piątek, 6 lipca 2018

Wagarowicze mimo woli


Książka ta została wydana przez Wydawnictwo E-bookowo. 
Oferta Wydawnictwa: 
https://www.e-bookowo.pl/self-publishing/wagarowicze-mimo-woli.html


Wagarowicze mimo woli — to opowiadanie przygodowe dla młodzieży. Jest wesołą, pełną niesamowitych historii lekturą. Jego dynamiczna akcja rozgrywa się początkowo w szkole, w klasie gimnazjalnej. Na lekcji chemii dochodzi do częściowego zniszczenia dziennika klasowego za przyczyną jednego z uczniów, Jaśka, największej ofermy klasowej. A może tylko pechowca? Zbliża się koniec roku szkolnego, wychowawczyni klasy jest przerażona tą sytuacją. By móc odtworzyć oceny uczniów, wysyła dwoje najlepszych uczniów wraz z Jaśkiem do swojego domu po czarną aktówkę z dokumentami klasy. Po drodze trójka uczniów przeżywa różne dziwne sytuacje. Momentami przerażające. Za przyczyną Jaśka oczywiście. Pod koniec opowiadania chwilę grozy przeżywa również cała klasa, łącznie z jej wychowawczynią.


Był poniedziałek. Okropny dzień dla gimnazjalistów klasy I a. I to nie tylko dlatego, że dzień ten jest tak bardzo nielubianym dniem w tygodniu, ale przede wszystkim dlatego, że na piątej lekcji ma być klasówa z matematyki. Poniedziałek i klasówa z matmy. Czy można sobie wyobrazić gorszy dzień?
Do końca roku szkolnego pozostał już tylko miesiąc. I choć to tylko miesiąc, to jednak cała klasa zgodnie uważała, że aż miesiąc! Miesiąc męczący i stanowczo za długi. Bo przecież, to czas straszliwie stresowych przepytywań, klasówek, sprawdzianów, i w ogóle wszystkiego najgorszego. Miesiąc, w którym wszyscy nauczyciele, jak na komendę, wyciskać będą nieszczęsnym uczniom wiedzę z zakamarków ich mózgownic na zewnątrz. A będą ją wyciskać bezlitośnie. Ba, będą ją wyrywać, wyszarpywać, wyciągać, i to z korzeniami, uważając nieskromnie, że ją tam kiedyś zasiali, więc prawo takowe mają. Będą pozbawiać wycieńczonych długotrwałym rokiem szkolnym uczniów — resztek sił i cierpliwości. Wytrzymałość całej klasy w zdzierżeniu tej nerwowej sytuacji była już na wyczerpaniu. A tu jeszcze wszyscy nauczyciele zewsząd powtarzają, że to już tylko jeden króciutki miesiąc pozostał. Że potem, to już będą mieli totalną labę. Że powinni więc, jak jeden uczniak, być szczęśliwi i dać się spokojne sklasyfikować… Cóż było robić? Oprócz narzekania, nic. Trzeba było ten czas jakoś przeżyć. Mimo wszystko.
Rozpoczęła się pierwsza lekcja. Lekcja chemii. Cała dwudziestoosobowa klasa I a siedziała nad wyraz spokojnie, wpatrując się jak cielęta w wymalowane wrota w pana od chemii. No, może nie wszyscy, bo niektórzy uczniowie nawet lubili ten przedmiot. Lekcja chemii miała przebiegać zupełnie bezstresowo. Klasa o tym wiedziała, gdyż, nauczyciel od chemii, pan Chełmiński, zwany przez klasę Chemionem, już wcześniej zapowiedział, że musi nadrobić zaległy materiał, który nawarstwił się z powodu jego długotrwałej choroby. Żadnych więc pytań, żadnych sprawdzianów. Klasa mogła zatem na luzie zaliczyć pierwszą lekcję. Bo potem, każda następna, a zwłaszcza piąta, to istny horror.
Pan Chełmiński po sprawdzeniu obecności z dziennika, przystąpił do lekcji. Nakazał klasie zupełne skupienie, gdyż chciał omówić więcej materiału niż normalnie. Wiadomo, miał zaległości.
W klasie zaszumiało. Każdy szeptem wyrażał swoją opinię na temat zupełnego skupienia, które w tym akurat momencie było u większości uczniów zupełnie niemożliwe. Z prostej przyczyny. Bo akurat teraz, jedni zajmowali się odpisywaniem zadania z gramatyki, potrzebnego na drugą lekcję. Inni nadrabiali swoje własne zaległości… w jedzeniu, i pałaszowali pod ławką śniadanie. Inni zaś zawzięcie wypisywali na przedramieniu przeróżne wzory matematyczne niezbędne na klasówkę. A jeszcze inni, myślami byli już na wakacjach i nic do nich nie docierało. Zwłaszcza Damian Kaczor, największy marzyciel klasowy, zwany przez klasę Kaczorem Dyzio, albo Dyziowatym.
Ty, Dyziowaty, słyszałeś? Ten Chemion chyba z byka spadł. Chce nas wykończyć tym swoimi zaległościami — wyszeptał nagle Karol Suchocki prosto do ucha swojemu współławkowiczowi Damianowi, przerywając mu błądzenie wzrokiem po oknie.
Z jakiego byka? To ty, Suchy, chyba z byka spadłeś. Przecież Chemion z motoru spadł — odezwał się Damian, z niechęcią odrywając wzrok od okna, bo marzył akurat o pływaniu żaglówką po jeziorach mazurskich.
Och, przecież wiem. To tylko metafora, bo tak się zachowuje, jak gdyby z byka spadł — odparował Karol.
Nie narzekaj. Przynajmniej mieliśmy kupę wolnych lekcji, bo przecież, jak pamiętasz, dyrze nie wszystkie lekcje chemii udało się obsadzić zastępstwem — słusznie zauważył Damian. — Niech sobie Chemion truje… chemicznie, a my róbmy swoje.
No, chyba masz rację… Róbmy swoje — zgodził się Karol. — Ty Kaczorku Dyziowaty to czasem całkiem coś mądrego potrafisz wymyślić… tam na tych oknach. Ale powiedz mi jeszcze jedno. Jak myślisz, czy Chemion przy późniejszym trzepaniu nas z wiedzy chemicznej, weźmie to pod uwagę, że nadmiar materiału, jaki nam próbuje teraz wcisnąć, ni jak nie ma szans, aby nam się w naszych przemęczonych głowach utrwalił? Co, Dyziuniu kochany, jak myślisz?
A nie, to pewne. Już my go zmusimy, aby to jak trzeba pokojarzył. Niech se nie myśli.
Cicho tam, Dyziowaty i Suchy. Przeszkadzacie mi w koncentracji — wysyczał Marcin Kosa, odwracając się do tyłu i z niesmakiem wpatrując się w swoich gadających sąsiadów.
To ty Koso bądź cicho — natychmiast odgryzł się Karol Suchocki. — Prymus musi uważać na lekcji, bo coś mu może umknąć uwadze i wtedy, co nie daj Bóg dla takiego prymusa jak ty, lufę zarobić może przy odpytywaniu.
Zamknij się Suchy. Dobrze? — Marcin zrobił małpią minę i odwrócił się z powrotem do przodu. Po krótkiej chwili odwrócił się jednak jeszcze raz do tyłu i dodał: — Jak wam nie wstyd natrząsać się z czyjegoś nieszczęścia i jeszcze do tego doszukiwać się w nim korzyści dla swoich zakutych pał.
Ty przemądrzały prymusie, wypluj te zakute pały, i to już. Bo jak nie, to jak cię gwizdnę w tę twoją prymusowską pałę, to cię nawet chemia, która leczy, nie postawi na nogi — wkurzył się Karol nie na żarty.
Rany, Suchy, uspokój się brachu, przecież żartowałem — stchórzył Marcin.
No! To uważaj co mówisz i do kogo — buńczucznie odparował Karol, robiąc przy tym groźną minę. — I nie myśl sobie, że my mamy w miejscu serca pompę ssąco-tłoczącą. Przecież ten Chemiona wypadek to siła wyższa, na którą my nie mieliśmy żadnego wpływu. Co w tym więc złego, że teraz, jak już jest musztarda po obiedzie, chcemy z tej siły wyższej skorzystać? Moja mama zawsze powtarza, że nic się nie dzieje bez powodu… Może więc Chemion też odniósł jakieś korzyści po tym swoim pikowaniu motorem. Może się nawrócił i zaczął chodzić do kościoła? Albo może zaczął bardziej cenić życie i lepiej dbać o siebie? Albo przynajmniej nie będzie już jeździł jak wariat?
Co tam z tyłu się dzieje?! — głośno spytał pan Chełmiński, przerywając szeptane dywagacje Karola. — Suchocki i Kosa, jeżeli nie rozmawiacie na tematy chemii, to proszę się uspokoić wreszcie i skupić na lekcji. Bo potem nie będzie zmiłuj… kiedy będę sprawdzał waszą wiedzę. No, tak że wiecie!
Pan Chełmiński powiedział swoje i ponownie przystąpił do lekcji. Po chwili wprowadzenia na temat kwasów w ogólności oraz zapisaniu na tablicy wzorów najważniejszych ich rodzajów, poprosił dwóch najlepszych chemików klasowych: Marcina Kosę oraz Dankę Mazurek, o przejście razem z nim do pracowni chemicznej sąsiadującej z klasą. Reszcie klasy nakazał zaś siedzieć cicho na swoich miejscach i czekać na jego powrót. Bo, jak powiedział, lepiej wytłumaczy temat i zademonstruje kilka doświadczeń, mając wszystkich w klasie przed sobą niż w pracowni chemicznej, gdzie porozłażą mu się jak karaluchy i nie będzie mógł być pewien czy uważają.
Zanim pan Chełmiński przeszedł z Marcinem i Danką do pracowni, na szybko uprzątnął biurko. Zdjął też swoją torbę oraz dziennik klasowy z blatu biurka i położył na bocznym stoliku stojącym tuż obok biurka. W ten sposób zadbał, aby mieć odpowiednio dużo miejsca na przeprowadzenie doświadczeń. Po czym objął ramieniem dwóch najlepszych chemików klasowych i poprowadził ich w kierunku swojej pracowni.
No widzisz, Dyziowaty? — odezwał się znów Karol i szturchnął kolegę pod bok, sprowadzając go momentalnie zza okna do klasy. — Zawsze ci sami. Zawsze tylko Marcin i Danka… Danka i Marcin. Ot, szczęściarze, oni zawsze mogą połazić sobie spokojnie po klasie, a my jak te pospolite lebiody musimy tkwić bez ruchu i korzenie zapuszczać. I nikogo to nie obchodzi, że nasze cztery litery czasami aż pękają w szwach
A daj ty mi spokój, Suchy — odburknął Damian, bo już był zły na Karola, że mu ciągle przeszkadza w snuciu marzeń. — Zamiast żołądkować się aż tak, zabierz się lepiej do solidnej nauki, to w następnym roku szkolnym też będziesz mógł sobie połazić po klasie jak tych tam dwoje prymusów. Bo ja tam wolę nie zakuwać i po klasie nie łazić… Wolę okno klasowe.
Też mi… okno. Kiedyś wylecisz w końcu przez to okno i kark sobie skręcisz. I tyle będziesz miał ze swoich marzeń… Psiajucha! — warknął Karol, niezadowolony tym razem z odpowiedzi Damiana, i wstał z ławki.
Chemiku Suchocki, ciebie też dotyczy siedzenie w ławce! — huknął pan Chełmiński od drzwi pracowni chemicznej, po czym zniknął w jej wnętrzu.
Tam nakazał Marcinowi i Dance założenie fartuchów ochronnych i przygotowanie dwóch pustych koszy. A sam zaczął wyjmować z szafki różne słoiczki z jakimiś proszkami i cieczą oraz menzurki, próbówki, pipety, i jeszcze jakieś różnej wielkości szklane miseczki, i to wszystko po kolei wkładał im do koszy. Wreszcie zamknął szafkę na klucz, pokręcił się jeszcze chwileczkę po pracowni, i kiedy uznał że ma już wszystko co będzie mu potrzebne do przeprowadzenia doświadczeń, nakazał im zanieść to wszystko do klasy na biurko i zająć na razie swoje miejsca. Sam zaś wziął mały kocher na denaturat oraz butelkę denaturatu, i już chciał wychodzić, ale jeszcze coś sobie przypomniał, więc zawrócił. Zdjął z wieszaka swój długi fartuch ochronny i ogromne gumowe rękawice i na wszelki wypadek też zabrał z sobą. W klasie już, podszedł do tablicy i napisał wzór reakcji na powstawanie kwasu siarkowego: SO2 + H2O -> H2SO4, po czym się odwrócił i podszedł do biurka z zamiarem omówienia zapisanej na tablicy reakcji oraz przygotowania roztworu kwasu siarkowego i zademonstrowania klasie. Ciągle mówiąc do klasy, przygotowywał wszystko do przeprowadzenia doświadczenia. Nagle zamilkł na krótką chwilę, zastanawiając się, czy o czymś nie zapomniał. W końcu się głośno zaśmiał i zawołał:
No, moi drodzy chemicy, zanim przystąpię do przygotowania roztworu kwasu siarkowego i innych doświadczeń z siarką i kwasem siarkowym, powiem wam, jakie jest stare, poczciwe hasło chemika. Otóż brzmi ono tak: „Pamiętaj chemiku młody, zawsze wlewaj kwas do wody”… czyli nigdy nie wlewaj wody do kwasu, ponieważ woda ogrzeje się do wrzenia i rozchlapie kwas po wszystkim. A więc, chcąc przygotować roztwór kwasu siarkowego w wodzie, należy dolewać zawsze kwas do wody, gdyż jako cięższy opada zawsze na dno i miesza się z wodą. W przeciwnym razie, woda jako lżejsza, zostałaby na powierzchni, a ponieważ przy rozcieńczeniu stężonego kwasu wydziela się znaczna ilość ciepła, na granicy zetknięcia kwasu i wody ciecz mogłaby się ogrzać do wrzenia i spowodować wypryskiwanie kwasu i oparzenie skóry. I nie tylko, bo musicie wiedzieć, że kwas siarkowy niszczy też tkaniny, papier, drewno, i wiele też innych materiałów… No, zapamiętacie to?
Ma się rozumieć, proszę pana! — zawołała klasa.
Cieszę się — uśmiechnął się z zadowoleniem pan Chełmicki i nagle buchnął gromkim śmiechem. — No tak, pamiętałem o wszystkim, ale zapomniałem o wodzie. A bez wody ani rusz, roztworu nie będzie. Proszę, Maleńczuk, masz tu tę menzurkę i przynieś mi wody z pracowni. No, rusz się!
W klasie zaszumiało. Jasiu Maleńczuk, najmniejszy wzrostem uczeń w całej klasie, wstał z ławki i podszedł do pana od chemii i wziął z jego rąk menzurkę. Po czym z przyklejonym uśmiechem na twarzy poczłapał do pracowni. W klasie zaszumiało jeszcze głośniej.
Cicho klasa! Co to za szumy? Tu nie las, więc uspokójcie się, proszę was! — uciszał klasę pan Chełmiński.
To się porobiło — syknęła Danka Mazurek, mierzwiąc swoją gęstą blond grzywkę i nachylając się do siedzącego obok, w drugim rzędzie, Marcina Kosy. — Zobaczysz, Jaśko Zielone Uszko zaraz coś zmaluje.
Eee tam, może mu się uda nie zmalować — zachichotał Marcin. — Czasami jest mniejszą fajtłapą niż zwykle.
Masz rację Kosa, nasza sercu nam bliska łamaga klasowa, czasami jest mniejszą łamagą — zarechotał Karol Suchocki w plecy Marcina. — A swoją drogą, myślę, że Chemion rzeczywiście zbyt długo przebywał na chorobowym, bo zdążył chyba zapomnieć na co stać naszego małego Jaśka od Maleńczuków, skoro polecił mu tak ważne zadanie do wykonania.

Jasio Maleńczuk uchodził już od pierwszej klasy szkoły podstawowej za największą ofermą klasową. Cała klasa mu ciągle z tego powodu dokuczała i nabijała się z niego. A Jasiu siadywał wtedy gdzieś w kąciku i beczał. Ale tak było tylko w pierwszej klasie, bo doszło do tego, że do szkoły przyszła jego matka ze skargą na wszystkich uczniów klasy I a, grzmiąc już od progu, że wykańczają jej syneczka. Dyrektor szkoły, pan Bury, zareagował natychmiast i po uprzedniej rozmowie z wychowawczynią, zabronił klasie, pod groźbą obniżenia zachowania, jakichkolwiek drwin i wyzwisk pod adresem Jasia. A pani wychowawczyni go poparła i powiedziała, że już nigdy więcej nie chce widzieć, aby Jasio płakał. No i Jasio przestał płakać. Bo klasa, pomna niechybnej kary, przestała się z Jasia nabijać. Ale tylko przed nim samym. Pomiędzy sobą, nie. To było niemożliwe, ponieważ potrzeba komentowania niezwykłych wyczynów Jasia była silniejsza od wszelakich pouczeń, przestróg, czy nawet kar. Dalej się więc z niego wszyscy nabijali i nie szczędzili wymyślnych epitetów pod jego adresem. Ale tylko za jego plecami. Jasiu nie miał prawa tego słyszeć. Nie, nie tylko ze strachu przed karą, ale przede wszystkim dlatego, że w gruncie rzeczy wszyscy Jasia polubili. Bo też Jasio miał dobre serce. Wszyscy zdążyli się o tym przekonać. Przez sześć lat wspólnej nauki w szkole podstawowej oraz jednego roku gimnazjum, Jasio miedzy jednym wyczynem, a drugim (albo pechem, jak to sam nazywał), zawsze starał się wszystkim pomagać. Był dobrym uczniem i potrzebującym stale służył pomocą w nauce. A i największym lawirantom klasowym dawał zawsze zrzynać zadania. Był też zawsze miły i zazwyczaj uśmiechnięty. Klasa to doceniała i pozwalała sobie tylko na jeden — głośno wyrażany — epitet w stosunku do Jasia. Otóż nazywała go Jaśkiem Zielone Ucho. A wzięło się to stąd, że w pierwszej klasie, w pierwszym dniu szkoły, Jasio Maleńczuk przyszedł do klasy z zielonym uchem. Skąd to zielone ucho? Ano stąd, że ucho Jasia jakoś dziwnym trafem stało się dobitnym świadectwem renowacji jego domu rodzinnego. A w takim właśnie zielonym kolorze jego ojciec malował lamperię. Jasiowi jednak takie akurat przezwisko nie przeszkadzało. Mało tego, uważał je wręcz za doskonały pseudonim klasowy. Został więc Jasio Maleńczuk od pierwszego dnia swoich lat szkolnych — Jaśkiem Zielone Ucho. I tak był już zawsze przez klasę nazywany, i to całkiem oficjalnie.

Nie minęło dwie minuty i Jaśko Zielone Ucho z menzurką pełną wody, wyłaniał się już zza drzwi pracowni chemicznej. Szedł powolutku, noga za nogą. W ogromnym napięciu wpatrywał się w menzurkę jak sroka w kość, ze wszech miar uważając, by nie uronić ani jednej kropelki. Podchodził już prawie do biurka nauczyciela, kiedy ni stąd, ni zowąd, nie wiadomo jakim sposobem, na prostej podłodze potknął się jedną własną nogą o drugą, też całkowicie własną, i jak nie wyrżnie… Z krzykiem zgrozy padł jak długi na podłogę, tuż przed biurkiem nauczyciela, wypuszczając z rąk menzurkę z wodą. Menzurka pięknym łukiem pofrunęła w powietrzu i wylądowała na biurku, roztrzaskując się o jego blat. A jej zawartość, czyli woda, chlusnęła wprost do menzurki z kwasem siarkowym, przygotowanym w międzyczasie przez pana Chełmińskiego. W klasie zawrzało. W menzurce z kwasem siarkowym też zawrzało, a jej zawartość wnet zaczęła się rozbryzgiwać na wszystkie strony.
Co się później w klasie działo, trudno opisać. Wszyscy uczniowie na widok wybryzgującego kwasu siarkowego, niczym lawa przy erupcji wulkanu, zerwali się z ławek i z panicznym krzykiem na ustach, uciekli na drugi koniec klasy. Zbili się tam do kupy w jednym rogu i ze strachu trzęśli się jak liście osiki. Pan Chełmiński również krzyczał, ale zachował trzeźwość umysłu na tyle, że pierwsze co zrobił, to złapał za swój przerzucony przez oparcie krzesła fartuch ochronny i rzucił nim na leżącego na podłodze Jaśka. Szczęśliwym trafem trafił dobrze i przykrył go całego. Potem rzucił się do bryzgającej swą zawartością menzurki i rękami zasłonił jej wylot. Na szczęście ręce jego chroniły gumowe rękawiczki. Zdążył je założyć już wcześniej, jakby przeczuł zagrożenie. Po złowrogiej chwili, w klasie nastała cisza. Zawartość menzurki przestała bulgotać. Uczniowie jednak ciągle byli sparaliżowani strachem i nie potrafili ruszyć się z miejsca. Jasiek też się nie ruszał. Leżał pod fartuchem wyłożony równiutko niczym naleśnik na patelni, i ani drgnął. Pan Chełmiński natomiast rozglądał się już dookoła, sprawdzając, czy kwas siarkowy nie wyrządził jakiś szkód. I pierwsze, co stwierdził, to wypalone dziury na rękawach swojej marynarki, ale tym akurat zbytnio się nie przejął. Rozglądał się dalej. I wtedy, ku jego ogromnemu przerażeniu, stwierdził, że dziennik klasowy, który zostawił otwarty na bocznym stoliku, jest cały w dziurach. Pan Chełmiński aż podskoczył z trwogi.
Chryste Panie! — wrzasnął na całą klasę i złapał za dziennik.
Co tu się dzieje, panie Chełmiński? — doleciało nagle od drzwi klasowych. — Co to za przeraźliwe krzyki słychać na lekcji chemii?
W drzwiach stała pani Podgórna, wychowawczyni klasy Ia, nazywana przez klasę pieszczotliwie — Podgórunią. Pieszczotliwie, gdyż pani Podgórna była bardzo lubiana przez klasę. W oczach uczniów uchodziła za nauczycielkę o najłagodniejszym podejściu do ucznia i ogromnej dozie cierpliwości dla każdego.
Pani Podgórna przechodziła akurat korytarzem, gdy nagle usłyszała wrzawę w swojej klasie. Postanowiła więc wejść do środka i zobaczyć co też tam się dzieje. Widok, jaki już od drzwi zobaczyła, przeraził ją nie na żarty… Wszyscy uczniowie, zbici w kupę w rogu klasy, stoją z wytrzeszczonymi oczami i rozdziawionymi buziami, pan od chemii skacze przy biurku, a pod biurkiem coś leży, coś przykrytego fartuchem. Taki widok, to było za wiele dla pani Podgórnej, aby tkwić przy otwartych drzwiach. Złapała się za głowę i z impetem wpadła do środka. Podbiegła do pana Chełmińskiego, i tarmosząc go za rękaw, wbiła wzrok w jego rozbiegane oczy… i zadała mu nieme pytanie.
Och, pani Podgórna, nieszczęście — wysapał w odpowiedzi pan Chełmiński. — Kwas siarkowy… kwas siarkowy… kwas siarkowy…
No słyszę przecież, że kwas siarkowy! — nie wytrzymała napięcia pani Podgórna. — Ale na litość boską, co z tym kwasem?
Proszę popatrzeć na dziennik klasowy! Cały w dziurach! — wrzasnął na całą klasę pan Chełmiński.
Rany boskie! Rzeczywiście! — wrzasnęła równie głośnio pani Podgórna i złapała za dziennik. — Kto… co… jak to się stało?!
Ach, proszę nawet nie pytać.
Jednak pytam i nalegam, aby mi pan odpowiedział.
Maleńczuk…
Co, znów ta ofiara losu?! To on zniszczył dziennik…? Aż dziennik?! — huknęła pani Podgórska rozsierdzona okrutnie, nie dając panu Chełmińskiemu cokolwiek więcej powiedzieć. — Gdzie on jest?! Gdzie jest ta oferma, pytam?!
Pan Chełmiński zaniemówił z wrażenia. Jeszcze nigdy nie widział pani Podgórnej tak rozsierdzonej. Wskazał tylko palcem na podłogę, na niewielki wzgórek przykryty fartuchem.
Pani Podgórna, patrząc na wskazane przez pana Chełmińskiego miejsce, poczuła gorąc na twarzy i na chwilę też straciła głos.
Proszę się nie obawiać. Nic mu nie jest — wyszeptał zdławionym głosem pan Chełmiński i zaraz dodał, ale jeszcze ciszej i już tylko do siebie: — Mam taką nadzieję.
To zapewnienie pana Chełmińskiego pani Podgórnej wystarczyło, aby sobie przypomnieć, że przed trwogą, która nią na moment zawładnęła, targało nią inne uczucie. Uczucie bezgranicznej wściekłości. Spojrzała jeszcze raz na zniszczony dziennik klasowy i uczucie wściekłości powróciło natychmiast. Odłożyła go z powrotem na stoliku i z furią rzuciła się na podłogę. Chwyciła za rękaw fartucha... i jak nie wrzaśnie:
Maleńczuk, ty ofermo jedna, coś ty zrobił z dziennikiem?!
Pani Podgórna, cała roztrzęsiona, szarpnęła rękawem i zerwała fartuch z leżącego pod nim Maleńczuka… i nagle struchlała. Zobaczyła zalanego łzami nieszczęśnika, skulonego w pozycji embrionalnej i drżącego na całym ciele z przerażenia. Wściekłość minęła jej momentalnie.
Ja… ja … ja nie chciałem — usłyszała po chwili łkający głos.
Boże mój drogi, Jasiu, co ci się stało? — wyszeptała, pochylając się z litością w oczach nad swoim uczniem.
Pani Podgórna czuła się coraz bardziej oszołomiona. Ten kalejdoskop stanów psychicznych, jakich doznała w ostatnich paru minutach, wykończył ją. Trwoga. Wściekłość. Potem znów trwoga. Wreszcie litość. A teraz przyszła kolei na wstyd. Wstyd za swoje zachowanie. I prawie jednocześnie złość. Złość na samą siebie, że ją aż tak poniosło, iż sama złamała zakaz nazywania Maleńczuka ofermą, i to przed całą klasą. Pani Podgórna uklękła obok leżącego Jasia, i ocierając dłonią jego twarz z łez, przeklinała siebie w duchu za swoje niepedagogiczne zachowanie.
To nie jego wina, proszę pani. — Pani Podgórna usłyszała nagle czyjś głos nad swą skołataną głową.
Był to głos Danki Mazurek, która jako pierwsza z całej klasy odzyskała rezon i opuściła zbitych w kupie kolegów i koleżanki.
On nie chciał… On się tylko potknął i upadł, a woda sama wlała się do kwasu siarkowego. To kwas siarkowy jest winny… — nieskładnie tłumaczyła Danka.
O czym ty Danusiu mówisz? — Pani Podgórna nic nie rozumiała. Czuła się już totalnie skołowana.
Tak, Mazurek ma rację — poparł Dankę pan Chełmiński. — To był wypadek.
I co teraz? — bezmyślnie spytała pani Podgórna.
Trzeba nam ratować, co się da — równie bezmyślnie odpowiedział pan Chełmiński
A co się da? — Pani Podgórna czuła się ciągle skołowana. Zamilkła więc. Po chwili milczenia i policzenia w myślach do dziesięciu, doszła jednak do siebie i powiedziała: — No tak, trzeba nam ratować dziennik klasowy… Jasiu wstawaj z podłogi. Wybacz mi, że tak na ciebie naskoczyłam. Poniosło mnie. I teraz tego bardzo żałuję. A nawet się wstydzę. Ogromnie się wstydzę.
Pan Chełmiński podał dłoń pani Podgórnej i pomógł jej wstać z klęczek. Maleńczuka zaś chwycił pod pachy i postawił do pionu.
W tym samym czasie reszta klasy zaczęła powoli i w milczeniu opuszczać swój bezpieczny azyl w kącie i na powrót zajmować swoje miejsca w ławkach.
Danka Mazurek objęła ramieniem Jasia i poprowadziła go do jego ławki. Po drodze dała mu swoją chusteczkę do nosa i powiedziała, aby się nie przejmował, bo wszystko się dobrze skończyło.
Pan Chełmiński wraz z panią Podgórną podszedł do stolika, na którym leżał zniszczony dziennik klasowy. W milczeniu, z wielką troską w oczach, oboje mu się przyglądali. Wreszcie pani Podgórna ujęła go delikatnie rękami, niczym najświętszą relikwię, i skierowała się z nim do wyjścia. Będąc już przy drzwiach, odwróciła się i poprosiła pana Chełmińskiego, aby uprzątnął wszystkie chemikalia z biurka i niezwłocznie przyszedł do niej do pokoju nauczycielskiego. Klasie zaś nakazała zupełny spokój i zachowanie ciszy, i wyszła. Po chwili znów wróciła. Od drzwi spojrzała na Jasia Maleńczuka i ze smutkiem w głosie spytała:
Naprawdę nic ci nie jest?
Nie, proszę pani. Zupełnie nic! — zawołał Jasio, stając na baczność w ławce. — Tylko strasznie mi wstyd — dodał jeszcze, ale już cichutko, pod nosem.
To dobrze — powiedziała pani Podgórna i zamknęła za sobą drzwi.
Pan Chełmiński w milczeniu zbierał z biurka wszystkie rzeczy z pracowni chemicznej i sam nosił je na miejsce. Zastanawiał się, co ma klasie powiedzieć, by jakoś załagodzić całą tę nieprzyjemną sytuację. Czuł się winny i nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć. Martwił się, że to w końcu na jego lekcji doszło do takiego incydentu. A już najbardziej martwił go zniszczony dziennik klasowy. Wreszcie, kiedy już wszystko posprzątał i zamknął na klucz pracownię chemiczną, podszedł do tablicy i z tego miejsca odezwał się smętnym głosem:
Trudno, moi drodzy, wypadki chodzą po ludziach. Już ja najlepiej na ten temat wiem. Stało się i już się nie odstanie. Teraz trzeba nam tylko ratować dziennik. Przecież to najważniejszy dokument klasowy. Ale mam nadzieję, że się uda i wszystko wróci do normy… Bo inaczej być nie może. Proszę was teraz, abyście siedzieli spokojnie do końca lekcji, gdyż ja muszę wyjść naprawiać szkody wynikłe na mojej lekcji. Pojutrze mamy następną lekcję, to wszystko sobie wyjaśnimy do końca.
Pan Chełmiński wyszedł z klasy, a w klasie w dalszym ciągu panowała cisza. Wreszcie największy dryblas klasowy, Jacek Paździerz, przerwał ciszę. Wyleciał na środek klasy, zaczął skakać z radości i wykrzykiwać:
Maleńczuk jesteś wielki! Maleńczuk jesteś wielki! Maleńczuk jesteś niezastąpiony! To co dzisiaj zmajstrowałeś, to istny majstersztyk… O niech ja zakwitnę! Jaśko Zielone Ucho wypalił z kretesem wszystkie moje pały.
Tak, tak, tak! Jesteś wielki! Kochany Jasiulek Zielone Uszko! — Do Paździerza dołączył drugi „pałowicz”, Władek Gwóźdź. — Teraz belfrzy się nie połapią, z jakich przedmiotów jesteśmy zagrożeni… Cha, cha, cha… ! A to ci numer! Huuurrra!
Zamknijcie swoje jadaczki! — wrzasnęła groźnie Danka Mazurek. — Jak wam nie wstyd. Wasze zachowanie woła o pomstę do nieba.
Właśnie, zamknijcie się, i to już! — zawołała Jolka Bednarska, siedząca z razem z Danką w ławce. — Już my nauczycielom przypomnimy z czego wam grożą pały, jak nie przestaniecie się tak zachowywać. Okropność! Chamstwo!
O to chodzi. Paździerz i Gwóźdź, siadajcie do ławek, bo zaraz z wami zrobimy porządek! — huknął Marcin Kosa. — Słyszeliście, co Podgórunia i Chemion mówili? W klasie ma być spokój. Dość problemów teraz mają z naszą klasą. I choć to nie nasza wina… żadnego z nas… (i tu, wymownie popatrzył na Jasia), bo był to po prostu wypadek, to jednak trzeba przyznać, że sytuacja jest bardzo nieprzyjemna. Nasze całoroczne oceny obróciły się w perzynę. Wiecie, ile będzie z tym problemów, aby je odtworzyć? A i wszystkie inne zapisy z dziennika? Jeszcze nam się Kuratorium na głowę zwali. A może nawet będziemy musieli klasę powtarzać… To by było nieszczęście!
O rany! To by było! — pisnęła Kasia Warzecha.
Dlatego, chociaż teraz, zachowujmy się jak trzeba, by belfrom nie stwarzać dodatkowych problemów — dodał Damian Kaczor, patrząc tym razem nie w okno, a na Paździerza i Gwoździa, i to z wielce zdegustowaną miną.
Tak, tak, tak…! — rozległo się w klasie. — Dyzio ma rację! — przekrzykiwali się wszyscy nawzajem.
Paździerz i Gwóźdź zrobili głupie miny. Postali jeszcze chwilę na środku klasy, w końcu spuścili głowy i poczłapali jak niepyszni do swoich ławek. Nie wypowiedzieli już ani jednego słowa.
W klasie znów zapanowała chwilowa cisza. Każdy na swój sposób kontemplował ostatnie wydarzenia i zastanawiał się, co też z tych wydarzeń może wyniknąć. Wreszcie, to tu, to tam, dały się słyszeć przyciszone szepty. Uczniowie musieli w końcu dać upust nagromadzonym emocjom i wymienić się swoimi myślami i spostrzeżeniami.
Główny bohater tego całego zamieszania w klasie I a, Jasio Maleńczuk, siedział skulony w ławce ze spuszczoną głową i ani drgnął. Nie wiedział jak się ma zachować. Co powiedzieć. I czy w ogóle coś powinien mówić. Czuł się źle. Okropnie źle. Znów miał pecha. I to jakiego? Jak do tej pory — najcięższego kalibru.
Danka Mazurek cały czas obserwowała Jasia. Szkoda jej go było. Widziała jak cierpi. Dłużej nie mogła znieść tego widoku i podeszła do jego ławki. Jasio siedział sam, gdyż siedzący z nim Heniek Hryniewicz nie przyszedł sobie tego dnia do szkoły. Danka usiadła na miejscu Heńka i odezwała się łagodnym głosem:
Posłuchaj Jasiu, wcale nie masz powodów, żeby się aż tak zamartwiać.
Aha, akurat.
No pewnie, że nie. Słyszałeś, co Chemion mówił? Wypadki chodzą po ludziach. A on już wie, co mówi, bo sam miał wypadek. Okropny wypadek, bo miał połamane ręce i nogi. A u nas na szczęście nikomu się nic nie stało.
Aha, akurat. A widziałaś marynarkę Chemiona? Rękawy miał całe w dziurach.
Eee tam, wielkie rzeczy. Marynarka rzecz nabyta. Ważne, że nie poparzył sobie ciała. Że nikt nie został poparzony. A cała reszta to pikuś.
Aha, akurat…
Co ty z tym: „aha, akurat” — zachichotała Danka.
No bo jakoś nic nie wspominasz o dzienniku klasowym. Pusty dziennik to może rzecz nabyta, ale nie zapisany.
Tu może masz rację… Ale możesz być pewien, że nasze ciało pedagogiczne jakoś sobie z tym problemem poradzi.
Aha, akurat… Ciekawe jak?
Chyba mają jakieś swoje własne zapiski, z których będą mogli odtworzyć tematy lekcji, no i może nawet nasze oceny. Przynajmniej niektóre. Zresztą, oni już dobrze wiedzą, kto na jakie oceny zasługuje.
No tak, ale co innego wiedzieć, a co innego zapisać. W dzienniku musi być wszystko zapisane zgodnie z faktem.
Ach, Jasiu, wyolbrzymiasz wszystko. Zobaczysz, nasza Podgórunia na pewno ma jakieś kopie dziennika.
Aha, akurat... To by się tak nie wściekła. Pierwszy raz widziałem ją tak rozwścieczoną. Myślałem, że aż apopleksji dostanie.
Znów przesadzasz.
Nie, nie przesadzam. Słyszałaś, nazwała mnie ofermą. Po raz pierwszy…
Ale cię przeprosiła.
No i co z tego? I tak nie zmieni to faktu, że to ja doprowadziłem ją do takiej furii.
Nie ty, tylko twój pech.
O to chodzi. A ja, to nikt inny, jak tylko chodzący pech. A tym razem mój pech, to nie jest taki sobie zwykły pech, to tragedia.
Jasiu, proszę cię. Już my zrobimy wszystko, aby nikt do ciebie nie miał pretensji. Niechby ktoś śmiał, to mu zaraz do oczu skoczymy. Wara wszystkim od naszego Jasia!
Ofermy… Albo największego łamagi… Zapomniałaś dodać.
Jasiu, bo cię zaraz ugryzę w ucho — zachichotała Danka.
W zielone ucho. Zapomniałaś dodać — zachichotał tym razem też i Jasio.
No, wreszcie! Wreszcie widzę uśmiech na twojej twarzy. I tak trzymaj!
Dzięki, Danuśka. Dzięki, że ze mną pogadałaś. To było mi potrzebne. Od razu poczułem się lepiej.
Na korytarzu szkolnym przebrzmiał dzwonek na przerwę, a klasa ciągle siedziała w ławkach. Nikt z klasy na przerwę nie wychodził. Wreszcie przebrzmiał też i dzwonek na lekcję. Na drugą lekcję. Lekcję polskiego z wychowawczynią klasy, panią Podgórną. Pani Podgórna w klasie się jednak nie pojawiała. Dopiero po dziesięciu minutach, drzwi klasy się otworzyły i pani Podgórna weszła do klasy. Ciągle miała smutną minę, ale tak jakby nieco mniej. Podeszła do biurka, popatrzyła na uczniów, i powiedziała:
No trudno, stało się. A co się stało, to się nie odstanie. Teraz musimy się skupić na naprawianiu szkody. Dlatego miałabym prośbę. Danusia i Marcin, proszę podejdźcie do mnie. Chciałabym, abyście w trakcje mojej lekcji poszli do mnie do domu i przynieśli mi moją czarną aktówkę z dokumentami klasy. W domu jest moja matka. Próbowałam się do niej dodzwonić, aby ją uprzedzić, że przyjdziecie, ale niestety nie udało mi się. Moja matka niedosłyszy i zapewne zapomniała założyć swój aparat słuchowy. Dlatego, kiedy dotrzecie do mojego domu, dzwońcie do drzwi wejściowych tak długo, aż wam otworzy. A otworzy na pewno, bo choćby i nawet dzwonka nie słyszała, to w końcu zobaczy migającą lampkę podłączoną do dzwonka. Tak że nie poddawajcie się, tylko dzwońcie aż do skutku. Powiecie jej, że was przysłałam po moją aktówkę, i że ona leży na regale w moim pokoju. No, to idźcie już. W ciągu mojej lekcji powinniście obrócić tam i z powrotem. Przecież wiecie, gdzie mieszkam, i ile czasu idzie się do mojego domu. Ale gdyby wam jednak zeszło to nieco dłużej, to was usprawiedliwię… Zaraz, co macie następne? Aha, geografię, a więc uprzedzę pana Kilińskiego, że możecie się trochę spóźnić na jego lekcję… Zrozumieliście wszystko?
Tak, proszę pani — odpowiedzieli jednocześnie Danka i Marcin.
To dobrze. Idźcie więc i wracajcie jak najszybciej. Ale idźcie główną drogą. Nigdzie nie zbaczajcie i nie zatrzymujcie się. Dobrze?
Tak, proszę pani — znów jednocześnie odpowiedzieli Danka i Marcin.
Danka i Marcin ruszyli do drzwi, i już mieli wychodzić, kiedy pani Podgórna ich zawróciła.
Poczekajcie. Weźcie z sobą Jasia Maleńczuka… Słyszysz, Jasiu? Pójdziesz z Danusią i Marcinem. Myślę, że dobrze ci zrobi łyk świeżego powietrza po tylu emocjach. No co, masz ochotę przejść się trochę?
Z wielką przyjemnością! — zawołał uradowany Jasio i natychmiast poderwał się z ławki i z uśmiechem ruszył do drzwi.
Danka, widząc rozjechaną uśmiechem buzię Jasia, ucieszyła się i puściła do niego oczko. Po czym z szarmanckim gestem przepuściła go pierwszego przez drzwi, Marcina również, a sama odwróciła się do pani Podgórnej i uśmiechnęła się do niej szeroko. Zamykała już za sobą drzwi, kiedy pani Podgórna zatrzymała ją raz jeszcze, wołając:
Danusiu, ale bardzo was proszę, uważajcie na Jasia!
Oczywiście. Proszę się nie martwić. Nic mu się nie stanie. Nie spuścimy go z oczu — odpowiedziała Danka z głową w drzwiach.
No i poszli. Szli główną ulicą, ulicą Powstańców, na końcu której, zaczynała się ulica Ogrodowa. I to właśnie na ulicy Ogrodowej był dom pani Podgórnej. Ulica Ogrodowa była ostatnią ulicą w zachodniej części ich miasteczka. Piękna okolica. Tuż za domem pani Podgórnej rozciągała się ogromna łąka, a zaraz za nią, wspaniały las. Las Sułkowski. Trójka uczniów maszerowała raźnym krokiem i uśmiechała się do wszystkich napotkanych przechodniów. Pogoda była piękna. Jak w lecie. Słoneczko na błękitnym niebie świeciło cudownie. Ptaszki śpiewały. Kwiaty rozsiewały aromatyczną woń. Żyć nie umierać.
Jasiowi tak bardzo udzielił się nastrój wspaniałego wiosennego ranka poza murami szkoły, że wnet zapomniał o swoim pechu i humor mu wrócił całkowicie.
No widzicie? Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło — zawołał ucieszony niezmiernie. — Idziemy sobie wesoło i wszystko nam sprzyja. Pogoda jak na wakacjach. Wszyscy się do nas uśmiechają. Czego nam więcej potrzeba? Niczego! A więc: „idziem żyć!”… Cha, cha, cha…! Życie jest piękne. Czy ktoś z nas miał dzisiaj jakiegoś pecha?
Nieeee, Jasiu! — zawołała Danka i Marcin ze śmiechem.
W wyśmienitych humorach trójka uczniów doszła do domu pani Podgórnej. Marcin otworzył furtkę i weszli na podwórko. Wkrótce stali już przy ganku domu ich pani.
No, to dzwoń Marcinie! — zawołała Danka. — Ale dzwoń porządnie, tak, aby starsza pani usłyszała… Albo zobaczyła. Wsio ryba, byleby nam otworzyła.
Ma się rozumieć, że będę ten dzwon naciskał ile wlezie — zachichotał Marcin. — Zobaczycie, zaraz starsza pani stanie w drzwiach.
Hej, patrzcie, jaki fajny kotek! — zawołał nagle rozpromieniony Jasio.
No, to kotek, a właściwie kotka naszej Podgóruni — wyjaśniła Danka. — Nazywa się Soraja.
Ależ ona śliczna. Taka czarnulka z dużymi zielonymi oczami — zachwycał się Jasio.
Jasio trwał w zachwycie i oczu nie mógł oderwać od czarnej kotki. Bo Jasio uwielbiał koty. I to różnej maści. Stał więc bez ruchu i przypatrywał się chodzącej po podwórku dostojnym krokiem Soraji.
Danka patrzyła raz na Jasia, raz na drzwi ganku.
Marcin dzwonił i dzwonił, aż mu palec zdrętwiał, ale w końcu udało mu się wywabić starszą panią z domu, bo drzwi się nagle otworzyły i starsza pani stanęła w progu.
Matka pani Podgórnej na widok przybyłych gości szeroko się uśmiechnęła i głośno, może nieco zbyt głośno, zawołała:
O, witam was serdecznie, moi drodzy. Jesteście uczniami mojej córki. Poznaję, poznaję. A cóż was do mnie sprowadza…? Zaraz, zaraz. Zanim zaczniecie mi opowiadać, muszę najpierw założyć mój aparat słuchowy. Bo wiecie, na starość słuch już nie ten. Ale proszę, wejdźcie do środka.
To wy wchodźcie, a ja tu na was poczekam. Poprzyglądam się jeszcze tej ślicznej mruczusi — zawołał Jasio za plecami Danki i Marcina.
Danka i Marcin weszli do środka i czekali aż starsza pani znajdzie swój aparat słuchowy i założy go. Starsza pani biegała po kuchni i szukała za nim, to tu, to tam, to tam, to tu, aż w końcu znalazła. W lodówce. Danka i Marcin buchnęli śmiechem. Tak bardzo ich ubawiło miejsce przechowywania aparatu słuchowego przez starszą panią. Jednak zaraz złapali się za buzię, gdyż starsza pani zwinnym ruchem ręki w mig włożyła aparat słuchowy tam gdzie trzeba, czyli do ucha.
Starsza pani popatrzyła na swoich gości. Poprawiła rozczochrane włosy i z wesołym uśmiechem na twarzy zawołała, ale już o pół tonu ciszej, niż poprzednio:
No, już! Już możecie mi powiedzieć, co was do mnie sprowadza. Zapewne moja córka was po coś przysłała. O co chodzi?
Danka z uśmiechem na twarzy podjęła się wyjaśnienia starszej pani powodu ich najścia oraz wytłumaczyła gdzie znajduje się czarna aktówka, po którą przyszli. Starsza pani nie miała problemów z odszukaniem aktówki córki, gdyż córka jej, jak powiedziała, jest wielką pedantką i wszystko zawsze trzyma w należytym porządku. Przyniosła z pokoju córki aktówkę i wręczyła ją Marcinowi. Marcin i Danka podziękowali serdecznie, i wypowiadając słowa pożegnania, kierowali się do wyjścia. Starsza pani jednak nie pozwoliła im tak od razu wyjść. Zaprosiła ich do stołu w pokoju stołowym i poczęstowała pysznymi pączkami z dżemem z dzikiej róży. Danka i Marcin zajadali się pączkami, a starsza pani opowiadała im wesołe historyjki ze swojego dzieciństwa. Wreszcie Marcin spojrzał na zegarek i dał znak Dance, że muszą już iść. Pożegnali się miło ze starszą panią i wyszli.
Marcin trzymał pod pachą czarną aktówkę, a Danka pączki dla Jasia. Starsza pani pamiętała, że był i trzeci uczeń, który został na podwórku i specjalnie dla niego zapakowała dwa pączki. Kiedy Danka i Marcin znaleźli się już na podwórku, ze szczęśliwymi minami i wspaniałym smakiem dzikiej róży w ustach, zaczęli się rozglądać za Jasiem. Ale Jasia nigdzie nie było widać. Pomyśleli wtedy, że z pewnością zabawia się gdzieś z kotką Sorają. Zaczęli go więc nawoływać. Ale nic. Cisza. Żadnej odpowiedzi. Danka popatrzyła na Marcina, Marcin na Dankę, i miny im zrzedły.
Na rany koguta, chyba mu się nic nie stało? — wysapała zdenerwowana Danka.
No coś ty? Tutaj? A cóż by się mogło mu stać? — pocieszał Dankę Marcin, ale głos miał jakoś dziwnie niepewny.
Mam nadzieję, że nic. Ale już sama nie wiem. Obiecałam Podgóruni nie spuszczać Jasia z oka. I co? Spuściłam.
Och, Danka, nie przesadzaj. Przecież Jasio zaraz się znajdzie… O, popatrz, tam po chodniku idzie jakiś starszy pan, spytam go czy nie widział Jasia.
To jest pomysł. Chodźmy.
Proszę pana, proszę pana! — wołał Marcin już od furtki. — Proszę nam powiedzieć, czy nie widział pan naszego kolegi? Wie pan, taki nieduży wzrostem, szczupły, z kędzierzawą, rudą czupryną. Zabawiał się na podwórku naszej pani, pani Podgórnej, jej kotem, i teraz nigdzie go nie widać. Kota też nie.
Aaa… chodzi wam zapewne o tego rudzielca? — odezwał się przechodzień i zaśmiał się tubalnie. — Tak, tak, widziałem. Nawet go przez chwilę obserwowałem, bo dziwne mi się to wydało, że on tak pędzi jak szalony. No i potem zobaczyłem, że on pędzi za takim łaciatym psem, a pies pędzi za czarnym kotem. Pognali przez łąkę w stronę lasu. Ale zasuwali! Mówię wam.
A niech to kaczka kopnie! — wrzasnęła Danka.
Co, co? Co panienka mówi? Kaczka? A nie, kaczki nie widziałem — odrzekł starszy pan i zaczął się rechotać przeraźliwie, głośno i nieprzyjemnie.
Starszy pan odszedł, ciągle rechocząc, a Danka i Marcin stali jak wryci, nie wiedząc co mają począć.
No nie, teraz to już jestem zły na Jaśka! — huknął Marcin, trzaskając ze złości aktówką po udzie.
A ja bardziej na siebie. Że też mnie podkusiło, aby się godzić na jego pozostanie na podwórku. Trzeba go było za wszarz zaciągnąć do środka i ani na moment nie spuszczać z oczu… Kurka wodna, i co my teraz zrobimy? Czas leci. Podgórunia niecierpliwie czeka na nas. A my co?
A my na to, jak na lato! — zawył dyszkantem Marcin.
Odbiło ci, czy jaka choinka?! — Danka popatrzyła z niesmakiem na kolegę.
Ano odbiło. Czy przy takim głąbie może nie odbić?
Cicho bądź! Gadaj lepiej co robimy.
Jak to co? Chyba nie chcesz wracać do szkoły bez tego… tego…
No, no, tylko nie zaczynaj znów! Bo wiesz, ja się naprawdę o niego martwię. A może po tym jego dzisiejszym popisie doznał jakiegoś uszczerbku na psychice? Może teraz, po tym wszystkim, chce sobie coś zrobić? Bo chyba nie myślisz, że to prawda, co ten stary żartowniś nam tu opowiadał. Przecież widziałeś, że wyraźnie sobie z nas kpił i zabawiał się naszym kosztem.
Czy coś się stało? — Danka i Marcin usłyszeli nagle czyjś głos za plecami.
Odwrócili się natychmiast i zobaczyli jakąś panią w średnim wieku.
Tak, tak, proszę pani, stało się! — zawołała Danka z nadzieją w głosie. — Bo wie pani, my szukamy naszego kolegi. Był tu z nami, a teraz nigdzie go nie ma. Znikł jak kamfora. Ponoć pobiegł gdzieś przez łąkę… Ale pewni nie jesteśmy.
A tak, widziałam jakiegoś chłopca, który biegł łąką — odpowiedziała nieznajoma pani.
A biegł sam?
Nikogo z nim nie widziałam. Więc chyba sam. To źle, czy dobrze? — dociekała nieznajoma.
Właśnie nie wiemy. Ale dziękujemy pani za informacje — powiedział Marcin, siląc się na miły głos, choć w duchu zły był coraz bardziej.
Marcin, biegniemy za nim. I to już! — zadecydowała Danka, kiedy tylko nieznajoma pani odeszła.
No i pobiegli. Gnali przez łąkę co tchu i rozglądali się dookoła. Co rusz też nawoływali Jasia. I choć na łące widoczność mieli dobrą, i nikogo na nie niej widzieli, to mimo to, co chwilę się wydzierali: — „Jasiu! Jaśko! Maleńczuk!” — Wiedzieli, że nawołują na darmo, ale że akurat w tym momencie nic innego, jak biec i wrzeszczeć, nie mogli zrobić, to wyżywali się na tym, co mogli. Biegli więc i wrzeszczeli. Wrzeszczeli i biegli. Całym sobą byli skupieni na tych dwóch tylko czynnościach. Lęk o Jasia i ogromne zdenerwowanie było im motorem, siłą napędową. Pokonali łąkę w iście olimpijskim tempie. Dobiegli do ściany lasu i przy pierwszych drzewach zatrzymali się.
Marcin, poczekaj, przecież nie będziemy w takim samym tempie ganiać też i po lesie. Łby sobie o drzewa porozbijamy — wysapała Danka i zgięła się w pół. — Rany, ale się zasapałam. Jak miech naszego starego kowala… Och, ja chyba skonam. No dobra, co tam ja, Jasiu jest teraz ważniejszy. Musimy się zastanowić, jak go szukać. Może ja pójdę w prawo, a ty w lewo. Będziemy wszędzie zaglądać. Na każde drzewo, do każdej dziury, no i nawoływać go ile wlezie. Teraz nasze oczy i gardła muszą dać z siebie wszystko… Ty, Marcin, a która jest właściwie godzina? O matko moja, już trzecia lekcja się kończy. Podgórunia tam w szkole już chyba palpitacji serca dostaje.
A to pewne! — świszczącym głosem zawołał Marcin i też zgiął się w pół.— No, faktycznie, sprint to my mamy na medal. Nasz fizyczniak Bolcio musiałby nas widzieć. Ani chybi, wysłałby nas na olimpiadę… Masz rację Danka, zrobimy jak mówisz. Zasuwaj w prawo, a ja w lewo. Będziemy głośno wrzeszczeć, co tchu w piersiach, może nas usłyszy ta… ta… No dobra, dobra, nie kończę! A nie patrz tak na mnie, bo mnie wzrokiem zabijesz i wtedy będziesz za dwóch swoich najlepszych kolegów przed sądem odpowiadać… Cha, cha, cha…! O niech mnie chudy bocian kopnie! Po tym wysiłku chyba mi się jakaś śrubka w głowie poluzowała.
Marcin, błagam, opanuj się i zacznijmy szukać. Czas nagli.
Tak, tak, jak zwykle masz rację. Ale poczekaj, na czym to ja skończyłem? Aha, musimy wrzeszczeć głośno nie tylko ze względu na Jaśka, ale nas samych. Bo ważne jest też to, byśmy się nawzajem słyszeli i nie pogubili. Przecież Las Sułkowski jest duży. Jak pobłądzimy, to nasza Podgórunia ni Jasia, ni nas dzisiaj nie uświadczy. Chyba, że to w końcu nasz klasowy pechowiec Jasio nas znajdzie. Ale nie, to mało prawdopodobne. Zasuwajmy więc lepiej sami za nim szukać, zgodnie z ustaloną taktyką i marszrutą. Dajmy sobie pół godziny poszukiwań, jeśli nie przyniosą efektów, to spotkamy się znów w jakimś miejscu lasu i zastanowimy się co będziemy robić dalej. Mam nadzieję, że te pół godziny wystarczy, by go odnaleźć. Przecież nie mógł aż tak daleko w głąb lasu zaleźć… No, to darz bór, Mazureczku!
Darz bór, Kosynierze!
Ruszyli. Danka poszła prawą stroną lasu, Marcin lewą, co rusz nawołując Jasia. Po drodze zaglądali na każde drzewo. Zaglądali do każdej dziury, każdej jamy. Ale Jasia ani widu, ani słychu. Danka ze strachu o Jasia już aż truchlała. Miała najczarniejsze myśli. Bo jak to możliwe, żeby w tak krótkim czasie przepadł jak kamień w wodę. Ze zdenerwowania i trwogi, krzyczała coraz głośniej. Aż zachrypła. Krzyczała jednak dalej. Krzykiem chciała też zagłuszyć swój osobisty strach. Nie czuła się najlepiej sama w głębi lasu. Słyszała wprawdzie w oddali krzyk Marcina, ale to tylko w oddali i niewiele otuchy z tego powodu odczuwała. Wiedziała, że Marcin musi być bardzo daleko od niej. Co chwilę spoglądała na zegarek, aby być pewną, że nie przegapi tej umówionej pół godziny i nie polezie Bóg wie gdzie, zaprzepaszczając szansę na spotkanie z Marcinem. Na samą tylko myśl, że mogłaby zabłądzić w tym przepastnym lesie, czuła ogromną falę dreszczy, przelatującą po całym jej przepoconym ciele. Wtedy krzyczała jeszcze głośniej: — „Jasiu, Jasiek, błagam, odezwij się! Jasiu, Jasiu, gdzie jesteś?!”
Marcin, łażąc po lesie zgodnie z planem marszruty, wkurzał się na Jaśka jak sto diabłów. Przecież czwarta lekcja się już kończyła, a na piątej miała być klasówka z matematyki. Skóra mu cierpła na samą myśl, co czeka ich w szkole za ich nieobecność. Domyślał się też, co pani Podgórna musi przeżywać. W końcu to ona ich wysłała w czasie lekcji poza mury szkolne. Do samych jednak poszukiwań Jaśka podchodził spokojnie. Słowa Danki o tym, że Jasiek mógłby chcieć coś złego sobie zrobić nie docierały do niego. Szybciej uwierzyłby, że Jasiek popadł znów w jakieś nowe, udziwnione tarapaty, spowodowane jego przeklętym nieudacznictwem, ale już na pewno nie w to, że mogłyby mu przyjść do głowy jakiekolwiek myśli samozagłady. Według niego, Jasiek zbyt kochał życie, aby dopuścić do siebie tak katastroficzne myśli. Dlatego w tym względzie akurat był całkiem o Jaśka spokojny. Owszem, martwił się o niego i nawoływał stale, wszędzie też za nim uważnie zaglądał, miał jednak nieustającą pewność, że Jasiek zaraz się znajdzie, cały i zdrów. Innych myśli do siebie nie dopuszczał. Cały czas kontrolował też czas. Kiedy spojrzał na zegarek już po raz enty i zobaczył, że umówione z Danką pół godziny mija, zaczął wrzeszczeć jak opętany. Chciał zwabić Dankę do siebie, bo jakoś podświadomie czuł, że Jasio gdzieś w tym miejscu musi być. Trzymał przecież w ręce kawałek sznurówki, na który przed chwilą natknął się na ściółce leśnej, i coś mu w głowie świtało, że podobne sznurówki widział u Jasia, w jego ulubionych trampkach.
Danka biegła za krzykiem Marcina jak szalona. W duchu czuła wielką ulgę, że zaraz będzie przy nim, gdyż coraz bardziej miała dość samotnego łażenia po mało znanym jej lesie. Biegła i też krzyczała, ponieważ sądziła, że Marcin biegnie jej naprzeciw, więc musi ją słyszeć, aby wiedzieć w którym kierunku ma biec. Jak niemile była zaskoczona, kiedy dobiegła do Marcina i zobaczyła, że on siedzi sobie spokojnie na pniu drzewa i tylko patrzy w jej kierunku.
No pięknie! — wrzasnęła oburzona tym widokiem. — To ja lecę jak pofyrtana, a ty sobie spokojniutko odpoczywasz? Ale z ciebie dżentelmen!
Danka, postraszyło cię w tym lesie, czy jaka choroba? — zarechotał Marcin. — W lesie szukasz dżentelmenów? Toż w lesie sama dzicz…
Skończ ty już lepiej swoje wywody na temat lasu i gadaj mi tu, co z Jasiem. Znalazłeś go, skoro siedzisz i nic nie robisz?
Psińco znalazłem a nie Jaśka! — huknął Marcin wkurzonym głosem, bo po chwili rozbawienia, w mig przypomniał sobie czemu tu siedzi. — Jak ja dorwę tego patałacha, to mu gnaty policzę… Słyszysz Maleńczuk?! Jak nic, gnaty będziesz miał policzone! Klasówa z matmy się zaczęła! Słyszysz, ty zakało?!
Marcin, a tobie… tobie… tobie to już naprawdę odbiło — wydukała Danka, niepewnie spoglądając na kolegę.
No, może trochę. Ale powód mojego odbicia chyba znasz? A i do tego wszystkiego głodny jestem już jak wilk. Dawaj te pączki, zjemy po jednym.
Ani mi się waż! — prychnęła Danka. — One są dla Jasia.
Dla Jasia, dla Jasia… A gdzie ten Jaś? — Marcin zrobił zniesmaczoną minę, spoglądając na papierową torebkę w ręce Danki.
Właśnie, gdzie on jest? Marcin, powiedz, co robimy? A może on już jakimś cudem sam dotarł do szkoły?
No, możliwe. Może nawet siedzi sobie w ławce i pisze klasówę z matmy... O cholewcia, gdyby tak było rzeczywiście, to chyba bym go udusił własnymi rękami.
Ach, skończ, zaraz udusił… Jednak myślę, że to mało prawdopodobne, bo chyba nie założył czapki niewidki. Ty, a co ty tam trzymasz w ręce?
Jak to co? Aktówkę Podgórni.
Ale ty mnie wkurzasz. Pytam o to coś w drugiej ręce.
Aha, to. To jest kawałek sznurówki. Znalazłem go przed chwilą na ziemi. I wiesz co mi się wydaje? Otóż wydaje mi się, że podobne sznurówki widziałem u Jaśka, w jego zdeptanych trampkach.
Pokaż, pokaż! Faktycznie. Jestem pewna, że Jasiek takie ma. Nawet jeszcze dzisiaj przed lekcjami nabijałam się z niego, że już dawno temu powinien wymienić te starocie na nowszy model, bo mało tego, że nie widać już koloru tych jego trampek, to jeszcze do tego sznurówki ma straszliwie porwane i jakoś tak dziwacznie powiązane. Tak, jestem pewna, ten kawałek sznurówki należy do niego. O rany, to jednak on tu był.
Był i się zbył! Kurna chata… Ciii, słyszałaś coś?
Nie.
To bądź cicho
Przecież nic nie mówię.
O, wyraźnie słyszałem jakieś buczenie, czy coś w tym rodzaju.
Ty, ja teraz też coś słyszałam. Chodźmy w tym kierunku.
Danka i Marcin zaczęli iść powolutku, noga za nogą, uważnie, by nie nadepnąć na jakieś gałęzie i ich trzaskiem nie zagłuszyć tego dziwnego odgłosu, który słyszeli coraz to wyraźniej i coraz bliżej. Nagle zdębieli jednocześnie, gdyż ni stąd, ni zowąd, usłyszeli gromkie przekleństwo, wydobywające się skądś — jak gdyby spod ziemi. Zatrzymali się przerażeni i popatrzyli na siebie. Jakie było ich zaskoczenie, kiedy po chwili usłyszeli przytłumione: — „Marcin, Danka… Wy głąby kapuściane… Wy trąby jerychońskie!” — Oboje puścili mimo uszu te niezbyt miłe wyzwiska pod swoim adresem i pobiegli w tym kierunku, z którego one dolatywały. Wkrótce oczom ich ukazała się jakaś dziura w ziemi. Dziura ta miała może półtora metra średnicy i wyglądała jak lej po wybuchu bomby. Wyhamowali natychmiast swój bieg i już całkiem powoli zaczęli do niej podchodzić. A kiedy podeszli już całkiem blisko, wyciągnęli szyje i zaglądnęli do środka. To, co tam, na dnie dziury zobaczyli, najpierw ich ogromnie przeraziło, jednak po chwili, ucieszyło, aż wreszcie, niesamowicie rozbawiło.
Maleńczuk, a ty co tam robisz?! — wrzasnął Marcin do dziury.
A jak myślisz? Chyba nie piszę klasówy z matmy — odpowiedziała dudniąco dziura.
Ale jakim cudem ty się w tej dziurze znalazłeś, skoro zostawiliśmy ciebie na podwórku Podgóruni?
A daj ty mi teraz spokój z cudami i lepiej pomóż mi się stąd wydostać! — huknęła z pogłosem dziura.
Poczekaj, Jasiu, już my ciebie zaraz z tej dziury wyciągniemy! — zawołała wprost do dziury Danka, robiąc dłońmi tubę przy ustach.
Już cię wyciągamy... I to po mimo tych wyzwisk pod naszym adresem — dodał Marcin, chichocząc ze szczęścia, że wreszcie znaleźli Jaśka i będą mogli już wracać.
Marcin zaczął się rozglądać za jakąś solidną gałęzią. Dziura okazała się dość głęboka. Żeby móc więc sięgnąć do dna i pomóc Jaśkowi wydostać się na górę, musiał szukać za bardzo długą gałęzią. Na szczęście szybko udało mu się odpowiednią znaleźć. Niedaleko dziury leżało powalone niewielkie drzewo. Marcin poskakał po jednym z jego konarów i wyłamał go od pnia. Potem rękami powyłamywał jego boczne gałęzie i z takim kikutem pognał do dziury.
Kiedy Marcin zajęty był szukaniem gałęzi, Danka w tym czasie zabawiała Jaśka rozmową. Pocieszała go łagodnym głosem, że ma się nie martwić, że już zaraz, że już za chwilę, będzie wyswobodzony, i że wreszcie poczuje się lepiej. Rzuciła mu też do dziury dwa pączki od starszej pani. Koniecznie chciała poprawić mu humor i sprawić, by nabrał sił przed wspinaczką.
Uważaj Jaśku, podaję ci gałąź! — zawołał Marcin, kiedy stanął już nad dziurą. — Chwytaj mocno. Ja będę ciągnął, a ty wspinaj się nogami po ścianie dziury. Najlepiej szeroko rozstawionymi nogami, to ziemia nie będzie się tak obsuwać podczas twojej wspinaczki… Trzymasz?! No dobrze… Czekaj no chwilkę… Danka łap za gałąź. Razem go szybciej wyciągniemy… Bo on też trochę waży.
No, teraz waży jeszcze więcej, bo spałaszował pączki — zachichotała Danka nad wyraz szczęśliwa, że oto z Jasiem wszystko się dobrze kończy.
A niech tam, damy radę i te dwa pączki jeszcze wyciągnąć — zaśmiał się Marcin. — Zaczynamy… Dawaj Jasiu, ciągniemy! I raz…
Marcin i Danka zaparli się nogami i ciągną ile sił. Aż im oczy z orbit wylazły. A Jaśka jak nie widać, tak nie widać.
Jasiek, co z tobą?! — wrzasnął Marcin do dziury, zasapany jak stara lokomotywa. — No czemu nie wyłazisz?
Bo nie mogę! Chyba mam nogę zwichniętą — rozległo się z dziury.
No dobrze, to trzymaj się gałęzi jeszcze mocniej, a my sami ciebie wyciągniemy! — zadecydował Marcin.
No i ciągną. Z całych sił, z całej mocy. Ciągną i ciągną, niczym bajkowy dziadek z babką za rzepkę, i wyciągnąć nie mogą. Wreszcie Marcin się wkurzył i wrzasnął:
Jasiek, w tym bezwładzie, to ty ważysz chyba ze sto kilo! Chociaż tą zdrową nogą odpychaj się od ściany dziury. Bo tak, to my ciebie nigdy nie wyciągniemy i sczeźniesz tam na amen.
No, Jasieńku, pomóż nam trochę. Bo chyba nie masz dwóch nóg zwichniętych, co? — zawołała do dziury zasapana Danka.
Nie, tylko jedną… chyba. Dobra, spróbuję wam pomóc mnie wyciągnąć!— zadudniła dziura.
Wielkie dzięki, Jasiek. To bardzo miło z twojej strony. Więc uważaj, na trzy, my ciągniemy, a ty podpychasz się do góry ile wlezie! — zakomenderował Marcin. — Uwaga, i raz, i dwa, i trzyyyyyy!!!
Marcin z Danką, z nogami wbitymi w ściółkę leśną, dają z siebie wszystko, i sapiąc okrutnie, ciągną bez opamiętania. Nagle oboje poczuli wyraźnie, że w dziurze coś jakby drgnęło i poddaje się ich sile ciągnienia. Zadowoleni, zaczęli krzyczeć:
Dawaj Jasiu! Dawaj! Jeszcze trochę! Jeszcze trochę!
Po chwili potwornego wysiłku, tych, co na powierzchni ziemi, ale też i tego, co pod powierzchnią ziemi, u wylotu dziury ukazało się coś czarnego. Danka i Marcin, ciągnąc nadal, zaniepokoili się nieco tym widokiem. Spodziewali się najpierw rudą czuprynę raczej zobaczyć. Ale nic, ciągnęli dalej, nie przerywając. Wreszcie oczom ich ukazała się dalsza część tego czegoś czarnego. Wtedy oboje, nie bacząc już nawet, co ciągną, szarpnęli gałęzią tak mocno, że to coś czarnego, niczym niezgrabna poczwara, wypełzło w całości na brzeg dziury. Danka i Marcin na ten widok oniemieli. I choć to ich uczucie było głębokie, to jednak bardzo krótkotrwałe, gdyż w oka mgnieniu zamieniło się w uczucie bezgranicznego rozbawienia.
A niech mnie kule biją! Danka, czy ty to widzisz?! — huknął potężnym śmiechem Marcin. — Wyciągnęliśmy jakiegoś Murzyna z tej dziury. Ani chybi, ta dziura, to nie jest taka całkiem sobie zwykła dziura. To przekop do Afryki.
Cha, cha, cha, ale śmieszne! — wkurzył się niby Murzyn, leżący na brzegu dziury. — Mało przez was nie umarłem, a ty śmiesz się ze mnie teraz nabijać?
No coś ty, Jasiu, co ty mówisz? Przez nas? — zaniepokoiła się Danka i uśmiech zniknął z jej twarzy.
A przez was! Siedziałem w tej dziurze już tak długo i za nic nie umiałem się z niej wykaraskać. Cały czas nawoływałem pomocy. I kiedy w końcu was usłyszałem, tak bardzo się ucieszyłem i tak głośno was wołałem, że mi mało płuca nie pękły. Ale nie, żadne z was nie raczyło mnie usłyszeć.
Jak to? — zmartwiła się Danka.
A tak to! Bo sami wydzieraliście się jak opętani i zagłuszaliście moje nawoływania. Myślałem, że już po mnie. Że już mnie żywego nikt z tej matni nie wyciągnie.
Biedny Jasiu — wyszeptała Danka.
Biedny? Jasiu jest biedny? — zezłościł się Marcin. — A co ten biedny Jasiu robił, że znalazł się w tej dziurze? Hę?! Zostawiliśmy go przecież na podwórku Podgóruni. Co on tu więc nagle w lesie robi? Pytam się? Ktoś go z katapulty w kierunku lasu wystrzelił?
Eee tam, zaraz wystrzelił. Sam tu dotarłem… Danuśka, możesz mi pomóc oczyścić się jakoś z tej ziemi? Bo ten niewyrozumiały Marcinek znów mnie Murzynem nazwie.
Niewyrozumiały? Ja jestem niewyrozumiały? A ty niby jesteś wyrozumiały, co? — Marcin zezłościł się jeszcze bardziej. — A czy tobie, choć na chwilę, przyszło na myśl do tej twojej ryszawo-czarnej pały, co my przeżywaliśmy, szukając tak długo za tobą?
No dobra, chyba masz trochę racji, że… że nie przyszło — przyznał Jasio z rozbrajającą miną, niemrawo pomagając Dance w otrzepywaniu swojego ubrania z ziemi. — Ale tylko dlatego, że… że, no że strasznie się bałem. Bałem się, że już po mnie. Że… że…
To akurat można zrozumieć. — Marcin wszedł w słowo Jaśkowi. — Ale tego, co cię do tego strachu doprowadziło, to już nie. Melduj nam tu zaraz, dlaczego tu się znalazłeś... Melduj, mówię!
No OK., mogę meldować, chociaż z góry wiem, że mój meldunek wam się nie spodoba.
Wszystko jedno. Melduj i tak — nie odpuszczał Marcin.
Ale chciałem dobrze, wierzcie mi…
Skończ ty już lepiej z tymi twoimi komunałami, bo to akurat wiemy doskonale — kpił Marcin. — Ty zawsze chcesz tylko dobrze, ale co z tego twojego „dobrze” wychodzi, wnet się przekonujemy. Nigdy nie każesz nam długo czekać. Właśnie jak teraz. Jak na załączonym obrazku.
Marcin, daj spokój! — zawołała Danka, spoglądając na kolegę złym wzrokiem.
A niech tam! — Marcin machnął ręką z rezygnacją. — To melduj w końcu, cóż to za powód sprowadził cię na łono tej, jakże pięknej skądinąd przyrody. Zamieniamy się w słuch.
A właśnie, że zamelduję, bo powód był bardzo szlachetny. — Jasiek nabrał spory łyk powietrza i zaczął opowiadać: — Kiedy wy tak długo siedzieliście w domu Podgóruni z jej matką, zacząłem się już nudzić. Wziąłem więc kotkę Soraję na ręce i wyszedłem przed furtkę, aby z ulicy podziwiać piękną okolicę. Przyznacie sami, że nasza Podgórunia mieszka w cudownym miejscu. Cisza, spokój, a za domem pachnąca łąka i piękny, zielony las w oddali…
Zielony, to ty jesteś, Jaśku. Gadaj wreszcie do rzeczy — niecierpliwił się Marcin.
Toż przecież gadam… No i jak tak stałem z Sorają na rękach i wpatrywałem się w tę cudowną dal, usłyszałem nagle szczekanie psa. A po chwili, zobaczyłem jego samego biegnącego w moim kierunku. Wystraszyłem się i chciałem natychmiast wycofać się wraz z Sorają na podwórko. Ale było już za późno, gdyż Soraja, słysząc ujadanie psa, spanikowała i wyrwała mi się z rąk. I zamiast na podwórko, pognała na łąkę. Wtedy pies, z jeszcze większym ujadaniem, puścił się za nią. No to ja, by ratować biedną kotkę przed wściekłym psem, pognałem za nimi.
No widzisz, Danka, ten starszy pan wcale nie kpił sobie z nas. Mówił prawdę — wycedził przez zęby Marcin.
Marcin był zdruzgotany, bo oto dowiedział się, że powód ich nieobecności na lekcjach, a zwłaszcza na klasówce z matematyki, okazał się tak błahy, tak śmieszny, że aż głupi do entej potęgi. Podniósł z ziemi aktówkę pani Podgórnej i ze skamieniałą twarzą ruszył przed siebie.
Poczekaj, Marcin. No gdzie idziesz? — zaniepokoił się Jasiek, widząc odchodzącego kolegę, a przede wszystkim jego minę.
A jak myślisz, gdzie ja mogę iść? Do szkoły, ty głupku — burknął Marcin. — Lekcja geografii i historii minęła. Klasówę z matmy też już mamy z głowy, to może chociaż na koniec szóstej lekcji zdążymy, by fizykowi powiedzieć dzień dobry i do widzenia.
Marcin, no nie wściekaj się już tak — poprosił smętnym głosem Jasiek.
Nie, ja się w ogóle a w ogóle nie wściekam. Co bym się miał wściekać… Jazda do szkoły! Danka, idziemy. Tobie, ty kocisynu, też bym radził, abyś obrał wreszcie azymut na szkołę.
Ale ja nie mogę iść. Mam zwichniętą nogę w kostce — zmartwił się Jasiek.
Marcin, proszę cię, nie wściekaj się już — powiedziała Danka, równie zmartwiona. — Stało się i już się nie odstanie…
No nie, tak jakbym naszą Podgórunię słyszał — syknął Marian. — Ale owe „stało się”, znów się stało! I to w tak krótkim czasie po ostatnim „stało się”. I do tego wszystkiego, my w to „stało się” jesteśmy paskudnie umoczeni.
Trudno. Myślisz, że mnie to nie martwi? A już najbardziej martwię się naszą nieobecnością na klasówie z matmy. I nie dużo mniej, martwię się o Podgórunię. Zdaję sobie sprawę, co ona musi teraz tam w szkole przeżywać z tego powodu, że do tej pory nie wróciliśmy. No ale te wszystkie moje zmartwienia i tak nie zmienią faktu, że musimy pomóc Jasiowi dostać się do szkoły. Przecież nie zostawimy go tu samego.
Co racja, to racja — ucieszył się Jasiek i uśmiechnął się niepewnie do Danki.
Danka była równie mocno jak Marcin zaniepokojona tym błahym powodem ich nieobecności na lekcjach. Ale przede wszystkim, była zła na samą siebie i czuła się bardzo źle, iż zawiodła zaufanie pani Podgórnej, nie dopilnowując Jaśka. Jednak w tej konkretnej sytuacji kierowało nią bardziej współczucie dla Jasia, aniżeli strach przed konsekwencjami czekającymi ich w szkole. Danka szybko odepchnęła wszystkie swoje nieprzyjemne myśli i podeszła do Jaśka.
Łap się mnie pod rękę — powiedziała. Będę cię prowadzić.
Dzięki, Danuśka!
No to mnie łap za ramię — odezwał się Marcin, podchodząc do Jaśka z drugiej strony. — Też ci pomogę, ty kocisynu.
Dzięki, Marcin... Ale kocimsynem nie musisz mnie nazywać, bo mój cel naprawdę był szlachetny.
Już skończ! — warknął Marcin. — To gdzie jest ten twój szlachetny cel, hę?
Dobrze, na razie skończę, ale zanim dotrzemy do szkoły, to wam powiem — zdecydował Jasiek i posłusznie złapał Marcina za ramię. I już chciał zrobić pierwszy krok, gdy nagle wrzasnął z bólu: — Ratunku, moja noga! Nie mogę iść! Chyba jest z nią gorzej, niż myślałem.
Dzięki Bogu! — zawołał ucieszony Marcin.
Marcin, jak możesz! — krzyknęli jednocześnie Jasiek i Danka.
A no mogę, bo teraz przyszło mi na myśl, że to może być jedyny argument, którym będziemy mogli się w szkole posłużyć, by nam łbów nie poukręcano. Jedyne nasze usprawiedliwienie. Rozumiecie?
No dobra, to mogę dla was pocierpieć — syknął z bólu Jasiek.
Ludzie trzymajcie mnie... Dla nas?! — zagrzmiał Marcin i drugą ręką wymierzył Jaśkowi ściętaka przez łeb. — Danka, ty to słyszysz? Trzymaj mnie, bo jak go strzelę, to on bez używania tej swojej zdrowej nogi i naszych ramion, zaraz znajdzie się w szkole.
O rany, Marcin, ale ty jesteś nieużyty — pisnął Jasiek. — Tylko byś strzelał, trzaskał, a mnie naprawdę tak strasznie noga boli.
To zamknij się wreszcie, bo cię jeszcze i jadaczka będzie boleć — złościł się nadal Marcin. — Bo mnie to już uszy bolą od tego, co ty nam tutaj opowiadasz. Chociaż na chwilę zamilknij, niech dojdę do jakiejś równowagi psychicznej.
Ale…
Milcz, powiedziałem! Skaranie boskie z tą gadułą. Proszę cię Jasiek, chociaż przez pięć minut nic nie mów. Muszę się zastanowić, jak mamy ciebie holować, by zajęło nam to jak najmniej czasu. Kapujesz?!… Zaraz, poczekajcie, już chyba wiem. Pójdziemy zachodnią częścią lasu, by dotrzeć do torów kolejowych, i potem, będziemy szli torami aż do samego miasta. Torami jest przecież najkrótsza droga.
Ale pociągi…
Jasiek, miałeś milczeć! Cholewcia, znów otwiera swój otwór gębowy! — huknął Marcin i spiorunował kolegę wzrokiem. — Mieszkam niedaleko dworca kolejowego to wiem, że żaden pociąg teraz nie przejeżdża. Wszystkie zgodnie z rozkładem jazdy już przejechały. Dopiero pod wieczór popędzi jeszcze kilka.
A towarowe? — spytała Danka.
Towarowe przelatują tylko wieczorami.
W porządku, przekonałeś mnie — powiedziała Danka. — To idziemy. A jak myślisz, ile czasu może nam zająć ta droga?
Normalnie to jakieś trzydzieści do czterdziestu minut, ale z tym tu oto balastem, to już sam nie wiem — odpowiedział Marcin, kątem oka patrząc na Jaśka.
Wszystko jedno, idziemy — zdecydowała Danka. — Tam przynajmniej nikt nas nie powinien widzieć, więc nikt nam nie będzie zadawać zbędnych pytań. A my w czasie drogi będziemy mogli się spokojnie zastanowić nad odpowiedziami na pytania, które czekają na nas w szkole.
Trójka uczniów klasy I a, ruszyła ścieżynką leśną prowadzącą do torów kolejowych. Szli powoli i w milczeniu. A szło im się niezbyt wygodnie, gdyż ścieżka była wąska, a oni szli przecież razem we trójkę, połączeni ramionami Jasia. Szli jednak wytrwale. Bez przerwy. Chwilami stękając tylko, albo sapiąc ze zmęczenia, a Jasiek dodatkowo z bólu. W końcu jakoś udało im się dotrzeć do torów kolejowych, które biegły przez las po wysokim nasypie. Zanim się jednak wspięli na nasyp, usiedli na chwilkę, aby choć trochę odsapnąć.
Wiecie, noga mnie boli diabelnie, ale jednak aż tak się tym nie przejmuję. Poboli, poboli i w końcu przestanie — przerwał milczenie Jasiek, siedząc okrakiem na pieńku. — Przejmuję się Sorają.
Nie, ten kocisyn znów zaczyna — westchnął Marcin ze zrezygnowaną miną.
Daj spokój, Marcin! — zawołała Danka. — Mnie też ciekawi, co się w końcu stało z tą kotką.
A niech was. Siła złego na jednego — odparował Marcin. — Nie lubię kotów, ale niech wam będzie… Jasiek masz pięć minut, aby zakończyć swoją historię z kotem, bo potem, koniec przerwy i już nie chcę więcej słyszeć o Soraji. Mało tego, o żadnym kocie na tym świecie. A więc, Jasiek, masz pięć minut. Nadawaj!
Sie robi! - ucieszył się Jasiek. — A więc, kiedy tak gnałem przez łąkę za tym wstrętnym psem goniącym za Sorają, wrzeszczałem na niego, aby poszedł sobie precz. I wiecie, w końcu się mnie przestraszył, podkulił ogon i pobiegł drugą stroną łąki z powrotem. Ale Soraja niestety uciekała dalej, kierując się do lasu. No to ja za nią… A wiecie dlaczego? Nie wiecie, bo i skąd macie wiedzieć. No bo wtedy, przyszedł mi do głowy taki szlachetny pomysł. Pomyślałem, że skoro Podgórunia tyle przeze mnie przeżyła z powodu zniszczonego dziennika, do zniszczenia którego ja się przysłużyłem, niechcący ma się rozumieć, to ja muszę się przed nią koniecznie zrehabilitować. Pojąłem, że to właśnie teraz mam ku temu oczywistą szansę. I to właśnie w ramach tej mojej rehabilitacji, pobiegłem za Sorają do lasu. Chciałem ją uratować przed niechybną śmiercią w lesie, dla Podgóruni, ale też i dla nie samej, biedulki.
No i co? Nici z twojego szlachetnego pomysłu? Bo jakoś Soraji nie widziałem w twoich ramionach. Widziałem tylko twoje puste ramiona, wiszące przez całą drogę na moich i Danki ramionach — skrzywił się Marcin.
Ponieważ jej nie znalazłem. Biedna Soraja. Na pewno zginie śmiercią głodową w tym ogromnym lesie. Albo, co gorsza, jakiś dziki zwierz ją rozszarpie — zakwilił Jasiek.
Ależ z ciebie popapraniec! — zachichotał Marcin.

No coś ty, jeszcze? Przecież się otrzepałem z brudu — odrzekł Jasiek, spoglądając na swoje ubranie i ręce.
Po pierwsze, nie ty się otrzepałeś, tylko Danka cię otrzepała, a po drugie, miałem zupełnie co innego na myśli, nazywając cię popaprańcem. Otóż miałem na myśli twój stan umysłu. Tak, Jasiek, jesteś popaprańcem umysłowym. Bo co ty za farmazony nam tu opowiadasz? Biedna Soraja zginie w lesie… Akurat. Głowę dam, że ta twoja biedna Soraja leży sobie teraz odłogiem na zapiecku w domu Podgóruni, i że już całkiem zapomniała, iż kiedykolwiek jakiś pies ją gonił. Nawet ciebie, gamoniu, zapomniała. Ty nie wiesz o tym, że koty chadzają własnymi drogami i zawsze do domu same wracają?
A niby skąd ja to mam wiedzieć? Nigdy kota nie miałem — zastanowił się Jasiek. — Ale mówisz serio? Tak z kotami jest?
Tak, Jasiu — wtrąciła się Danka.
O kurcze, żebym to ja wcześniej wiedział — zmartwił się Jasiek.
I powiedz Jasiek, że ty dlatego w tej dziurze wylądowałeś, bo uganiałeś się po lesie za Sorają? — zarechotał Marcin.
Nie inaczej — odpowiedział Jasiek, puszczając mimo uszu rechot kolegi. — Biegałem po lesie, i nawołując ją stale, wszędzie za nią zaglądałem. Każde drzewo zlustrowałem. Każdą dziuplę. I kiedy nagle usłyszałem jakiś pisk na jednym z drzew, byłem pewny, że to Soraja piszczy ze strachu. Puściłem się więc biegiem za tym piskiem, zaglądając cały czas po drzewach… No i nie wiem nawet jak i kiedy wpadłem z łoskotem do dziury. Cóż, stało się. Tak byłem zaaferowany tym piskiem, że w ogóle nie patrzyłem, co mam pod nogami. Pamiętam tylko, że jak leciałem na dno dziury, i choć to trwało ułamki sekund, to ja jakoś tak dziwnie mocno czułem, że nic nie mam pod nogami. Że lecę i lecę, i lecę… jak w przestworzach. No i chyba potem musiałem stracić przytomność, bo jak tam, na dnie ciemnej dziury, spojrzałem na mój fosforyzujący zegarek, to mi się wydało, że jakoś późno się zrobiło. Ale wcześniej, zanim się całkowicie ocknąłem, by uzmysłowić sobie co się stało, to pamiętam, że najpierw się zastanawiałem, widząc mój zegarek, czy to przypadkiem nie są oczy kota, fosforyzujące w ciemnościach.
Na kota urok! Jasiek, gdybym ciebie nie znał, to bym se pomyślał, że po tym upadku w czeluści podziemia kota żeś dostał! — huknął gromkim śmiechem Marcin i zaczął się aż tarzać ze śmiechu po podnóżu nasypu kolejowego.
Marcin, to ty chyba kota dostałeś — zachichotała Danka, patrząc na tarzającego się kolegę.
No faktycznie… Wiem, czasami kota można przy mnie dostać — zaśmiał się też i Jasiek, patrząc na pękającego ze śmiechu Marcina.
Ależ z was wariaty! — Danka już nie wytrzymała i też buchnęła śmiechem. Niepohamowanym i straszliwie piskliwym.
Chociaż wyznaczone przez Marcina pięć minut na przerwę minęło, to jednak nikt z nich nie podnosił się ziemi. Wszyscy nadal, trzymając się za brzuchy, tarzali się ze śmiechu. Czuli, że śmiech bardzo dobrze im robi. Że miło rozluźnia im nerwy, tak mocno napięte w ostatnich godzinach. Czuli też, że świat znów pięknieje im w oczach. Śmiali się więc i śmiać się nie chcieli przestać. Zresztą, nie mogli nawet, bo gdy tylko któryś z nich przestawał się śmiać, to na widok pozostałych śmiejących się, buchał nową salwą śmiechu. I tak wkoło. Wszak śmiech jest zaraźliwy. Wreszcie Marcin spoglądnął na zegarek, i śmiejąc się nadal, zarządził koniec przerwy. Podnieśli się z ziemi jak na komendę. Jasiek objął ramionami Marcina i Dankę, i ci, zaczęli wciągać go na nasyp kolejowy. Nasyp w tym miejscu był wyjątkowo wysoki, więc wspinaczka po jego zboczu nie była łatwa. Zasapali się okrutnie. I to nie tylko z wysiłku, ale i ze śmiechu, gdyż ciągle jeszcze było im do śmiechu. A najgłośniej śmiał się Jasiek, mimo bolącej nogi. Ale kiedy znaleźli się już na szczycie nasypu, przestali się śmiać. Rozglądnęli się uważnie w obydwie strony, potem jeszcze raz, i jeszcze uważniej, wreszcie po dokładnym zlustrowaniu obydwu stron trakcji kolejowej, zadowoleni, że wszystko jest w porządku, ruszyli torami w stronę swojego miasteczka. Szło im się całkiem dobrze. Nie tak jak po ścieżynce leśnej. Odstęp między jedną szyną a drugą jest przecież wystarczająco duży i we trójkę można iść swobodnie. Nawet, kiedy jednego z tej trójki trzeba prowadzić. Marcin i Danka stąpali równym krokiem po drewnianych podkładach, a Jasiek, albo przeskakiwał na jednej nodze z podkładu na podkład, albo dał się Marcinowi i Dance przenosić z podkładu na podkład. W taki właśnie sposób posuwali się do przodu i pokonywali odcinek torów za odcinkiem.
Od tego miejsca w lesie, w którym weszli na tory, trakcja kolejowa biegła w linii prostej w obydwu kierunkach. Ale ten leśny odcinek trakcji, jaki oni musieli pokonać idąc w stronę miasteczka, nie był długi. Wnet wyszli z lasu i szli już nieco krętym odcinkiem torów rozciągającym się wśród okolicznych pól. Wtedy, w pełnych już promieniach słońca, poczuli wspaniały zapach poziomek. Z lubością wciągali ten zapach nozdrzami i mlaskali z apetytem. Ale to niestety musiało im wystarczyć. Musieli obejść się smakiem. Przykre to było uczucie. Lecz cóż było robić? Czas naglił. Z niezadowoleniem spoglądali na obie strony nasypu, u podnóża których aż się czerwieniło od poziomek. Rosły ich tam całe masy. Że garściami rwać. Oni jednak musieli iść dalej. Obiecali sobie za to, że jeszcze tu wrócą. Ba, że nawet muszą wrócić, bo byłby to grzech, gdyby pozwolili, aby tyle dobra się zmarnowało.
Szli dalej. Dookoła rozciągały się olbrzymie pałacie pól, na których widzieli w oddali pracujących gdzieniegdzie ludzi. Przy samych zaś torach, po obu stronach nasypu, rozciągały się łany złocistego, wonnego rzepaku. Piękny był to widok. Żółte łany falowały cudownie na wietrze i rozsiewały dookoła intensywny zapach. Powietrze, które wdychali, było wręcz nasycone słodkim zapachem rzepaku.
Odcinek torów wśród pól stawał się coraz bardziej kręty. Wchodzili akurat w następny łuk tego odcinka, kiedy Danka zatrzymała się nagle, wyhamowując tym samym Jaśka i Marcina, i ze śmiechem, głośno wyraziło swą opinię:
Wiesz, Marcin, to był dobry pomysł, żeby iść torami. Tak tu pięknie dookoła. A my to całe piękno możemy z góry podziwiać.
Ja miewam wyłącznie dobre pomysły — zachichotał Marcin. — O nie. Tylko nie to. Nie mogę zacząć się śmiać od nowa, bo brzuch mi pęknie. Och, dawno się tak nie uśmiałem… Ależ mi ten śmiech dobrze zrobił. Że ho, ho! Dzięki, Jasiek!
Do usług!... Cała przyjemność po mojej stronie — zachichotał również Jasiek, i dla potwierdzenia swoich słów, zawisł na ramionach Marcina i Danki.
Niech ci będzie! — parsknęła śmiechem Danka. — Swoimi dzisiejszymi wyczynami zasłużyłeś sobie na chwile przyjemności.
Cicho, kocia brygado! — zawołał Marcin. — Do szkoły już niedaleko. Jeszcze ze trzy zakręty i będziemy wchodzić do miasta. Teraz koniec już ze śmiechem. Koniec z podziwianiem widoków. Koniec z upajaniem się zapachami. Koniec ze wszystkimi innymi sprawami. Teraz musimy zastanowić się nad wspólną wersją wydarzeń, które stały się przyczyną naszej aż tak długiej nieobecności w szkole. Nie możemy przecież powiedzieć prawdy, bo ona ni jak nie nadaje się do usprawiedliwiania. To musi być coś bardziej dramatycznego. Zwichnięta noga Jaśka, tak jak już mówiłem, jest dobra. To będzie nasz koronny argument. Ale całe tło wydarzeń, w których do tego zwichnięcia doszło, jest, że tak powiem, kota warte, a nie usprawiedliwiania poważnych uczniów. Zarządzam więc chwilę ciszy. Każdy z nas się zastanowi i za pięć minut razem ustalimy jakąś jedną mądrą wersję.
Masz rację, Marcin. Zróbmy tak — ucieszył się Jasiek. — Ustalmy mądrą wersją, a nie taką, w której wszystko będzie na mnie. Wiesz, bo mój limit pecha przy poniedziałku to już się na pierwszej lekcji wyczerpał. A limity jest przecież niezdrowo przekraczać.
Nie martw się Jasiu. Już my coś mądrego wymyślimy — zapewniła Danka. — Ale zanim zaczniemy dumać, to może zejdźmy z torów na tę polną dróżkę wzdłuż nasypu. Ta dróżka biegnie już od skraju lasu, ale na początku nie była taka szeroka jak jest w tym miejscu. Myślę, że teraz będzie nam się po niej szło w miarę wygodnie. Bo muszę się przyznać, że jakoś przestałam się czuć pewnie na tym odcinku torów. Zakręt za zakrętem. Jak jakiś pociąg nadjedzie, to nawet nie zdążymy uciec, bo go w porę nie zauważymy. A w tak pięknym dniu, szkoda by było zostać rozjechanym.
Och, Danka, przecież mówiłem, że żaden pociąg teraz nie jedzie. — Marcinowi nie spodobał się pomysł koleżanki. — Po co więc będziemy złazić z nasypu i iść nierówną, dziurawą drogą, skoro po pokładach idzie nam się całkiem dobrze. A już na pewno o wiele lepiej niżby się po drodze szło. Ale poczekaj, żebyś nie musiała niepotrzebnie portkami trząść ze strachu, ja mogę sprawdzić starą, wypróbowaną metodą, czy jakiś pociąg nie jedzie… Jasiek, trzymaj się powietrza, bo ja przez moment zajęty będę uspokajaniem naszej damy. Muszę być dżentelmenem, wszak wyszliśmy już z lasu… No nie, Mazureczku?
Jasiek, pozbawiony oparcia ze strony Marcina, mocniej zawisł na ramieniu Danki i wraz z nią przypatrywał się Marcinowi.
Marcin z uśmiechem na twarzy wcisnął Jaśkowi pod wolne ramię aktówkę pani Podgórnej i sam położył się na podkładzie, przykładając ucho do szyny. Chwilę tak poleżał bez ruchu, wreszcie wstał, otrzepał dłonie, i z zadowoloną miną popatrzył na Dankę.
No i co? — spytała Danka.
No i nic. Bo jakby co było, to bym tak wrzeszczał, że nas by tu już nie było — zachichotał w odpowiedzi Marcin. — Bądź spokojna, to wypróbowana metoda. Często bywam na torach z moimi kolegami z podwórka i zawsze stosujemy tę metodę sprawdzania. I jak widzisz, nigdy nas jeszcze nie zawiodła, skoro stoję przed tobą żywy. Możesz więc mi wierzyć.
OK., przekonałeś mnie — ucieszyła się Danka. — To idziemy dalej torami. W końcu idzie nam się tędy wspaniale.
Mądra dziewczyna — stwierdził z rozbrajającym uśmiechem Marcin. — Ale teraz idziemy dumając i dumamy idąc. Musimy coś bardzo przekonywującego wymyślić. Nie do odparcia. I ma to mieć dramatyczne tło, ale też i wzruszające. Specjalnie dla naszej Podgóruni. Bo wiecie, w całej tej dzisiejszej historii jej mi jest najbardziej żal, że siedzi tam w szkole i zamartwia się o nas oraz o swoje dokumenty klasowe.
Cała trójka zamilkła, i patrząc przed siebie, a czasami — tak na wszelki wypadek — za siebie, szła po torach i rozmyślała nad tym, co by tu pani Podgórnej powiedzieć, aby to było przekonywujące, nie do odparcia, dramatyczne, ale też i bardzo wzruszające. Wreszcie ten, co wszystko lubił robić na czas, czyli Marcin, spoglądnął na zegarek, i przerywając milczenie, ogłosił koniec dumania:
No, moi mili, mam nadzieję, że już wymyśliliście jakąś wersją naszych niezwykle feralnych wydarzeń poza szkołą w czasie szkoły. Bo ja już wymyśliłem, i to całkiem, całkiem dobrą wersję. Jestem tego pewien, że jest przekonywująca, dramatyczna, a i bardzo, ale to bardzo wzruszająca. Ale zanim wam o niej powiem, mówcie po kolei co wyście wymyślili.
Dobrze, to ja zaczynam — odezwała się Danka ze śmiechem i nagle zamarła. — Zaraz… Słyszeliście coś? Słyszałam jakieś krzyki. — Danka odwróciła się natychmiast, i jak nie wrzaśnie: — Po… po… pociąg!!!
Na torach, wśród trójki uczniów, zawrzało. Wrzask, pisk, skomlenie… i Bóg jeden wie, co jeszcze… Istne dantejskie sceny. Danka śmiertelnie przerażona zaczęła szarpać Jaśka w swoją stronę, by rzucić się z nim z nasypu w dół. Marcin zaś, nie mniej przerażony od Danki, też szarpał Jaśka, ale w drugą stronę. Chciał go razem z Danką uratować przed nadjeżdżającym pociągiem, którego stukot kół po torach słyszał coraz głośniej. Szarpał Jaśkiem jak oszalały i nie mógł go wraz z Danką ruszyć z miejsca. Nawet Jaśka samego nie mógł od Danki wyszarpać. Danka, szarpiąc z drugiej strony, miała podobne odczucia co Marcin. Szarpnęła Jaśkiem jeszcze raz i jeszcze mocniej, ale kiedy usłyszała za plecami potwornie już głośny dźwięk pędzącego pociągu, zrozumiała, że liczą się sekundy. Rzuciła się więc sama z nasypu, mocno wierząc, że Marcin uratuje Jaśka. Marcin zaś, słysząc to samo co Danka, też zrozumiał, że liczą się sekundy i też rzucił się z nasypu w dół, tyle że po przeciwnej stronie. Marcinowi, zanim rzucił się z nasypu, w ułamkach sekund przeleciała po głowie jakaś niezbyt zrozumiała myśl. Był to podziw dla Danki, za jej ogromną siłę. Bo przecież nie mógł od niej oderwać Jaśka. Turlając się po nasypie w dół, i potem pędząc w panicznym strachu po łanie rzepaku, byle dalej od tego miejsca, podświadomie wierzył, że Danka uratowała Jaśka i samą siebie.
Danka, kiedy spadała z nasypu, nic już nie widziała i nic nie słyszała. Jej umysł zalała lodowata fala szaleńczego strachu. Nawet kiedy się ocknęła w łanie rzepaku, przez dobrą jeszcze chwilę słyszała tylko jakiś gwizd w uszach, a przed oczami widziała tylko czarne mroczki. Nie wiedziała w ogóle, jak się tam znalazła. Ale gdy na tyle doszła do siebie, by przypomnieć sobie co się stało, podniosła się natychmiast z ziemi, i odgarniając rękami rzepak, chwiejnym krokiem, z duszą na ramieniu, zaczęła podchodzić do nasypu kolejowego. Zanim się jednak resztami sił wczołgała na nasyp, gorliwie modliła się w duchu, by to, co za chwilę zobaczy, okazało się szczęśliwe. Tak bardzo bała się o Jaśka i Marcina, że jej mało serce z piersi ze strachu nie wyskoczyło. Przecież w tej panice nie mogła być pewna, że Marcin i Jasiek zdążyli się uratować. Kiedy, czołgając się, dotarła na szczyt nasypu, oparła się rękami o wystający na zewnątrz toru podkład i z panicznym lękiem popatrzyła ponad szyny na drugą stronę za nasypem. Przez moment myślała, że zaraz oszaleje, bo nikogo tam nie było widać. Wszystkie najczarniejsze myśli przeleciały jej przez głowę. Jednak po chwili wpatrywania się w łan rzepaku, zauważyła, że tam jakby coś się poruszyło. Wlepiła wzrok w to miejsce, i ku jej przeogromnemu (acz chwilowemu) szczęściu, zauważyła głowę Marcina wychylającą się coraz bardziej ponad łan.
Chryste Panie, Marcin, żyjesz! — wrzasnęła szczęśliwa i zerwała się na równe nogi. — A gdzie Jasiek?!
Jezu, tylko mi nie mów, że go z tobą nie ma! — usłyszała złowieszcze słowa w odpowiedzi.
Danka bez sił i czucia opadła z powrotem na podkład. W głowie jej szumiało. W oczach pulsowało. Leżała sparaliżowana strachem. Nie miała siły by cokolwiek zrobić. Bała się cokolwiek zrobić. A już najbardziej bała się spojrzeć na tory. Wreszcie w desperackim odruchu gwałtownie poderwała się z podkładu i podniosła się do klęczek. Bo nagle przyszło jej na myśl, że może Jasiek gdzieś tam leży ranny i potrzebuje pomocy. Zacisnęła mocno oczy i resztkami sił wyciągnęła szyję. I już miała otworzyć oczy i popatrzeć na tory, gdy nagle usłyszała: — „Ratuuunkuuuu!!! Danka, Marcin, gdzie jesteście?!” — Słowa te dotarły do Danki całkiem wyraźnie, ale Danka w tym panicznym strachu nie mogła zrozumieć, co one znaczą, i do kogo w ogóle należą. Przez chwilę analizowała je w swych skołatanych myślach, i wreszcie, wiedziona nagłą nadzieją, odważyła się popatrzeć na tory. Nic tam jednak nie zauważyła. Popatrzyła więc jeszcze raz na łan rzepaku po drugiej stronie nasypu.
Jezu Chryste… Jasiek… Jasiek… Jasiek! Kochany Jasiek, żyje, żyje, żyje!!! — wrzasnęła nagle wniebogłosy, widząc wystającą w oddal ponad łan rzepaku głowę kolegi.
Danka jak na skrzydłach przeleciała przez tory, zjechała na tyłku z nasypu, i pędem pognała w to miejsce łanu, w którym widziała wystającą głowę Jaśka. Po drodze przeleciała koło głowy Marcina, ale nie zatrzymała się, tylko gnała dalej. Kiedy dopadła Jaśka, ze szczęścia padła na kolana tuż przy nim, po czym rzuciła mu się na szyję i wyściskała go z każdej strony.
O niech mnie! Warto było ten koszmar przeżyć, by teraz poczuć to, co czuję — zachichotał Jasiek. — Nic ci się Danuśka nie stało? A co z Marcinem?
Ze mną wszystko dobrze. A i z Marcinem chyba też. Nie widziałeś jego głowy, tam, bliżej nasypu?
Nie, nie widziałem. Gdybym widział, to bym się aż tak nie wystraszył. Myślałem, że nie zdążyliście uciec.
Dzięki Bogu, nic się nikomu nie stało! — wołał Marcin, dobiegając do Danki i Jaśka. — Wybaczcie, to moja wina. Gdybym nie był taki przemądrzały, to by do tej chwili grozy nie doszło. Danka, twoja intuicja jest niesamowita. Chylę czoła przed tobą. Przyznaję, byłem straszliwym bufonem. Przez moją bufonadę mogliśmy zginąć na torach.
No trudno, stało się. A co się stało, już się nie odstanie! - zaśmiała się Danka, szczęśliwa, że chwile grozy, to już przeszłość. — Ważne, że nikomu nic się nie stało… Jasiu, właśnie, a jak twoja noga? A tak w ogóle, to jakim cudem ty sam tak daleko zaleciałeś?
Nie pytajcie mnie o nic, bo nic nie wiem. Serio. Tym razem nie wiem zupełnie nic. Wiem tylko tyle, że się straszliwie wystraszyłem, kiedy ty krzyknęłaś „pociąg”, a potem to już mi się chyba film urwał, bo nie mam pojęcia, co się działo, i co ze mną się działo. Sam się zastanawiam, jakim cudem, tu, w pachnącym rzepaku, się znalazłem. Mówię szczerze. Zupełnie szczerze. Nie wiem, co to było. Słyszałem tylko jakiś potworny stukot, tak jakby pędzącego pociągu. Ale czy tak było w rzeczywistości, czy mi się to tylko wydawało, nie mam zielonego pojęcia.
Och, Jasiek, ty nasze kochane Uszko… Zielony kolor tym razem pominę — zaśmiał się radośnie Marcin i wyściskał serdecznie kolegę. — Bez ciebie życie byłoby nudne. Mówię poważnie.
Ja też siebie lubię — zachichotał Jasiek.
Hej, chłopcy, słyszycie? — zawołała nagle Danka, przerywając kolegom ich czułości. — Ktoś nas nawołuje.
Wszyscy zerwali się natychmiast z ziemi i popatrzyli w tamtym kierunku skąd dolatywały nawoływania. Zobaczyli dwóch chłopców biegnących polami. Jakie było ich zaskoczenie, kiedy w biegnących rozpoznali swoich kolegów z klasy. Paździerza i Gwoździa.
Są! Żyją! — krzyczeli jednocześnie obaj nadbiegający.
A co wy tu robicie?! — wrzasnął w ich kierunku Marcin.
Co wy tu robicie?! — odpowiedział pytaniem na pytanie Paździerz, kiedy zbliżył się wraz z Gwoździem do Marcina, Danki i Jaśka. — Myśleliśmy, że już po was. Całą drogę darliśmy się jak opętani, żebyście zleźli z torów, bo pociąg jedzie. A wy jak głuchoty ostatnie, nic nie słyszeliście, tylko dalej zasuwaliście po torach.
To jednak mi się nie wydawało, że pociąg jechał — powiedział Jasiek, robiąc wielkie oczy z przerażenia.
Jasiek, coś ty z kretesem ogłupiał?! Przecież to aż dziesięciowagonowy pociąg towarowy przeleciał — huknął osłupiały Gwóźdź. — Jezu, cośmy przeżyli, widząc was ciągle na torach i zbliżający się do was pociąg. Naprawdę, myśleliśmy już, że pociąg was rozjechał.
Na szczęście nasze kochane nieboraczki żyją… i teraz nie unikną konsekwencji za swoje czyny — zachichotał Paździerz. — Ale tylko u szacownego ciała pedagogicznego, bo my, wasi koledzy z klasy, jesteśmy wam niezmiernie wdzięczni. Bo chyba się domyślacie, że dzięki wam upiekła nam się klasówa z matmy… Jesteście wielcy! Huurrra! Huurrra!
Paździerz, ty znów zaczynasz? — obruszył się Marcin.
A ty nie bądź zaś taki zasadniczy. Ledwo żeś z życiem uszedł i już wyjeżdżasz ze swoimi zasadami. Wiadomo, że klasówa nas nie ominie, ale jutro też jest dzień, i też jest matma. A zawsze to lepiej, jak już, mieć klasówę w każdy inny dzień, ale, do stu piorunów, nie w poniedziałek. Toż to oczywista tragedia. No, to już wiesz, dlaczego tak się cieszę.
Już dobra. Nie żołądkuj się tak — odrzekł Marcin. — Powiedz mi lepiej, czy to Podgórunia wysłała was za nami?
Coś ty, Podgórunia też tu jest, i cała klasa zresztą. O, widzicie ich, jak zasuwają polną drogą?
Mamuńciu moja kochana, i co teraz będzie? — pisnęła wystraszona Danka, patrząc na Marcina i Jaśka. — Przecież nie zdążyliśmy nawet uzgodnić, co Podgóruni powiemy.
Trudno, siła wyższa — odpowiedział Marcin, robiąc zmartwioną minę.
Co ma być, to będzie. Ja się już nie boję. Przywykłem do pecha i stałem się odporny na wszelakie porażki — wtrącił się Jasiek i nagle zaczął zawzięcie otrzepywać Dankę z ziemi.
Marcinowi, Dance i Jaśkowi nawet w ułamku sekundy na myśl nie przyszło, że pani Podgórna mogłaby nie czekać na nich w szkole. Byli pewni, że jak dotrą wreszcie do szkoły, to ona zaraz wyjdzie im naprzeciw, a oni ją wtedy przeproszą i wyjaśnią powody swojego spóźnienia. Oczywiście zgodnie z ustaloną wcześniej wersją. A tu takie zaskoczenie. Rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Ich pani, i cała nawet klasa, byli w pobliżu. Nie ma co ukrywać, wystraszyli się tym faktem. Nie wiedzieli, co ich czeka. Co zrobi ich pani. I jak w ogóle na ich widok zareaguje. Nie wiedzieli też, co jej powiedzieć. Nie zdążyli przecież uzgodnić wspólnej wersji swoich feralnych wydarzeń. Cóż było robić? Żadnego wyjścia. Musieli stawić czoła tej sytuacji.
Z duszą na ramieniu wyszli z łanu rzepaku, i przy pomocy Paździerza i Gwoździa, doprowadzili swoje ubrania do porządku.
Po chwili, cała piątka uczniów klasy I a, siedziała już na małej, przydrożnej skarpie i czekała aż pani Podgórna z resztą klasy do nich podejdzie.
Pani Podgórna cierpliwie czekała w szkole na trójkę swoich uczniów aż do połowy trzeciej lekcji. Do tego momentu była zupełnie spokojna i już nawet przestawała się zamartwiać zniszczonym dziennikiem. Była niemal pewna, że większość ocen i wpisów w dzienniku, będzie możliwa do odtworzenia. Przecież prowadziła bardzo dokładną dokumentację klasową. Sprawdziła już też, że ze zniszczonego dziennika wiele jeszcze wpisów będzie mogła odpisać, bo na szczęście dziennik nie został całkowicie zniszczony. A już sama myśl, że dokumenty klasowe zaraz do niej dotrą i będzie mogła natychmiast zabrać się za odtwarzanie dziennika uspokajała ją i dodawała otuchy. I tak czuła się do końca swojej lekcji, a nawet jeszcze do połowy lekcji geografii w jej klasie, gdyż uprzedziła pana Kilińskiego o ewentualnym spóźnieniu trójki swoich uczniów. Ale kiedy lekcja geografii, czyli trzecia lekcja, dobiegała końca, a ich jeszcze nie było, zaczęła się już niepokoić. Zatelefonowała wtedy jeszcze raz do swojej matki (która na szczęście tym razem podniosła słuchawkę od razu), i dowiedziała się od niej, że jej uczniowie byli u niej, zabrali czarną aktówkę, i już dawno temu wyszli. Matka powiedziała jej też, że do domu weszła tylko dziewczyna i jeden chłopiec. Drugi zaś chłopiec, taki rudawy, został na podwórku. I że potem, kiedy tych dwoje wychodziło, ona patrzyła za nimi przez okno kuchenne i bardzo się dziwiła, iż nie wracają od razu do szkoły, tylko stoją na ulicy i rozmawiają z ich sąsiadami. I to tylko we dwójkę, gdyż tego rudego chłopca przy nich nie było. A jeszcze dziwniejsze wydało jej się to, mówiła, że oni po chwili puścili się biegiem, ale nie ulicą w kierunku szkoły, tylko na łąkę. Pani Podgórna po wysłuchaniu relacji matki, zaniepokoiła się już bardzo. Dłużej nie mogła bezczynnie czekać na powrót swoich uczniów. I nawet nie chciała. Jej klasa miała mieć akurat lekcję historii z panią Pawlikowską, a że pani Pawlikowska w tym dniu nie stawiła się w szkole z powodu nagłej choroby, pani Podgórna natychmiast wzięła zastępstwo, i nikomu nic nie mówiąc, zabrała całą klasę i wraz z nią opuściła mury szkolne. Zamierzała niezwłocznie iść w kierunku swojego domu i po drodze zaglądać z uczniami gdzie się tylko da, aby sprawdzić, czy tych troje gdzieś tam nie ma. Cały czas miała jednak nadzieję, że zanim dotrą do jej domu, to oni się znajdą. Owszem, miała chwilowe obawy ze względu na Jaśka Maleńczuka, ale obawy te szybko od siebie odpychała, gdyż wydawały jej się nie do zniesienia. Pani Podgórna doszła w końcu z całą klasę aż pod swój dom, gdyż po drodze nikogo z trójki uczniów nie spotkali. Ani też żadnych śladów po nich nie znaleźli. Pod domem spotkała natomiast swoją sąsiadkę, która wracała akurat z zakupów z pobliskiego sklepiku. Okazało się, że była to ta sama kobieta, która rozmawiała z Danką i Marcinem na temat Jaśka. Kobieta powiedziała pani Podgórnej o całej ich rozmowie, i o tym, że oni pobiegli przez łąkę szukać tego chłopca, który pierwszy tam pobiegł. No i o tym, że jak do tej pory, to żadne z nich przez łąkę nie wracało, bo ona, zaintrygowana ich zachowaniem, a domyślając się, że są pani Podgórnej uczniami, specjalnie przez cały czas obserwowała łąkę. Najpierw przez okno swojego domu, a potem z ulicy. Pani Podgórna, po wysłuchaniu swojej sąsiadki, poczuła się już zupełnie zdruzgotana. Do głowy przyszły jej najczarniejsze myśli. Oczywiście z Jaśkiem Maleńczukiem w tle. Pani Podgórna zdawała sobie też sprawę, że wnet skończy się czwarta lekcja, a tym samym i jej zastępstwo w jej klasie, i że na piątej lekcji klasa ma klasówkę z matematyki. Ale cóż znaczyła klasówka z matematyki na tle jej czarnych myśli? Pani Podgórna, wiele się nie zastanawiając, zarządziła dalsze poszukiwania na łące, i jak będzie trzeba, w lesie. Usłyszała wtedy cichy pomruk zadowolenia wśród niektórych uczniów, ale puściła go mimo uszu. Bo cóż miałaby powiedzieć? Ruszyli. Przeszli całą grupą przez łąkę, i nic. Weszli do lasu, i też nic. Rozeszli się po lesie, zaglądając gdzie popadnie, i dalej kompletnie nic. Nikogo nie widzieli. Nikogo nie słyszeli. Nie natrafili też na najmniejszy nawet trop. Wtedy pani Podgórna poczuła się już zupełnie załamana. Wiedziała, co ją czeka w szkole za samowolne opuszczenie murów szkolnych w czasie lekcji, i to jeszcze z całą klasą, która miała mieć akurat klasówkę z tak ważnego przedmiotu. Ale wiedziała też, że sprawa zaginięcia trójki jej uczniów nie jest błaha. Że jest wręcz tragiczna. Postanowiła więc, że przejdą jeszcze do zachodniej części lasu, i gdyby tam żadnego śladu po nich nie znaleźli, to najkrótszą drogą, wzdłuż torów kolejowych, wrócą do szkoły. Pani Podgórna, gdzieś w zakamarkach duszy, miała cichutką nadzieję, że jak nigdzie po drodze nie znajdzie swoich uczniów, to może zastanie ich w szkole. Ale gdyby jednak nie, co nie daj Bóg, to już powoli przygotowywała się do tej myśli, że wraz z dyrektorem szkoły, panem Burym, będzie musiała powiadomić policję oraz rodziców. Ciężko jej było pogodzić się z tą myślą, ale wiedziała już, że nie będzie miała innego wyjścia. Jak postanowiła, tak zaczęła robić. Przeszła wraz całą klasą do zachodniej części lasu. Szli i szli, aż doszli do samych torów kolejowych. Potem nakazała klasie wyjście z lasu i przejście na polną drogę. Wtedy to podeszło do niej dwóch uczniów: Paździerz i Gwóźdź. Chłopcy powiedzieli jej, że oni mogą pobiec do szkoły na przełaj przez pola i sprawdzić, czy w szkole ich kolegów nie ma i zaraz przybiec z powrotem, aby ją powiadomić. Pani Podgórnej ta ich propozycja niezbyt się spodobała. Bała się, że i im może się coś jeszcze stać. Ale kiedy obaj zaczęli ją przekonywać, że mogą pobiec już całkiem prywatnie, a nie w ramach zajęć szkolnych, bo i tak już jest przecież po lekcjach, to się zgodziła. W końcu oni byli najlepszymi sportowcami w klasie i najlepszymi uczniami z wychowania fizycznego. Od dwóch lat zajmowali też w całym mieście pierwsze miejsca w biegach przełajowych. Pani Podgórna, wyrażając zgodę swoim przełajowcom, nakazała im tylko, by biegli między polami, a nie po polach, i żeby bardzo uważali na siebie. No i dwóch dryblasów pobiegło.
Pani Podgórna, nieświadoma tego co za chwilę zobaczy, szła wraz z uczniami polną dróżką i ciągle rozmyślała nad tym, co też mogło być powodem, że trójka jej uczniów, zamiast do szkoły, pobiegła na łąkę, i tam, zniknęła bez wieści. Oprócz czarnych myśli, żaden rozsądny powód, żadne rozsądne wytłumaczenie ich zachowania, nie przychodziło jej do głowy. Była przerażona i bardzo się martwiła o los swoich uczniów. A już zwłaszcza martwiła się o Jaśka Maleńczuka. Kiedy tak szła zamyślona po środku grupy swoich uczniów, nagle, idący na samym przedzie Damian Kaczor i Karol Suchocki, zaczęli wrzeszczeć jak opętani:
Są! Są! Proszę pani, są! Proszę popatrzeć, siedzą tam na skarpie!
Wśród idącej polną dróżką grupy zawrzało. Wszyscy naraz, i każdy z osobna, zaczęli krzyczeć jak oszalali i biec. A już najgłośniej krzyczała pani Podgórna. Bo Pani Podgórna krzyczała nie tylko ze szczęścia, krzyczała też i ze złości, gdyż wszyscy idący z nią uczniowie na widok swoich zaginionych kolegów pognali do przodu, zostawiając ją samą. A ona już przecież tak szybko biec nie umiała, a tak bardzo chciała.
Kiedy pani Podgórna okropnie zziajana dobiegła wreszcie do wszystkich swoich uczniów, oni siedzieli już dookoła Danki, Marcina i Jaśka, i przekrzykiwali się nawzajem, opowiadając co też przeżywali szukając za nimi.
Danka, Marcin i Jasiek na widok pani Podgórnej natychmiast zerwali się ze skarpy i w pozycji „na baczność” jednocześnie zawołali:
Proszę pani, proszę nam wybaczyć!
Tak? Mam wam wybaczyć? Ale co ja mam wam wybaczyć? Co się z wami działo? Proszę mi tu natychmiast wszystko dokładnie powiedzieć. Co do joty! — Pani Podgórna próbowała zrobić srogą minę, ale jakoś jej to nie wychodziło. Czuła się taka szczęśliwa.
A bo to wszystko przez tę rehabilitację — wydukał speszony Jasiek, wiercąc wzrokiem dziurę w ziemi.
Jaką znów rehabilitację? — zdziwiła się pani Podgórna.
Jasiek chciał się zrehabilitować przed panią za ten zniszczony dziennik i… — odezwała się nagle Danka, bo bardzo chciała pomóc koledze.
I w trakcie tej rehabilitacji wpadłem do leja po wybuchu bomby… No i, no i całkiem normalnie zwichnąłem sobie nogę — drżącym głosem skończył za Dankę Jasiek.
O Boże! I co? Pokaż mi swoją nogę — wystraszyła się pani Podgórna.
A to nic takiego, proszę pani. Proszę się nie martwić. Już mnie tak nie boli. I już nawet mogę całkiem dobrze uciekać… Ojej, to znaczy, mogę już lepiej chodzić — wydukał Jasiek, ale już nieco mniej drżącym głosem, gdyż zobaczył wielką troskę w oczach swojej pani.
My go cały czas prowadziliśmy, proszę pani — wtrącił się Marcin, robiąc niepewną minę.
Aha, to dobrze… Zaraz, ale czegoś tu nie rozumiem. Powiedz mi Jasiu, a jakiego to czynu chciałeś dokonać w ramach tej twojej rehabilitacji, że znalazłeś się w leju po bombie?
Ja, ja… ja, proszę pani, w ramach rehabilitacji… — zająknął się Jasiek.
Albo nie, nic nie mów! — zawołała pani Podgórna, przerywając Jaśkowi jąkanie. — Nie teraz. Dość dzisiaj wszyscy przeżyliśmy… Ale mówisz o rehabilitacji… No, no, uważam, że to bardzo dobry temat na lekcję wychowawczą… Tak, jutro mamy lekcję wychowawczą, więc zanim przejdę do omawiania tematu, ty nam wcześniej wszystko opowiesz.
Ale konieczne ze szczegółami — zachichotał pod nosem Marcin.
Co mówiłeś Marcinie? — spytała pani Podgórna, patrząc z uśmiechem na swoją czarną aktówkę pod jego pachą. — Masz moje dokumenty. I to nietknięte. Tak się cieszę.
Tak, proszę pani, bardzo na nie uważałem — odpowiedział Marcin, uśmiechając się szeroko do wszystkich.
I to jeszcze jak długo musiałeś na nie uważać! — zaśmiała się pani Podgórna, szczęśliwa, że wszystko co najgorsze już się skończyło. — Dziękuję ci Marcinie.
Dziękuuujeeemyyy… Marcin! — krzyknęła cała klasa.
Dziękuuujeeemyyy… Danka! A jeszcze bardziej dziękujemy Jaśkowi! — z szelmowskim uśmieszkiem dokrzyczał Jacek Paździerz.
No, moi drodzy, dzisiejszy dzień jest dla nas rzeczywiście niesamowity — powiedziała pani Podgórna, siadając na skarpie i dając znak ręką, aby wszyscy uczniowie również usiedli. — Dzisiaj wszyscy staliśmy się wagarowiczami… I to mimo woli...

* Fragment opowiadania.