coraz wyraźniejsze dzieło męskich
rąk.
Kurdesz
zaś leżał wyciągnięty jak długi na ziemi tuż obok babki i z
wielką miłością w swych mądrych oczach wodził wzrokiem po
twarzach swoich wybawicieli. Co jakiś też czas zamiatał ziemię
swoim ogromnym kudłatym ogonem, merdając nim wahadłowo z radości.
Pojmował swoim psim rozumem jakie to szczęście go spotkało.
Prace
budowlane przebiegały prawidłowo i w miłej atmosferze. Brygada
budowlana spisywała się wzorowo. Wszyscy uwijali się tak, jakby
byli zupełnie obeznani w takiej pracy i już nieraz razem ją
wykonywali. Tworzyli wyśmienity kolektyw. Pan leśniczy nim
przewodził. Maks swoim zmysłem artystycznym wygładzał i upiększał
realizację projektu. A bliźniacy? Bliźniacy już nie tylko się
dwoili, ale nawet się troili, aby brak większych talentów nadrobić
pracą fizyczną. Pracowali wydajnie jak mrówki-pracusie, ale
przyjemniej niż one, bo czas pracy pracy umilali sobie różnymi
opowieściami, a zwłaszcza słuchaniem opowieści pana leśniczego.
Gdyż pan leśniczy, prawdziwy gawędziarz, snuł wspaniałe
opowieści. Opowiadał o historii Polski. Przytaczał do niej
niesamowite legendy i wydarzenia, ubarwiając dzieje Narodu
Polskiego. Wspominał też swoje młodzieńcze lata. Przede wszystkim
przeróżne komiczne sytuacje z tego okresu. Było bardzo miło i
wesoło.
Nim
się wszyscy spostrzegli, było południe, a buda stała już gotowa.
Była okazała i piękna, jak malowanie. Pan leśniczy mile
zaskoczony, śmiał się serdecznie. Wcześniej nie przypuszczał
nawet, że się tak uwiną z jej zbudowaniem.
— No,
chłopaki, jesteście super! — zawołał gromko. — Teraz możemy
razem wszystkim psom we wsi stawiać budy. Ale z nas silna grupa pod
wezwaniem… No, no! Patrzcie, dopiero południe. Myślałem, że do
wieczora będziecie się guzdrać… A to żeście mnie zaskoczyli.
Ciesielkę macie opanowaną na 102... No, no!... Muszę się też
przyznać, że czas minął mi bardzo miło. Poczułem się przy was
jak młodzieniaszek. I co bardzo ważne, zdążę też jeszcze do
swoich obowiązków.
— To
pan jest super! — chłopcy przekrzykiwali się jeden przez
drugiego. A ich uszczęśliwione i roześmiane buzie świadczyły o
tym jak bardzo pan leśniczy jest super… i jak oni są super… i w
ogóle jak wszystko jest super. Życie jest super!
Pan
leśniczy znów się zaśmiał serdecznie na widok chłopców
uszczęśliwionych, i co tu dużo ukrywać, niesamowicie umorusanych
buź. A widząc do tego jeszcze, promieniujących szczęściem
lokatorów starej leśniczówki, chciał specjalnym efektem
dźwiękowym radośnie oznajmić wszem i wobec zakończenie pracy…
I jak nie wyrżnie młotkiem o metalową burtę przyczepy... Burta
niezbyt dokładnie zamknięta przez Bartka opadła, wytrącając przy
tym panu leśniczemu młotek z ręki. Ten zaś, lecąc jak
wystrzelony z katapulty, łupnął w oponę traktora i przepięknym
rykoszetem poleciał z powrotem. A leciał niczym bumerang, który
nie trafił do celu i wracał do rzucającego. Koniec końców,
wyrżnął zbitego z pantałyku pana leśniczego prosto w czoło…
Zaległa cisza. Nastała chwila grozy. Chwilę tę, po kilku
sekundach, przerwał sam poszkodowany.
— Oż
kurrr…! — wrzasnął pan leśniczy, chcąc w pierwszym odruchu
przekląć z bólu. Szybko się jednak zreflektował, że to duży
nietakt, więc głośno zaintonował tylko refren staropolskiej
pieśni biesiadnej: — „Kurrrdesz, kurdesz… nad kurdeszami!”
— Kurdesz,
kurdesz, nad kurdeszami! — dołączyli się pozostali uczestnicy
tej niezwykłej „biesiady”. Oprócz Kurdesza, ma się rozumieć.
Kurdesz
natomiast zerwał się na równe nogi, i kręcąc łbem, spoglądał
niepewnie po wszystkich.
— No
widzisz Kurdesz, jakie masz wspaniałe i znaczące imię? Pomagasz
innym rozładować ból i emocje nawet nieświadomie — zarechotał
pan leśniczy, jedną ręką rozcierając czoło, a drugą, tuląc do
siebie kudłaty łeb psa. Bo Kurdesz na dźwięk swojego nowego,
normalnie wypowiedzianego imienia, rzucił się akurat do niego ze
świadomą tym razem pieską pomocą i zabierał się za wylizywanie
pokaźnego guza z czoła leśniczego.
Chłopcy
i babka ciągle jeszcze ze współczuciem patrzyli na pana
leśniczego, a już zwłaszcza Bartek, bo przyszło mu patrzeć na
niego dodatkowo jeszcze z poczuciem winy li tylko osobistej.
— Ja…
ja bardzo przepraszam… to chyba… ja źle zamknąłem burtę… i
teraz pan przeze mnie… — jąkał się zawstydzony i zły na
siebie.
— Przestań
Bartek! — przerwał mu pan leśniczy. — Nikt tu nie zawinił.
Stało się. Zresztą, nic takiego się nie stało. Dostałem tylko
trzonkiem młotka w czółko. I tym dorodnym guzem efekciarsko
wpasowałem się w grono towarzyszy Kurdesza. A że przy okazji
zmieniła mi się nieco fizjonomia, nic to. Każdemu z was się
zmieniła… Każdy z was się wpasowywał w to grono ciężką pracą
w pocie czoła, w pocie brudnego czoła, i nie tylko czoła. Nawet
babka Maliniakowa wygląda jak, nie obrażając, strach na wróble z
tym sianem we włosach. Popatrzcie na siebie jak wyglądacie.
Wszyscy
jak na komendę buchnęli gromkim śmiechem, pokazując jeden na
drugiego palcem. A chłopcy to już wręcz tarzali się po ziemi ze
śmiechu i coraz głośniej się rechotali, bo Kurdesz doskakiwał do
każdego z nich z osobna i wcelowywał im pieskiego buziaka swoim
pokaźnych rozmiarów jęzorem.
W końcu pozbierali się
jakoś do kupy. Posprzątali dokładnie plac budowy. Ustawili równo
budę na starej podmurówce, na której wcześniej stała piła
tarczowa starego Maliniaka. Wsunęli do budy solidny materac zrobiony
przed chwilą przez babkę, no i dwie poduszki, które ona zrobiła
już z samego rana w czasie kiedy jej przepyszna szarlotka nabierała
rumieńców w piecu.
Nastąpiła
próba generalna. Kurdesz ochoczo wskoczył do swojej budy. Przez
jakiś czas było słychać tylko szelest siana w materacu i drapanie
pazurami. Kurdesz mościł sobie wygodne legowisko. Po dobrych paru
minutach wychylił swój duży łeb przez właz budy. Był
szczęśliwy. Było to wyraźnie widać w jego ślepiach i w
rozradowanym wyrazie pyska. Potem położył się na materacu,
kudłaty łeb oparł na przednich łapach i z pomrukiem pełnym
zadowolenia, łypał ślepiami na swoich dobroczyńców. Wcale nie
miał zamiaru wychodzić ze swojego królestwa. Po chwili z oczu
zrobiły mu się tylko szparki… i Kurdesz zapadł w błogi sen.
— No,
gra i buczy! — stwierdził ubawiony pan leśniczy. — Możemy się
zwijać do odwrotu. Niech tych dwoje lokatorów starej leśniczówki
zajmie się sobą. A i na was chłopaki na pewno czekają już z
obiadem w domu i…
— Och,
jeszcze nie! — wpadł w słowo panu leśniczemu Bartek. — Obiad
dopiero o czternastej, a my musimy jeszcze coś tutaj zrobić.
— A
cóż to takiego? — spytał zaciekawiony pan leśniczy.
— Bartek
wymyślił sposób jak pozbyć się tych okropnych karaluchów z
komórki — odpowiedział za brata Kajtek. Tylko że jeszcze nie
wiemy jaki… Bartek gadaj wreszcie, co to za strategia — zwrócił
się wprost do brata.
— No
wiecie, słyszałem kiedyś od naszej babci, że karaluchy lubią
mleko — zaczął niepewnie Bartek, sprawdzając miny obecnych, a
gdy stwierdził że są „spoko”, mówił dalej: — Wymyśliłem
więc, żeby nalać im do dużej miski ze dwa litry mleka i połączyć
jej brzeg z klepiskiem komórki jakąś długą szmatą. Mogę
przynieść swój szalik na zimę, zrobi się nim coś w rodzaju
pomostu… To one, no, te karaluchy, będą czuły zapach mleka i
pomaszerują pomostem wprost do kąpieli mlecznej. A stamtąd już
nie będzie odwrotu. I my potem wylejemy je gdzieś do gnojowiska
razem z kąpielą… i po karaluchach!
— No,
no! Może to i nie głupia strategia walki z tym obrzydlistwem —
rzekł pan leśniczy, tuszując uśmiech. — Ale ja myślę, że nie
wszystkie stare sposoby domowe są aż tak skuteczne. Mam w swojej
leśniczówce taki specjalny środek na karaluchy, to jutro możemy
się znów tu spotkać i razem wypowiedzieć totalną wojnę tym
czarnym agresorom.
— Ojej!
A może by tak jeszcze dzisiaj wieczorem? — niepewnie spytał Maks.
— Bo wie pan, za dwa dni muszę już wracać do domu, do Warszawy,
a mam jeszcze coś do zrobienia przed wyjazdem.
— Jak
to się u was mówi…? Aha… „w porzo”! Spotkajmy się więc
tutaj, no powiedzmy, o osiemnastej godzinie — śmiejąc się,
powiedział pan leśniczy i wskoczył do kabiny traktora. Zapalił
silnik. Pomachał ręką na do widzenia, i odjechał.
Dwa
dni minęły jak z bicza trzasnął. Chłopcy byli tak zajęci, razem
i z osobna, że nie mogli odżałować, iż w tych dniach były też
dwie noce. Niepotrzebne noce, które musieli przetrwonić w łóżkach.
A przecież tyle było do zrobienia. Uwijali się jak w ukropie, aby
zdążyć ze wszystkim co zaplanowali. A że tworzyli razem: „silną
grupę pod wezwaniem” (jak ich nazywał pan leśniczy), zdążyli.
Ba, zrobili nawet więcej, bo każdy przygotował jeszcze jakąś
niespodziankę dla lokatorów starej leśniczówki. Chłopcy byli
naprawdę zadowoleni z siebie. Spisali się znakomicie. Planowane —
wykonane! Hip, hip, Hura!
Wojna
z karaluchami zakończona zwycięstwem. Karaluchy zlikwidowane,
pozamiatane i zakopane w ogrodzie. Mały dąb, prezent od pana
leśniczego, posadzony obok budy Kurdesza. Podwórko starej
leśniczówki posprzątane. Zepsuty drewniany płot naprawiony i
zniszczone sztachety zastąpione nowymi. Furtka pomalowana… I wiele
innych drobnych napraw… któż by tam spamiętał jakich. A
przygotowane przez chłopców niespodzianki? Aaaa… to
niespodzianka! Chłopcy nawet sami przed sobą nie zdradzili swoich
pomysłów.
Bliźniacy,
siłą rzeczy i natury, pracowali wspólnie nad swoją niespodzianką.
Wykonali piękny szyld na odmalowaną furtkę. Na szerokiej i grubej
desce wypalili napis (wcześniej wykaligrafowany długopisem przez
ich mamę), i kontury psa, odrysowane z National Geographic.
Początkowo wszystko to wypalali rozżarzonym gwoździem, no i mieli
z tym trochę kłopotu… i poparzone palce. Ale potem ich ojciec
przyszedł im w sukurs i pokazał im lepszy sposób. Sposób, jaki
sam używał, będąc w ich wieku. Lutownica. To było to! Wypalanie
lutownicą w desce poszło jak z płatka. A jaki się przy tym zapach
rozchodził po podwórku. Bajeczny. Dla ochrony artystycznie
wypalonego szyldu przed opadami atmosferycznymi, chłopcy
przymocowali do niego mały daszek z eternitu. Bartek z początku
niezbyt był zadowolony z tego eternitowego zadaszenia. Kręcił
głową we wszystkich kierunkach i z różnej perspektywy spoglądał
na to wspólne dzieło. Marudził, że szyld z eternitem wygląda jak
wiata przystanku autobusowego w miniaturce. Lecz kiedy Kajtek
umocował pod szyldem dzwon (pozostałość po babcinej krasuli),
zmienił zdanie i stwierdził, że ich szyld to prawdziwy
majstersztyk.
Było
południe. Maks spakowany już do drogi, czekał na swoich kolegów,
siedząc na ławce przed domem wujostwa. Bliźniacy mieli przyjechać
rowerami i potem razem już mieli się udać do starej leśniczówki,
aby Maks mógł się pożegnać z jej lokatorami. Z tym, że mieli
tam jechać już samochodem, z ojcem Maksa, który przyjechał z
Warszawy zeszłego dnia wieczorem.
Maks
siedział tak na ławeczce i toczył wewnętrzną walkę z podwójnym
uczuciem, jakie nim zawładnęło: uczuciem smutku i uczuciem
zadowolenia. Smutno mu było, bo żałował, że tak piękne wakacje
na wsi dobiegły już końca. Jednak musiał też sam przed sobą
przyznać, iż wakacje te były szczególnie wspaniałe.
Najwspanialsze ze wszystkich do tej pory. To jak tu nie być
zadowolonym? Rozmyślając tak o jednym i drugim, ściskał w rękach
własnoręcznie wyrzeźbioną drewnianą tabliczkę z wyrytymi
starannie dużymi i pięknymi literami, o treści: „Tu mieszka
Kurdesz herbu Szarlotka”. Miał zamiar na pożegnanie powiesić ją
na budzie psa. Uśmiechał się sam do siebie, czytając treść tej
tabliczki. — „Tak, Kurdesz to piękne imię” — myślał. —
„A i herb pasuje do niego”. Przed rozpoczęciem prac, miał tylko
problemy z wymyśleniem nazwy herbu. Bo że herb musiał być,
wiedział od początku, jak tylko w jego głowie zrodził się pomysł
wykonania takiej tabliczki. Myślał intensywnie. W myślach używał
skojarzeń: — „Kurdesz, kompan, biesiada, szlachta, dworek… Z
czym to skojarzyć?” — dumał w łóżku przed zaśnięciem. I w
końcu go olśniło. — „Wiem! Dworek — babka Maliniakowa. Babka
Maliniakowa — szarlotka. Tak, Kurdesz jest herbu Szarlotka. I brzmi
nawet jakoś tak ze szlachecka”. —Maks był zadowolony z takiego
skojarzenia. Niezapomniany smak i zapach przepysznej szarlotki
zainspirował go właśnie do takiego, a nie innego skojarzenia.
Nomen omen, jak nieraz mawiała jego pani w szkole. I od tej pory,
wspaniały zapach szarlotki już na zawsze będzie się mu kojarzył
z pięknymi wakacjami na wsi.
Maks
rozmyślając o tym wszystkim, nabierał coraz większego
przekonania, że to przyjemne uczucie — uczucie zadowolenia — w
jego wewnętrznej walce bierze górę nad wszelkimi smutkami. Jeszcze
raz się do siebie uśmiechnął i spojrzał na drogę, wypatrując
kolegów. Nagle usłyszał dźwięk jakiegoś dzwonu… Uśmiech
natychmiast zastygł mu na twarzy. Zaniepokoił się z lekka. Na wsi
dźwięk dzwonu może oznaczać różne rzeczy, i to najczęściej
dramatyczne. Nie miał jednak dużo czasu na odgadywanie jego
znaczenia, bo za dźwiękiem przyszła wnet i wizja, jak na ekranie
telewizora… Maks zobaczył bliźniaków pędzących na rowerach z
dzwoniącym plecakiem na plecach jednego z nich.
— Wy
nigdy nie przestaniecie mnie zaskakiwać! — śmiejąc się, Maks
krzyknął w stronę kolegów i poderwał się z ławeczki, chowając
za plecami tabliczkę. — Bartek, to twoje plecy tak dzwonią jak
nie przymierzając na alarm do pożaru, albo do jakiegoś podobnego
nieszczęścia?
— A co,
słyszałeś dźwięk dzwonu? — pytaniem na pytanie odpowiedział
uradowany Bartek. — To tak go słychać? Bomba!... Widzisz Kajtek!
Bartek
zeskoczył zwinnym ruchem z roweru i wraz z plecakiem odwrócił się
tyłem do przodu.
— Tadam!
— zawołał żywo i zaprezentował swoje plecy ciągle zaskoczonemu
Maksowi. — No i jak?
— Oż
kurdeszszsz…! — z pełnym podziwem wydusił z siebie Maks,
przyglądając się szyldowi z dzwonem przymocowanemu do plecaka
Bartka. — A co to takiego? Skąd to macie? Sami zrobiliście? Nie
wierzę własnym oczom!
— No
to co w końcu? Pytasz, czy tylko stwierdzasz fakt? — ze śmiechem
spytał Kajtek i przyświadczył z satysfakcją: — Naturalnie, że
zrobiliśmy sami. No dobra, będę szczery, przy śladowej pomocy
staruszków.
— Rewelacja,
serio! — zaopiniował Maks i obrócił Bartka z powrotem tyłem do
przodu, bo ten w międzyczasie przeszedł do pozycji frontalnej, gdyż
koniecznie chciał widzieć jego minę. — I tak dzwoniąc,
jechaliście przez całą wieś?
— No
coś ty? Do ciebie się jedzie przez pół wsi — poprawił go
Bartek z łobuzerskim uśmieszkiem.
— A
co za treść wypaliliście? Nie zdążyłem przeczytać. Co tam jest
napisane? — spytał zaciekawiony Maks, przetrzymując jedną ręką
kręcącego się Bartka. — No stójże! Tylko przeczytam:
UWAGA!!!
DOBRY
PIES!
LECZ
UŻYJ LEPIEJ DZWONU
TO
MOŻE CIĘ WPUŚCI DO DOMU
— Co, może być? — bliźniacy jednocześnie
wykrzyczeli pytanie.
— No jasne! Lepiej bym sam nie wymyślił.
— Wiesz, bo to Kajtek jest większym literatem ode
mnie — zakomunikował Bartek z triumfem i potrzepał pupą, aby
rozbujać dzwon na wiwat bratu. — Ja mu tylko powiedziałem, żeby
nie pisał tego, co u wszystkich na furtkach: „Uwaga, zły pies”.
Bo to byłoby głupie… No bo Kurdesz, to żaden zły pies przecież.
— Masz rację. Tak jest o wiele lepiej — stwierdził
Maks i trzepnął ręką w dzwon z uciechy. — Każdego chcącego
wejść do leśniczówki bardziej to zastanowi, i po zadzwonieniu,
poczeka przy furtce aż babka Maliniakowa pozwoli wejść. Tak będzie
bezpieczniej dla niej, no i dla Kurdesza. Pomysł bardzo dobry, a i
wykonanie świetne. Teraz już nie będę wam wierzył… Żadne z
was beztalencia. Sam bym nie zrobił lepiej. Mówię całkiem serio.
— Dobra już dobra! Już ty nam tyle nie słódź…
— zawołał Kajtek, czując jak go coś w środku miło łechce.
("Czyżby to duma?" — przeleciało mu po głowie). Ale
zaraz dodał: — tylko pokazuj nam tu zaraz, co tam chowasz za
plecami.
— Voila`! — krzyknął Maks wyciągając zza
pleców swoją tabliczkę. — No i…?
— Wow! — zawyli oczarowani bliźniacy
jednocześnie, a Kajtek do swojego oczarowania dorzucił ocenę: —
Toż to prawdziwe arcydzieło. Prawie taki sam drzeworyt widziałem u
nas w kościele.
Bartek natomiast zaniemówił i z rozdziawioną buzią
wlepiał wzrok w to cudo. Po krótkiej chwili odzyskał jednak głos.
— Ho, ho… daje po oczach! Istne arcydzieło. Masz
rację Kajtek, ale nie do końca, bo Maksa drzeworyt jest o niebo
lepszy niż w kościele.
— No, chłopaki, dość już tego chwalenia, bo się
uniosę… do nieba —zaśmiał się Maks i pomachał ręką ojcu,
który akurat wyszedł na ganek domu wujostwa. — Odstawiajcie
rowery pod garaż i wsiadajmy do auta. Nasze dzieła niestety
będziemy musieli trzymać na kolanach, bo bagażnik zapchany po
brzegi. Wiecie, moje bagaże mają dość pokaźne gabaryty, a do
tego, drzewo, korzenie… a i każdą, nawet najmniejszą szczelinę,
ciocia wykorzystała i upchnęła tam różne weki z przetworami dla
mojej mamy... No to ruszajcie się… Jedźmy już.
W starej leśniczówce radości nie było końca.
Kurdesz na widok chłopców skakał jak oszalały. Chłopcy musieli
go na przemian przetrzymywać, aby móc spokojnie powiesić i
umocować swoje prezenty.
Babka Maliniakowa uradowana i wzruszona jednocześnie,
co chwilę roniła łzy i głaskała to chłopców, to Kurdesza, to
szyld wykonany przez bliźniaków, dzwoniąc raz po raz, to znów
drzeworyt Maksa, dumnie przesuwając drżącymi palcami po wyrytym
imieniu psa i jego herbie.
Pan leśniczy, który specjalnie przyjechał swoim
Jeepem, aby pożegnać Maksa, z szerokim uśmiechem przyglądał się
wielkiej celebracji babki Maliniakowej. Był zachwycony chłopcami i
ich wspaniałymi niespodziankami. Z wielkim namaszczeniem poklepywał
ich po ramionach, chwaląc i pomysł i wykonanie… i wrażliwe
serca. Potem ciągle z tym samym, nieznikającym wcale szerokim
uśmiechem, zwrócił się do ojca Maksa:
— A co tam panie u żłobu słychać? Jak tam
Warszawa? — No i panowie zajęli się polityką. Usiedli na
ławeczce i głośno dyskutowali.
Babka Maliniakowa z wielkim trudem wprawdzie, ale w
końcu oderwała się od wzruszających ją prezentów. Zwinnym
ruchem dostawiła mały turystyczny stolik i zrobiła coś w rodzaju:
„stoliczku nakryj się”. I za moment stał już na nim duży
kryształowy dzban kompotu ze śliwek z sześcioma szklaneczkami oraz
pełny półmisek faworków. Ale była uczta! Wszyscy chrupali pyszne
"chruściane-faworki" (jak je nazwał Bartek), popijając
kompotem. A i Kurdeszowi dostało się parę… rzutów chrustem.
Uczta była wyborna, okraszana salwami śmiechu i rozmowami.
Ojciec Maksa od chwili przybycia z Warszawy, ciągle
obserwował syna. Nawet prowadząc dyskurs polityczny z panem
leśniczym, co jakiś czas zerkał na niego. Chciał się upewnić
czy Maks jest szczęśliwy i czy wakacje na wsi dobrze mu zrobiły.
Tu, u babki Maliniakowej, przekonał się że tak i nie miał już
żadnych wątpliwości. Maks tryskał zdrowiem i energią. A jak
wydoroślał? I to nie tylko z wyglądu. Był dumny z syna. — „Jak
to dobrze, że Maks ma taką możliwość spędzania wakacji na wsi,
i do tego wśród dobrych ludzi. Będę miał co opowiadać żonie po
powrocie do domu” — pomyślał i uśmiechnął się sam do
siebie... i ze zwiększonym jeszcze zapałem zaczął przekonywać
pana leśniczego, że zmiana rządu lepiej wpłynie na polepszenie
sytuacji w kraju.
Babka Maliniakowa siedziała na przystawionym
taborecie kuchennym i przysłuchiwała się rozmowie panów. Chłonęła
każde słowo, każdy gest. Tak bardzo ją interesowały sprawy kraju
i życia w mieście.
Chłopcy w międzyczasie poszli z Kurdeszem dookoła
leśniczówki na ostatni tych wakacji wspólny spacer.
Kiedy wrócili, ojciec Maksa stał już z panem
leśniczym i babką Maliniakową przy samochodzie i czekał na nich.
— Co… tatusiu, musimy już jechać? — trochę
smętnym głosem spytał Maks i popatrzył na kolegów i Kurdesza.
— Nie smuć się Maks. Do wakacji zostało już
tylko dziesięć miesięcy, i znów będziemy razem — nieudolnie
pocieszał go Bartek. A może siebie chciał pocieszyć?
— A to mam miłą nowinę! — z nagłym przypływem
entuzjazmu zawołał Maks. — Zapomniałem wam powiedzieć… Tato
obiecał mi, że przyjedziemy też na Boże Narodzenie.
Nowiną tą Maks sprawił kolegom wielką radość.
Gwizdnęli aż głośno i przeciągle na palcach. Był to taki
artystyczny gwizd. Specjalność bliźniaków.
A Maks śmiał się głośno, coraz głośniej, chcąc
w ten sposób zagłuszyć narastającą w nim nostalgię. — „Co
jest?” — pomyślał. — „Czyżbym był aż tak wrażliwy?
Ciągle jeszcze tu jestem, a czuję już wszędzie zapach szarlotki…
Zapach wakacji”.
Koledzy nie dali Maksowi zatapiać się w nostalgii,
bo podskoczyli do niego i jednocześnie złapali go w objęcia — na
niedźwiedzia. Ale tylko chwilę postali tak w potrójnym
niedźwiedziu, gdyż Kurdesz na siłę pchał się na czwartego.
— No, miastowy chłopaczyno, ładuj się do auta i
jedź już, bo się w końcu rozbeczę — powiedział Kajtek lekko
drżącym głosem. — My tu jeszcze zostaniemy i pogadamy z babką i
z panem leśniczym. A o piętnastej ojciec po nas przyjedzie naszym
Polonezem.
— Jedź już Maksiu! — bulgoczącym głosem
powiedział Bartek i wytarł nos rękawem.
— Poczekaj jeszcze! Mam coś dla ciebie na drogę —
głośno zawołała babka Maliniakowa i po chwili wręczyła Maksowi
małe, pachnące szarlotką zawiniątko.
— Aaa, stąd ten zapach! — krzyknął Maks i z
radością popatrzył na babkę, a że jej mina wyrażała
niezrozumienie, dodał zaraz ze śmiechem: — Dziękuję, dziękuję
z całego serca, pani Maliniakowo, herbu Szarlotka...
* Fragment opowiadania.