Książka ta została wydana przez Wydawnictwo E-bookowo.
Oferta Wydawnictwa:
https://www.e-bookowo.pl/self-publishing/wagarowicze-mimo-woli.html
Wagarowicze
mimo woli — to opowiadanie przygodowe dla
młodzieży. Jest wesołą, pełną niesamowitych historii lekturą.
Jego dynamiczna akcja rozgrywa się początkowo w szkole, w klasie
gimnazjalnej. Na lekcji chemii dochodzi do częściowego zniszczenia
dziennika klasowego za przyczyną jednego z uczniów, Jaśka,
największej ofermy klasowej. A może tylko pechowca? Zbliża się
koniec roku szkolnego, wychowawczyni klasy jest przerażona tą
sytuacją. By móc odtworzyć oceny uczniów, wysyła dwoje
najlepszych uczniów wraz z Jaśkiem do swojego domu po czarną
aktówkę z dokumentami klasy. Po drodze trójka uczniów przeżywa
różne dziwne sytuacje. Momentami przerażające. Za przyczyną
Jaśka oczywiście. Pod koniec opowiadania chwilę grozy przeżywa
również cała klasa, łącznie z jej wychowawczynią.
Był
poniedziałek. Okropny dzień dla gimnazjalistów klasy I a. I to nie
tylko dlatego, że dzień ten jest tak bardzo nielubianym dniem w
tygodniu, ale przede wszystkim dlatego, że na piątej lekcji ma być
klasówa z matematyki. Poniedziałek i klasówa z matmy. Czy można
sobie wyobrazić gorszy dzień?
Do końca
roku szkolnego pozostał już tylko miesiąc. I choć to tylko
miesiąc, to jednak cała klasa zgodnie uważała, że aż miesiąc!
Miesiąc męczący i stanowczo za długi. Bo przecież, to czas
straszliwie stresowych przepytywań, klasówek, sprawdzianów, i w
ogóle wszystkiego najgorszego. Miesiąc, w którym wszyscy
nauczyciele, jak na komendę, wyciskać będą nieszczęsnym uczniom
wiedzę z zakamarków ich mózgownic na zewnątrz. A będą ją
wyciskać bezlitośnie. Ba, będą ją wyrywać, wyszarpywać,
wyciągać, i to z korzeniami, uważając nieskromnie, że ją tam
kiedyś zasiali, więc prawo takowe mają. Będą pozbawiać
wycieńczonych długotrwałym rokiem szkolnym uczniów — resztek
sił i cierpliwości. Wytrzymałość całej klasy w zdzierżeniu tej
nerwowej sytuacji była już na wyczerpaniu. A tu jeszcze wszyscy
nauczyciele zewsząd powtarzają, że to już tylko jeden króciutki
miesiąc pozostał. Że potem, to już będą mieli totalną labę.
Że powinni więc, jak jeden uczniak, być szczęśliwi i dać się
spokojne sklasyfikować… Cóż było robić? Oprócz narzekania,
nic. Trzeba było ten czas jakoś przeżyć. Mimo wszystko.
Rozpoczęła
się pierwsza lekcja. Lekcja chemii. Cała dwudziestoosobowa klasa I
a siedziała nad wyraz spokojnie, wpatrując się jak cielęta w
wymalowane wrota w pana od chemii. No, może nie wszyscy, bo
niektórzy uczniowie nawet lubili ten przedmiot. Lekcja chemii miała
przebiegać zupełnie bezstresowo. Klasa o tym wiedziała, gdyż,
nauczyciel od chemii, pan Chełmiński, zwany przez klasę Chemionem,
już wcześniej zapowiedział, że musi nadrobić zaległy materiał,
który nawarstwił się z powodu jego długotrwałej choroby. Żadnych
więc pytań, żadnych sprawdzianów. Klasa mogła zatem na luzie
zaliczyć pierwszą lekcję. Bo potem, każda następna, a zwłaszcza
piąta, to istny horror.
Pan
Chełmiński po sprawdzeniu obecności z dziennika, przystąpił do
lekcji. Nakazał klasie zupełne skupienie, gdyż chciał omówić
więcej materiału niż normalnie. Wiadomo, miał zaległości.
W klasie
zaszumiało. Każdy szeptem wyrażał swoją opinię na temat
zupełnego skupienia, które w tym akurat momencie było u większości
uczniów zupełnie niemożliwe. Z prostej przyczyny. Bo akurat teraz,
jedni zajmowali się odpisywaniem zadania z gramatyki, potrzebnego na
drugą lekcję. Inni nadrabiali swoje własne zaległości… w
jedzeniu, i pałaszowali pod ławką śniadanie. Inni zaś zawzięcie
wypisywali na przedramieniu przeróżne wzory matematyczne niezbędne
na klasówkę. A jeszcze inni, myślami byli już na wakacjach i nic
do nich nie docierało. Zwłaszcza Damian Kaczor, największy
marzyciel klasowy, zwany przez klasę Kaczorem Dyzio, albo
Dyziowatym.
— Ty,
Dyziowaty, słyszałeś? Ten Chemion chyba z byka spadł. Chce nas
wykończyć tym swoimi zaległościami — wyszeptał nagle Karol
Suchocki prosto do ucha swojemu współławkowiczowi Damianowi,
przerywając mu błądzenie wzrokiem po oknie.
— Z
jakiego byka? To ty, Suchy, chyba z byka spadłeś. Przecież Chemion
z motoru spadł — odezwał się Damian, z niechęcią odrywając
wzrok od okna, bo marzył akurat o pływaniu żaglówką po jeziorach
mazurskich.
— Och,
przecież wiem. To tylko metafora, bo tak się zachowuje, jak gdyby z
byka spadł — odparował Karol.
— Nie
narzekaj. Przynajmniej mieliśmy kupę wolnych lekcji, bo przecież,
jak pamiętasz, dyrze nie wszystkie lekcje chemii udało się
obsadzić zastępstwem — słusznie zauważył Damian. — Niech
sobie Chemion truje… chemicznie, a my róbmy swoje.
— No,
chyba masz rację… Róbmy swoje — zgodził się Karol. — Ty
Kaczorku Dyziowaty to czasem całkiem coś mądrego potrafisz
wymyślić… tam na tych oknach. Ale powiedz mi jeszcze jedno. Jak
myślisz, czy Chemion przy późniejszym trzepaniu nas z wiedzy
chemicznej, weźmie to pod uwagę, że nadmiar materiału, jaki nam
próbuje teraz wcisnąć, ni jak nie ma szans, aby nam się w naszych
przemęczonych głowach utrwalił? Co, Dyziuniu kochany, jak myślisz?
— A
nie, to pewne. Już my go zmusimy, aby to jak trzeba pokojarzył.
Niech se nie myśli.
— Cicho
tam, Dyziowaty i Suchy. Przeszkadzacie mi w koncentracji — wysyczał
Marcin Kosa, odwracając się do tyłu i z niesmakiem wpatrując się
w swoich gadających sąsiadów.
— To
ty Koso bądź cicho — natychmiast odgryzł się Karol Suchocki. —
Prymus musi uważać na lekcji, bo coś mu może umknąć uwadze i
wtedy, co nie daj Bóg dla takiego prymusa jak ty, lufę zarobić
może przy odpytywaniu.
— Zamknij
się Suchy. Dobrze? — Marcin zrobił małpią minę i odwrócił
się z powrotem do przodu. Po krótkiej chwili odwrócił się jednak
jeszcze raz do tyłu i dodał: — Jak wam nie wstyd natrząsać się
z czyjegoś nieszczęścia i jeszcze do tego doszukiwać się w nim
korzyści dla swoich zakutych pał.
— Ty
przemądrzały prymusie, wypluj te zakute pały, i to już. Bo jak
nie, to jak cię gwizdnę w tę twoją prymusowską pałę, to cię
nawet chemia, która leczy, nie postawi na nogi — wkurzył się
Karol nie na żarty.
— Rany,
Suchy, uspokój się brachu, przecież żartowałem — stchórzył
Marcin.
— No!
To uważaj co mówisz i do kogo — buńczucznie odparował Karol,
robiąc przy tym groźną minę. — I nie myśl sobie, że my mamy w
miejscu serca pompę ssąco-tłoczącą. Przecież ten Chemiona
wypadek to siła wyższa, na którą my nie mieliśmy żadnego
wpływu. Co w tym więc złego, że teraz, jak już jest musztarda po
obiedzie, chcemy z tej siły wyższej skorzystać? Moja mama zawsze
powtarza, że nic się nie dzieje bez powodu… Może więc Chemion
też odniósł jakieś korzyści po tym swoim pikowaniu motorem. Może
się nawrócił i zaczął chodzić do kościoła? Albo może zaczął
bardziej cenić życie i lepiej dbać o siebie? Albo przynajmniej nie
będzie już jeździł jak wariat?
— Co
tam z tyłu się dzieje?! — głośno spytał pan Chełmiński,
przerywając szeptane dywagacje Karola. — Suchocki i Kosa, jeżeli
nie rozmawiacie na tematy chemii, to proszę się uspokoić wreszcie
i skupić na lekcji. Bo potem nie będzie zmiłuj… kiedy będę
sprawdzał waszą wiedzę. No, tak że wiecie!
Pan
Chełmiński powiedział swoje i ponownie przystąpił do lekcji. Po
chwili wprowadzenia na temat kwasów w ogólności oraz zapisaniu na
tablicy wzorów najważniejszych ich rodzajów, poprosił dwóch
najlepszych chemików klasowych: Marcina Kosę oraz Dankę Mazurek, o
przejście razem z nim do pracowni chemicznej sąsiadującej z klasą.
Reszcie klasy nakazał zaś siedzieć cicho na swoich miejscach i
czekać na jego powrót. Bo, jak powiedział, lepiej wytłumaczy
temat i zademonstruje kilka doświadczeń, mając wszystkich w klasie
przed sobą niż w pracowni chemicznej, gdzie porozłażą mu się
jak karaluchy i nie będzie mógł być pewien czy uważają.
Zanim pan
Chełmiński przeszedł z Marcinem i Danką do pracowni, na szybko
uprzątnął biurko. Zdjął też swoją torbę oraz dziennik klasowy
z blatu biurka i położył na bocznym stoliku stojącym tuż obok
biurka. W ten sposób zadbał, aby mieć odpowiednio dużo miejsca na
przeprowadzenie doświadczeń. Po czym objął ramieniem dwóch
najlepszych chemików klasowych i poprowadził ich w kierunku swojej
pracowni.
— No
widzisz, Dyziowaty? — odezwał się znów Karol i szturchnął
kolegę pod bok, sprowadzając go momentalnie zza okna do klasy. —
Zawsze ci sami. Zawsze tylko Marcin i Danka… Danka i Marcin. Ot,
szczęściarze, oni zawsze mogą połazić sobie spokojnie po klasie,
a my jak te pospolite lebiody musimy tkwić bez ruchu i korzenie
zapuszczać. I nikogo to nie obchodzi, że nasze cztery litery
czasami aż pękają w szwach
— A
daj ty mi spokój, Suchy — odburknął Damian, bo już był zły na
Karola, że mu ciągle przeszkadza w snuciu marzeń. — Zamiast
żołądkować się aż tak, zabierz się lepiej do solidnej nauki,
to w następnym roku szkolnym też będziesz mógł sobie połazić
po klasie jak tych tam dwoje prymusów. Bo ja tam wolę nie zakuwać
i po klasie nie łazić… Wolę okno klasowe.
— Też
mi… okno. Kiedyś wylecisz w końcu przez to okno i kark sobie
skręcisz. I tyle będziesz miał ze swoich marzeń… Psiajucha! —
warknął Karol, niezadowolony tym razem z odpowiedzi Damiana, i
wstał z ławki.
— Chemiku
Suchocki, ciebie też dotyczy siedzenie w ławce! — huknął pan
Chełmiński od drzwi pracowni chemicznej, po czym zniknął w jej
wnętrzu.
Tam
nakazał Marcinowi i Dance założenie fartuchów ochronnych i
przygotowanie dwóch pustych koszy. A sam zaczął wyjmować z szafki
różne słoiczki z jakimiś proszkami i cieczą oraz menzurki,
próbówki, pipety, i jeszcze jakieś różnej wielkości szklane
miseczki, i to wszystko po kolei wkładał im do koszy. Wreszcie
zamknął szafkę na klucz, pokręcił się jeszcze chwileczkę po
pracowni, i kiedy uznał że ma już wszystko co będzie mu potrzebne
do przeprowadzenia doświadczeń, nakazał im zanieść to wszystko
do klasy na biurko i zająć na razie swoje miejsca. Sam
zaś wziął mały kocher na denaturat
oraz butelkę denaturatu, i już chciał wychodzić, ale jeszcze coś
sobie przypomniał, więc zawrócił. Zdjął z wieszaka swój długi
fartuch ochronny i ogromne gumowe rękawice i na wszelki wypadek też
zabrał z sobą. W klasie już, podszedł do tablicy i napisał wzór
reakcji na powstawanie kwasu siarkowego: SO2 + H2O -> H2SO4, po
czym się odwrócił i podszedł do biurka z zamiarem omówienia
zapisanej na tablicy reakcji oraz przygotowania roztworu kwasu
siarkowego i zademonstrowania klasie. Ciągle mówiąc do klasy,
przygotowywał wszystko do przeprowadzenia doświadczenia. Nagle
zamilkł na krótką chwilę, zastanawiając się, czy o czymś nie
zapomniał. W końcu się głośno zaśmiał i zawołał:
— No,
moi drodzy chemicy, zanim przystąpię do przygotowania roztworu
kwasu siarkowego i innych doświadczeń z siarką i kwasem siarkowym,
powiem wam, jakie jest stare, poczciwe hasło chemika. Otóż brzmi
ono tak: „Pamiętaj chemiku młody, zawsze wlewaj kwas do wody”…
czyli nigdy nie wlewaj wody do kwasu, ponieważ woda ogrzeje się do
wrzenia i rozchlapie kwas po wszystkim. A więc, chcąc przygotować
roztwór kwasu siarkowego w wodzie, należy dolewać zawsze kwas do
wody, gdyż jako cięższy opada zawsze na dno i miesza się z wodą.
W przeciwnym razie, woda jako lżejsza, zostałaby na powierzchni, a
ponieważ przy rozcieńczeniu stężonego kwasu wydziela się znaczna
ilość ciepła, na granicy zetknięcia kwasu i wody ciecz mogłaby
się ogrzać do wrzenia i spowodować wypryskiwanie kwasu i oparzenie
skóry. I nie tylko, bo musicie wiedzieć, że kwas siarkowy niszczy
też tkaniny, papier, drewno, i wiele też innych materiałów… No,
zapamiętacie to?
— Ma
się rozumieć, proszę pana! — zawołała klasa.
— Cieszę
się — uśmiechnął się z zadowoleniem pan Chełmicki i nagle
buchnął gromkim śmiechem. — No tak, pamiętałem o wszystkim,
ale zapomniałem o wodzie. A bez wody ani rusz, roztworu nie będzie.
Proszę, Maleńczuk, masz tu tę menzurkę i przynieś mi wody z
pracowni. No, rusz się!
W klasie
zaszumiało. Jasiu Maleńczuk, najmniejszy wzrostem uczeń w całej
klasie, wstał z ławki i podszedł do pana od chemii i wziął z
jego rąk menzurkę. Po czym z przyklejonym uśmiechem na twarzy
poczłapał do pracowni. W klasie zaszumiało jeszcze głośniej.
— Cicho
klasa! Co to za szumy? Tu nie las, więc uspokójcie się, proszę
was! — uciszał klasę pan Chełmiński.
— To
się porobiło — syknęła Danka Mazurek, mierzwiąc swoją gęstą
blond grzywkę i nachylając się do siedzącego obok, w drugim
rzędzie, Marcina Kosy. — Zobaczysz, Jaśko Zielone Uszko zaraz
coś zmaluje.
— Eee
tam, może mu się uda nie zmalować — zachichotał Marcin. —
Czasami jest mniejszą fajtłapą niż zwykle.
— Masz
rację Kosa, nasza sercu nam bliska łamaga klasowa, czasami jest
mniejszą łamagą — zarechotał Karol Suchocki w plecy Marcina. —
A swoją drogą, myślę, że Chemion rzeczywiście zbyt długo
przebywał na chorobowym, bo zdążył chyba zapomnieć na co stać
naszego małego Jaśka od Maleńczuków, skoro polecił mu tak ważne
zadanie do wykonania.
Jasio
Maleńczuk uchodził już od pierwszej klasy szkoły podstawowej za
największą ofermą klasową. Cała klasa mu ciągle z tego powodu
dokuczała i nabijała się z niego. A Jasiu siadywał wtedy gdzieś
w kąciku i beczał. Ale tak było tylko w pierwszej klasie, bo
doszło do tego, że do szkoły przyszła jego matka ze skargą na
wszystkich uczniów klasy I a, grzmiąc już od progu, że wykańczają
jej syneczka. Dyrektor szkoły, pan Bury, zareagował natychmiast i
po uprzedniej rozmowie z wychowawczynią, zabronił klasie, pod
groźbą obniżenia zachowania, jakichkolwiek drwin i wyzwisk pod
adresem Jasia. A pani wychowawczyni go poparła i powiedziała, że
już nigdy więcej nie chce widzieć, aby Jasio płakał. No i Jasio
przestał płakać. Bo klasa, pomna niechybnej kary, przestała się
z Jasia nabijać. Ale tylko przed nim samym. Pomiędzy sobą, nie. To
było niemożliwe, ponieważ potrzeba komentowania niezwykłych
wyczynów Jasia była silniejsza od wszelakich pouczeń, przestróg,
czy nawet kar. Dalej się więc z niego wszyscy nabijali i nie
szczędzili wymyślnych epitetów pod jego adresem. Ale tylko za jego
plecami. Jasiu nie miał prawa tego słyszeć. Nie, nie tylko ze
strachu przed karą, ale przede wszystkim dlatego, że w gruncie
rzeczy wszyscy Jasia polubili. Bo też Jasio miał dobre serce.
Wszyscy zdążyli się o tym przekonać. Przez sześć lat wspólnej
nauki w szkole podstawowej oraz jednego roku gimnazjum, Jasio miedzy
jednym wyczynem, a drugim (albo pechem, jak to sam nazywał), zawsze
starał się wszystkim pomagać. Był dobrym uczniem i potrzebującym
stale służył pomocą w nauce. A i największym lawirantom klasowym
dawał zawsze zrzynać zadania. Był też zawsze miły i zazwyczaj
uśmiechnięty. Klasa to doceniała i pozwalała sobie tylko na jeden
— głośno wyrażany — epitet w stosunku do Jasia. Otóż
nazywała go Jaśkiem Zielone Ucho. A wzięło się to stąd, że w
pierwszej klasie, w pierwszym dniu szkoły, Jasio Maleńczuk
przyszedł do klasy z zielonym uchem. Skąd to zielone ucho? Ano
stąd, że ucho Jasia jakoś dziwnym trafem stało się dobitnym
świadectwem renowacji jego domu rodzinnego. A w takim właśnie
zielonym kolorze jego ojciec malował lamperię. Jasiowi jednak takie
akurat przezwisko nie przeszkadzało. Mało tego, uważał je wręcz
za doskonały pseudonim klasowy. Został więc Jasio Maleńczuk od
pierwszego dnia swoich lat szkolnych — Jaśkiem Zielone Ucho. I tak
był już zawsze przez klasę nazywany, i to całkiem oficjalnie.
Nie
minęło dwie minuty i Jaśko Zielone Ucho z menzurką pełną wody,
wyłaniał się już zza drzwi pracowni chemicznej. Szedł powolutku,
noga za nogą. W ogromnym napięciu wpatrywał się w menzurkę jak
sroka w kość, ze wszech miar uważając, by nie uronić ani jednej
kropelki. Podchodził już prawie do biurka nauczyciela, kiedy ni
stąd, ni zowąd, nie wiadomo jakim sposobem, na prostej podłodze
potknął się jedną własną nogą o drugą, też całkowicie
własną, i jak nie wyrżnie… Z krzykiem zgrozy padł jak długi na
podłogę, tuż przed biurkiem nauczyciela, wypuszczając z rąk
menzurkę z wodą. Menzurka pięknym łukiem pofrunęła w powietrzu
i wylądowała na biurku, roztrzaskując się o jego blat. A jej
zawartość, czyli woda, chlusnęła wprost do menzurki z kwasem
siarkowym, przygotowanym w międzyczasie przez pana Chełmińskiego.
W klasie zawrzało. W menzurce z kwasem siarkowym też zawrzało, a
jej zawartość wnet zaczęła się rozbryzgiwać na wszystkie
strony.
Co się
później w klasie działo, trudno opisać. Wszyscy uczniowie na
widok wybryzgującego kwasu siarkowego, niczym lawa przy erupcji
wulkanu, zerwali się z ławek i z panicznym krzykiem na ustach,
uciekli na drugi koniec klasy. Zbili się tam do kupy w jednym rogu i
ze strachu trzęśli się jak liście osiki. Pan Chełmiński również
krzyczał, ale zachował trzeźwość umysłu na tyle, że pierwsze
co zrobił, to złapał za swój przerzucony przez oparcie krzesła
fartuch ochronny i rzucił nim na leżącego na podłodze Jaśka.
Szczęśliwym trafem trafił dobrze i przykrył go całego. Potem
rzucił się do bryzgającej swą zawartością menzurki i rękami
zasłonił jej wylot. Na szczęście ręce jego chroniły gumowe
rękawiczki. Zdążył je założyć już wcześniej, jakby przeczuł
zagrożenie. Po złowrogiej chwili, w klasie nastała cisza.
Zawartość menzurki przestała bulgotać. Uczniowie jednak ciągle
byli sparaliżowani strachem i nie potrafili ruszyć się z miejsca.
Jasiek też się nie ruszał. Leżał pod fartuchem wyłożony
równiutko niczym naleśnik na patelni, i ani drgnął. Pan
Chełmiński natomiast rozglądał się już dookoła, sprawdzając,
czy kwas siarkowy nie wyrządził jakiś szkód. I pierwsze, co
stwierdził, to wypalone dziury na rękawach swojej marynarki, ale
tym akurat zbytnio się nie przejął. Rozglądał się dalej. I
wtedy, ku jego ogromnemu przerażeniu, stwierdził, że dziennik
klasowy, który zostawił otwarty na bocznym stoliku, jest cały w
dziurach. Pan Chełmiński aż podskoczył z trwogi.
— Chryste
Panie! — wrzasnął na całą klasę i złapał za dziennik.
— Co
tu się dzieje, panie Chełmiński? — doleciało nagle od drzwi
klasowych. — Co to za przeraźliwe krzyki słychać na lekcji
chemii?
W
drzwiach stała pani Podgórna, wychowawczyni klasy Ia, nazywana
przez klasę pieszczotliwie — Podgórunią. Pieszczotliwie, gdyż
pani Podgórna była bardzo lubiana przez klasę. W oczach uczniów
uchodziła za nauczycielkę o najłagodniejszym podejściu do ucznia
i ogromnej dozie cierpliwości dla każdego.
Pani
Podgórna przechodziła akurat korytarzem, gdy nagle usłyszała
wrzawę w swojej klasie. Postanowiła więc wejść do środka i
zobaczyć co też tam się dzieje. Widok, jaki już od drzwi
zobaczyła, przeraził ją nie na żarty… Wszyscy uczniowie, zbici
w kupę w rogu klasy, stoją z wytrzeszczonymi oczami i
rozdziawionymi buziami, pan od chemii skacze przy biurku, a pod
biurkiem coś leży, coś przykrytego fartuchem. Taki widok, to było
za wiele dla pani Podgórnej, aby tkwić przy otwartych drzwiach.
Złapała się za głowę i z impetem wpadła do środka. Podbiegła
do pana Chełmińskiego, i tarmosząc go za rękaw, wbiła wzrok w
jego rozbiegane oczy… i zadała mu
nieme pytanie.
— Och,
pani Podgórna, nieszczęście — wysapał w odpowiedzi pan
Chełmiński. — Kwas siarkowy… kwas siarkowy… kwas siarkowy…
— No
słyszę przecież, że kwas siarkowy! — nie wytrzymała napięcia
pani Podgórna. — Ale na litość boską, co z tym kwasem?
— Proszę
popatrzeć na dziennik klasowy! Cały w dziurach! — wrzasnął na
całą klasę pan Chełmiński.
— Rany
boskie! Rzeczywiście! — wrzasnęła równie głośnio pani
Podgórna i złapała za dziennik. — Kto… co… jak to się
stało?!
— Ach,
proszę nawet nie pytać.
— Jednak
pytam i nalegam, aby mi pan odpowiedział.
— Maleńczuk…
— Co,
znów ta ofiara losu?! To on zniszczył dziennik…? Aż dziennik?! —
huknęła pani Podgórska rozsierdzona okrutnie, nie dając panu
Chełmińskiemu cokolwiek więcej powiedzieć. — Gdzie on jest?!
Gdzie jest ta oferma, pytam?!
Pan
Chełmiński zaniemówił z wrażenia. Jeszcze nigdy nie widział
pani Podgórnej tak rozsierdzonej. Wskazał tylko palcem na podłogę,
na niewielki wzgórek przykryty fartuchem.
Pani
Podgórna, patrząc na wskazane przez pana Chełmińskiego miejsce,
poczuła gorąc na twarzy i na chwilę też straciła głos.
— Proszę
się nie obawiać. Nic mu nie jest — wyszeptał zdławionym głosem
pan Chełmiński i zaraz dodał, ale jeszcze ciszej i już tylko do
siebie: — Mam taką
nadzieję.
To
zapewnienie pana Chełmińskiego pani Podgórnej wystarczyło, aby
sobie przypomnieć, że przed trwogą, która nią na moment
zawładnęła, targało nią inne uczucie. Uczucie bezgranicznej
wściekłości. Spojrzała jeszcze raz na zniszczony dziennik klasowy
i uczucie wściekłości powróciło natychmiast. Odłożyła go z
powrotem na stoliku i z furią rzuciła się na podłogę. Chwyciła
za rękaw fartucha... i jak nie wrzaśnie:
— Maleńczuk,
ty ofermo jedna, coś ty zrobił z dziennikiem?!
Pani
Podgórna, cała roztrzęsiona, szarpnęła rękawem i zerwała
fartuch z leżącego pod nim Maleńczuka… i nagle struchlała.
Zobaczyła zalanego łzami nieszczęśnika, skulonego w pozycji
embrionalnej i drżącego na całym ciele z przerażenia. Wściekłość
minęła jej momentalnie.
— Ja…
ja … ja nie chciałem — usłyszała po chwili łkający głos.
— Boże
mój drogi, Jasiu, co ci się stało? — wyszeptała, pochylając
się z litością w oczach nad swoim uczniem.
Pani
Podgórna czuła się coraz bardziej oszołomiona. Ten kalejdoskop
stanów psychicznych, jakich doznała w ostatnich paru minutach,
wykończył ją. Trwoga. Wściekłość. Potem znów trwoga. Wreszcie
litość. A teraz przyszła kolei na wstyd. Wstyd za swoje
zachowanie. I prawie jednocześnie złość. Złość na samą
siebie, że ją aż tak poniosło, iż sama złamała zakaz nazywania
Maleńczuka ofermą, i to przed całą klasą. Pani Podgórna uklękła
obok leżącego Jasia, i ocierając dłonią jego twarz z łez,
przeklinała siebie w duchu za swoje niepedagogiczne zachowanie.
— To
nie jego wina, proszę pani. — Pani Podgórna usłyszała nagle
czyjś głos nad swą skołataną głową.
Był to
głos Danki Mazurek, która jako pierwsza z całej klasy odzyskała
rezon i opuściła zbitych w kupie kolegów i koleżanki.
— On
nie chciał… On się tylko potknął i upadł, a woda sama wlała
się do kwasu siarkowego. To kwas siarkowy jest winny… —
nieskładnie tłumaczyła Danka.
— O
czym ty Danusiu mówisz? — Pani Podgórna nic nie rozumiała. Czuła
się już totalnie skołowana.
— Tak,
Mazurek ma rację — poparł Dankę pan Chełmiński. — To był
wypadek.
— I
co teraz? — bezmyślnie spytała pani Podgórna.
— Trzeba
nam ratować, co się da — równie bezmyślnie odpowiedział pan
Chełmiński
— A co
się da? — Pani Podgórna czuła się ciągle skołowana. Zamilkła
więc. Po chwili milczenia i policzenia w myślach do dziesięciu,
doszła jednak do siebie i powiedziała: — No tak, trzeba nam
ratować dziennik klasowy… Jasiu wstawaj z podłogi. Wybacz mi, że
tak na ciebie naskoczyłam. Poniosło mnie. I teraz tego bardzo
żałuję. A nawet się wstydzę. Ogromnie się wstydzę.
Pan
Chełmiński podał dłoń pani Podgórnej i pomógł jej wstać z
klęczek. Maleńczuka zaś chwycił pod pachy i postawił do pionu.
W tym
samym czasie reszta klasy zaczęła powoli i w milczeniu opuszczać
swój bezpieczny azyl w kącie i na powrót zajmować swoje miejsca w
ławkach.
Danka
Mazurek objęła ramieniem Jasia i poprowadziła go do jego ławki.
Po drodze dała mu swoją chusteczkę do nosa i powiedziała, aby się
nie przejmował, bo wszystko się dobrze skończyło.
Pan
Chełmiński wraz z panią Podgórną podszedł do stolika, na którym
leżał zniszczony dziennik klasowy. W milczeniu, z wielką troską w
oczach, oboje mu się przyglądali. Wreszcie pani Podgórna ujęła
go delikatnie rękami, niczym najświętszą relikwię, i skierowała
się z nim do wyjścia. Będąc już przy drzwiach, odwróciła się
i poprosiła pana Chełmińskiego, aby uprzątnął wszystkie
chemikalia z biurka i niezwłocznie przyszedł do niej do pokoju
nauczycielskiego. Klasie zaś nakazała zupełny spokój i zachowanie
ciszy, i wyszła. Po chwili znów wróciła. Od drzwi spojrzała na
Jasia Maleńczuka i ze smutkiem w głosie spytała:
— Naprawdę
nic ci nie jest?
— Nie,
proszę pani. Zupełnie nic! — zawołał Jasio, stając na baczność
w ławce. — Tylko strasznie mi wstyd — dodał jeszcze, ale już
cichutko, pod nosem.
— To
dobrze — powiedziała pani Podgórna i zamknęła za sobą drzwi.
Pan
Chełmiński w milczeniu zbierał z biurka wszystkie rzeczy z
pracowni chemicznej i sam nosił je na miejsce. Zastanawiał się, co
ma klasie powiedzieć, by jakoś załagodzić całą tę nieprzyjemną
sytuację. Czuł się winny i nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć.
Martwił się, że to w końcu na jego lekcji doszło do takiego
incydentu. A już najbardziej martwił go zniszczony dziennik
klasowy. Wreszcie, kiedy już wszystko posprzątał i zamknął na
klucz pracownię chemiczną, podszedł do tablicy i z tego miejsca
odezwał się smętnym głosem:
— Trudno,
moi drodzy, wypadki chodzą po ludziach. Już ja najlepiej na ten
temat wiem. Stało się i już się nie odstanie. Teraz trzeba nam
tylko ratować dziennik. Przecież to najważniejszy dokument
klasowy. Ale mam nadzieję, że się uda i wszystko wróci do normy…
Bo inaczej być nie może. Proszę was teraz, abyście siedzieli
spokojnie do końca lekcji, gdyż ja muszę wyjść naprawiać szkody
wynikłe na mojej lekcji. Pojutrze mamy następną lekcję, to
wszystko sobie wyjaśnimy do końca.
Pan
Chełmiński wyszedł z klasy, a w klasie w dalszym ciągu panowała
cisza. Wreszcie największy dryblas klasowy, Jacek Paździerz,
przerwał ciszę. Wyleciał na środek klasy, zaczął skakać z
radości i wykrzykiwać:
— Maleńczuk
jesteś wielki! Maleńczuk jesteś wielki! Maleńczuk jesteś
niezastąpiony! To co dzisiaj zmajstrowałeś, to istny majstersztyk…
O niech ja zakwitnę! Jaśko Zielone Ucho wypalił z kretesem
wszystkie moje pały.
— Tak,
tak, tak! Jesteś wielki! Kochany Jasiulek Zielone Uszko! — Do
Paździerza dołączył drugi „pałowicz”, Władek Gwóźdź. —
Teraz belfrzy się nie połapią, z jakich przedmiotów jesteśmy
zagrożeni… Cha, cha, cha… ! A to ci numer! Huuurrra!
— Zamknijcie
swoje jadaczki! — wrzasnęła groźnie Danka Mazurek. — Jak wam
nie wstyd. Wasze zachowanie woła o pomstę do nieba.
— Właśnie,
zamknijcie się, i to już! — zawołała Jolka Bednarska, siedząca
z razem z Danką w ławce. — Już my nauczycielom przypomnimy z
czego wam grożą pały, jak nie przestaniecie się tak zachowywać.
Okropność! Chamstwo!
— O to
chodzi. Paździerz i Gwóźdź, siadajcie do ławek, bo zaraz z wami
zrobimy porządek! — huknął Marcin Kosa. — Słyszeliście, co
Podgórunia i Chemion mówili? W klasie ma być spokój. Dość
problemów teraz mają z naszą klasą. I choć to nie nasza wina…
żadnego z nas… (i tu, wymownie popatrzył na Jasia), bo był to po
prostu wypadek, to jednak trzeba przyznać, że sytuacja jest bardzo
nieprzyjemna. Nasze całoroczne oceny obróciły się w perzynę.
Wiecie, ile będzie z tym problemów, aby je odtworzyć? A i
wszystkie inne zapisy z dziennika? Jeszcze nam się Kuratorium na
głowę zwali. A może nawet będziemy musieli klasę powtarzać…
To by było nieszczęście!
— O
rany! To by było! — pisnęła Kasia Warzecha.
— Dlatego,
chociaż teraz, zachowujmy się jak trzeba, by belfrom nie stwarzać
dodatkowych problemów — dodał Damian Kaczor, patrząc tym razem
nie w okno, a na Paździerza i Gwoździa, i to z wielce zdegustowaną
miną.
— Tak,
tak, tak…! — rozległo się w klasie. — Dyzio ma rację! —
przekrzykiwali się wszyscy nawzajem.
Paździerz
i Gwóźdź zrobili głupie miny. Postali jeszcze chwilę na środku
klasy, w końcu spuścili głowy i poczłapali jak niepyszni do
swoich ławek. Nie wypowiedzieli już ani jednego słowa.
W klasie
znów zapanowała chwilowa cisza. Każdy na swój sposób
kontemplował ostatnie wydarzenia i zastanawiał się, co też z tych
wydarzeń może wyniknąć. Wreszcie, to tu, to tam, dały się
słyszeć przyciszone szepty. Uczniowie musieli w końcu dać upust
nagromadzonym emocjom i wymienić się swoimi myślami i
spostrzeżeniami.
Główny
bohater tego całego zamieszania w klasie I a, Jasio Maleńczuk,
siedział skulony w ławce ze spuszczoną głową i ani drgnął. Nie
wiedział jak się ma zachować. Co powiedzieć. I czy w ogóle coś
powinien mówić. Czuł się źle. Okropnie źle. Znów miał pecha.
I to jakiego? Jak do tej pory — najcięższego kalibru.
Danka
Mazurek cały czas obserwowała Jasia. Szkoda jej go było. Widziała
jak cierpi. Dłużej nie mogła znieść tego widoku i podeszła do
jego ławki. Jasio siedział sam, gdyż siedzący z nim Heniek
Hryniewicz nie przyszedł sobie tego dnia do szkoły. Danka usiadła
na miejscu Heńka i odezwała się łagodnym głosem:
— Posłuchaj
Jasiu, wcale nie masz powodów, żeby się aż tak zamartwiać.
— Aha,
akurat.
— No
pewnie, że nie. Słyszałeś, co Chemion mówił? Wypadki chodzą po
ludziach. A on już wie, co mówi, bo sam miał wypadek. Okropny
wypadek, bo miał połamane ręce i nogi. A u nas na szczęście
nikomu się nic nie stało.
— Aha,
akurat. A widziałaś marynarkę Chemiona? Rękawy miał całe w
dziurach.
— Eee
tam, wielkie rzeczy. Marynarka rzecz nabyta. Ważne, że nie poparzył
sobie ciała. Że nikt nie został poparzony. A cała reszta to
pikuś.
— Aha,
akurat…
— Co
ty z tym: „aha, akurat” — zachichotała Danka.
— No
bo jakoś nic nie wspominasz o dzienniku klasowym. Pusty dziennik to
może rzecz nabyta, ale nie zapisany.
— Tu
może masz rację… Ale możesz być pewien, że nasze ciało
pedagogiczne jakoś sobie z tym problemem poradzi.
— Aha,
akurat… Ciekawe jak?
— Chyba
mają jakieś swoje własne zapiski, z których będą mogli
odtworzyć tematy lekcji, no i może nawet nasze oceny. Przynajmniej
niektóre. Zresztą, oni już dobrze wiedzą, kto na jakie oceny
zasługuje.
— No
tak, ale co innego wiedzieć, a co innego zapisać. W dzienniku musi
być wszystko zapisane zgodnie z faktem.
— Ach,
Jasiu, wyolbrzymiasz wszystko. Zobaczysz, nasza Podgórunia na pewno
ma jakieś kopie dziennika.
— Aha,
akurat... To by się tak nie wściekła. Pierwszy raz widziałem ją
tak rozwścieczoną. Myślałem, że aż apopleksji dostanie.
— Znów
przesadzasz.
— Nie,
nie przesadzam. Słyszałaś, nazwała mnie ofermą. Po raz pierwszy…
— Ale
cię przeprosiła.
— No i
co z tego? I tak nie zmieni to faktu, że to ja doprowadziłem ją do
takiej furii.
— Nie
ty, tylko twój pech.
— O
to chodzi. A ja, to nikt inny, jak tylko chodzący pech. A tym razem
mój pech, to nie jest taki sobie zwykły pech, to tragedia.
— Jasiu,
proszę cię. Już my zrobimy wszystko, aby nikt do ciebie nie miał
pretensji. Niechby ktoś śmiał, to mu zaraz do oczu skoczymy. Wara
wszystkim od naszego Jasia!
— Ofermy…
Albo największego łamagi… Zapomniałaś dodać.
— Jasiu,
bo cię zaraz ugryzę w ucho — zachichotała Danka.
— W
zielone ucho. Zapomniałaś dodać — zachichotał tym razem też i
Jasio.
— No,
wreszcie! Wreszcie widzę uśmiech na twojej twarzy. I tak trzymaj!
— Dzięki,
Danuśka. Dzięki, że ze mną pogadałaś. To było mi potrzebne. Od
razu poczułem się lepiej.
Na
korytarzu szkolnym przebrzmiał dzwonek na przerwę, a klasa ciągle
siedziała w ławkach. Nikt z klasy na przerwę nie wychodził.
Wreszcie przebrzmiał też i dzwonek na lekcję. Na drugą lekcję.
Lekcję polskiego z wychowawczynią klasy, panią Podgórną. Pani
Podgórna w klasie się jednak nie pojawiała. Dopiero po dziesięciu
minutach, drzwi klasy się otworzyły i pani Podgórna weszła do
klasy. Ciągle miała smutną minę, ale tak jakby nieco mniej.
Podeszła do biurka, popatrzyła na uczniów, i powiedziała:
— No
trudno, stało się. A co się stało, to się nie odstanie. Teraz
musimy się skupić na naprawianiu szkody. Dlatego miałabym prośbę.
Danusia i Marcin, proszę podejdźcie do mnie. Chciałabym, abyście
w trakcje mojej lekcji poszli do mnie do domu i przynieśli mi moją
czarną aktówkę z dokumentami klasy. W domu jest moja matka.
Próbowałam się do niej dodzwonić, aby ją uprzedzić, że
przyjdziecie, ale niestety nie udało mi się. Moja matka niedosłyszy
i zapewne zapomniała założyć swój aparat słuchowy. Dlatego,
kiedy dotrzecie do mojego domu, dzwońcie do drzwi wejściowych tak
długo, aż wam otworzy. A otworzy na pewno, bo choćby i nawet
dzwonka nie słyszała, to w końcu zobaczy migającą lampkę
podłączoną do dzwonka. Tak że nie poddawajcie się, tylko
dzwońcie aż do skutku. Powiecie jej, że was przysłałam po moją
aktówkę, i że ona leży na regale w moim pokoju. No, to idźcie
już. W ciągu mojej lekcji powinniście obrócić tam i z powrotem.
Przecież wiecie, gdzie mieszkam, i ile czasu idzie się do mojego
domu. Ale gdyby wam jednak zeszło to nieco dłużej, to was
usprawiedliwię… Zaraz, co macie następne? Aha, geografię, a więc
uprzedzę pana Kilińskiego, że możecie się trochę spóźnić na
jego lekcję… Zrozumieliście wszystko?
— Tak,
proszę pani — odpowiedzieli jednocześnie Danka i Marcin.
— To
dobrze. Idźcie więc i wracajcie jak najszybciej. Ale idźcie główną
drogą. Nigdzie nie zbaczajcie i nie zatrzymujcie się. Dobrze?
— Tak,
proszę pani — znów jednocześnie odpowiedzieli Danka i Marcin.
Danka i
Marcin ruszyli do drzwi, i już mieli wychodzić, kiedy pani Podgórna
ich zawróciła.
— Poczekajcie.
Weźcie z sobą Jasia Maleńczuka… Słyszysz, Jasiu? Pójdziesz z
Danusią i Marcinem. Myślę, że dobrze ci zrobi łyk świeżego
powietrza po tylu emocjach. No co, masz ochotę przejść się
trochę?
— Z
wielką przyjemnością! — zawołał uradowany Jasio i natychmiast
poderwał się z ławki i z uśmiechem ruszył do drzwi.
Danka,
widząc rozjechaną uśmiechem buzię Jasia, ucieszyła się i
puściła do niego oczko. Po czym z szarmanckim gestem przepuściła
go pierwszego przez drzwi, Marcina również, a sama odwróciła się
do pani Podgórnej i uśmiechnęła się do niej szeroko. Zamykała
już za sobą drzwi, kiedy pani Podgórna zatrzymała ją raz
jeszcze, wołając:
— Danusiu,
ale bardzo was proszę, uważajcie na Jasia!
— Oczywiście.
Proszę się nie martwić. Nic mu się nie stanie. Nie spuścimy go z
oczu — odpowiedziała Danka z głową w drzwiach.
No i
poszli. Szli główną ulicą, ulicą Powstańców, na końcu której,
zaczynała się ulica Ogrodowa. I to właśnie na ulicy Ogrodowej był
dom pani Podgórnej. Ulica Ogrodowa była ostatnią ulicą w
zachodniej części ich miasteczka. Piękna okolica. Tuż za domem
pani Podgórnej rozciągała się ogromna łąka, a zaraz za nią,
wspaniały las. Las Sułkowski. Trójka uczniów maszerowała raźnym
krokiem i uśmiechała się do wszystkich napotkanych przechodniów.
Pogoda była piękna. Jak w lecie. Słoneczko na błękitnym niebie
świeciło cudownie. Ptaszki śpiewały. Kwiaty rozsiewały
aromatyczną woń. Żyć nie umierać.
Jasiowi
tak bardzo udzielił się nastrój wspaniałego wiosennego ranka poza
murami szkoły, że wnet zapomniał o swoim pechu i humor mu wrócił
całkowicie.
— No
widzicie? Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło — zawołał
ucieszony niezmiernie. — Idziemy sobie wesoło i wszystko nam
sprzyja. Pogoda jak na wakacjach. Wszyscy się do nas uśmiechają.
Czego nam więcej potrzeba? Niczego! A więc: „idziem żyć!”…
Cha, cha, cha…! Życie jest piękne. Czy ktoś z nas miał dzisiaj
jakiegoś pecha?
— Nieeee,
Jasiu! — zawołała Danka i Marcin ze śmiechem.
W
wyśmienitych humorach trójka uczniów doszła do domu pani
Podgórnej. Marcin otworzył furtkę i weszli na podwórko. Wkrótce
stali już przy ganku domu ich pani.
— No,
to dzwoń Marcinie! — zawołała Danka. — Ale dzwoń porządnie,
tak, aby starsza pani usłyszała… Albo zobaczyła. Wsio ryba,
byleby nam otworzyła.
— Ma
się rozumieć, że będę ten dzwon naciskał ile wlezie —
zachichotał Marcin. — Zobaczycie, zaraz starsza pani stanie w
drzwiach.
— Hej,
patrzcie, jaki fajny kotek! — zawołał nagle rozpromieniony Jasio.
— No,
to kotek, a właściwie kotka naszej Podgóruni — wyjaśniła
Danka. — Nazywa się Soraja.
— Ależ
ona śliczna. Taka czarnulka z dużymi zielonymi oczami — zachwycał
się Jasio.
Jasio
trwał w zachwycie i oczu nie mógł oderwać od czarnej kotki. Bo
Jasio uwielbiał koty. I to różnej maści. Stał więc bez ruchu i
przypatrywał się chodzącej po podwórku dostojnym krokiem Soraji.
Danka
patrzyła raz na Jasia, raz na drzwi ganku.
Marcin
dzwonił i dzwonił, aż mu palec zdrętwiał, ale w końcu udało mu
się wywabić starszą panią z domu, bo drzwi się nagle otworzyły
i starsza pani stanęła w progu.
Matka
pani Podgórnej na widok przybyłych gości szeroko się uśmiechnęła
i głośno, może nieco zbyt głośno, zawołała:
— O,
witam was serdecznie, moi drodzy. Jesteście uczniami mojej córki.
Poznaję, poznaję. A cóż was do mnie sprowadza…? Zaraz, zaraz.
Zanim zaczniecie mi opowiadać, muszę najpierw założyć mój
aparat słuchowy. Bo wiecie, na starość słuch już nie ten. Ale
proszę, wejdźcie do środka.
— To
wy wchodźcie, a ja tu na was poczekam. Poprzyglądam się jeszcze
tej ślicznej mruczusi — zawołał Jasio za plecami Danki i
Marcina.
Danka i
Marcin weszli do środka i czekali aż starsza pani znajdzie swój
aparat słuchowy i założy go. Starsza pani biegała po kuchni i
szukała za nim, to tu, to tam, to tam, to tu, aż w końcu znalazła.
W lodówce. Danka i Marcin buchnęli śmiechem. Tak bardzo ich
ubawiło miejsce przechowywania aparatu słuchowego przez starszą
panią. Jednak zaraz złapali się za buzię, gdyż starsza pani
zwinnym ruchem ręki w mig włożyła aparat słuchowy tam gdzie
trzeba, czyli do ucha.
Starsza
pani popatrzyła na swoich gości. Poprawiła rozczochrane włosy i z
wesołym uśmiechem na twarzy zawołała, ale już o pół tonu
ciszej, niż poprzednio:
— No,
już! Już możecie mi powiedzieć, co was do mnie sprowadza. Zapewne
moja córka was po coś przysłała. O co chodzi?
Danka z
uśmiechem na twarzy podjęła się wyjaśnienia starszej pani powodu
ich najścia oraz wytłumaczyła gdzie znajduje się czarna aktówka,
po którą przyszli. Starsza pani nie miała problemów z odszukaniem
aktówki córki, gdyż córka jej, jak powiedziała, jest wielką
pedantką i wszystko zawsze trzyma w należytym porządku. Przyniosła
z pokoju córki aktówkę i wręczyła ją Marcinowi. Marcin i Danka
podziękowali serdecznie, i wypowiadając słowa pożegnania,
kierowali się do wyjścia. Starsza pani jednak nie pozwoliła im tak
od razu wyjść. Zaprosiła ich do stołu w pokoju stołowym i
poczęstowała pysznymi pączkami z dżemem z dzikiej róży. Danka i
Marcin zajadali się pączkami, a starsza pani opowiadała im wesołe
historyjki ze swojego dzieciństwa. Wreszcie Marcin spojrzał na
zegarek i dał znak Dance, że muszą już iść. Pożegnali się
miło ze starszą panią i wyszli.
Marcin
trzymał pod pachą czarną aktówkę, a Danka pączki dla Jasia.
Starsza pani pamiętała, że był i trzeci uczeń, który został na
podwórku i specjalnie dla niego zapakowała dwa pączki. Kiedy Danka
i Marcin znaleźli się już na podwórku, ze szczęśliwymi minami i
wspaniałym smakiem dzikiej róży w ustach, zaczęli się rozglądać
za Jasiem. Ale Jasia nigdzie nie było widać. Pomyśleli wtedy, że
z pewnością zabawia się gdzieś z kotką Sorają. Zaczęli go więc
nawoływać. Ale nic. Cisza. Żadnej odpowiedzi. Danka popatrzyła na
Marcina, Marcin na Dankę, i miny im zrzedły.
— Na
rany koguta, chyba mu się nic nie stało? — wysapała zdenerwowana
Danka.
— No
coś ty? Tutaj? A cóż by się mogło mu stać? — pocieszał Dankę
Marcin, ale głos miał jakoś dziwnie niepewny.
— Mam
nadzieję, że nic. Ale już sama nie wiem. Obiecałam Podgóruni nie
spuszczać Jasia z oka. I co? Spuściłam.
— Och,
Danka, nie przesadzaj. Przecież Jasio zaraz się znajdzie… O,
popatrz, tam po chodniku idzie jakiś starszy pan, spytam go czy nie
widział Jasia.
— To
jest pomysł. Chodźmy.
— Proszę
pana, proszę pana! — wołał Marcin już od furtki. — Proszę
nam powiedzieć, czy nie widział pan naszego kolegi? Wie pan, taki
nieduży wzrostem, szczupły, z kędzierzawą, rudą czupryną.
Zabawiał się na podwórku naszej pani, pani Podgórnej, jej kotem,
i teraz nigdzie go nie widać. Kota też nie.
— Aaa…
chodzi wam zapewne o tego rudzielca? — odezwał się przechodzień
i zaśmiał się tubalnie. — Tak, tak, widziałem. Nawet go przez
chwilę obserwowałem, bo dziwne mi się to wydało, że on tak pędzi
jak szalony. No i potem zobaczyłem, że on pędzi za takim łaciatym
psem, a pies pędzi za czarnym kotem. Pognali przez łąkę w stronę
lasu. Ale zasuwali! Mówię wam.
— A
niech to kaczka kopnie! — wrzasnęła Danka.
— Co,
co? Co panienka mówi? Kaczka? A nie, kaczki nie widziałem —
odrzekł starszy pan i zaczął się rechotać przeraźliwie, głośno
i nieprzyjemnie.
Starszy
pan odszedł, ciągle rechocząc, a Danka i Marcin stali jak wryci,
nie wiedząc co mają począć.
— No
nie, teraz to już jestem zły na Jaśka! — huknął Marcin,
trzaskając ze złości aktówką po udzie.
— A ja
bardziej na siebie. Że też mnie podkusiło, aby się godzić na
jego pozostanie na podwórku. Trzeba go było za wszarz zaciągnąć
do środka i ani na moment nie spuszczać z oczu… Kurka wodna, i co
my teraz zrobimy? Czas leci. Podgórunia niecierpliwie czeka na nas.
A my co?
— A
my na to, jak na lato! — zawył dyszkantem Marcin.
— Odbiło
ci, czy jaka choinka?! — Danka popatrzyła z niesmakiem na kolegę.
— Ano
odbiło. Czy przy takim głąbie może nie odbić?
— Cicho
bądź! Gadaj lepiej co robimy.
— Jak
to co? Chyba nie chcesz wracać do szkoły bez tego… tego…
— No,
no, tylko nie zaczynaj znów! Bo wiesz, ja się naprawdę o niego
martwię. A może po tym jego dzisiejszym popisie doznał jakiegoś
uszczerbku na psychice? Może teraz, po tym wszystkim, chce sobie coś
zrobić? Bo chyba nie myślisz, że to prawda, co ten stary żartowniś
nam tu opowiadał. Przecież widziałeś, że wyraźnie sobie z nas
kpił i zabawiał się naszym kosztem.
— Czy
coś się stało? — Danka i Marcin usłyszeli nagle czyjś głos za
plecami.
Odwrócili
się natychmiast i zobaczyli jakąś panią w średnim wieku.
— Tak,
tak, proszę pani, stało się! — zawołała Danka z nadzieją w
głosie. — Bo wie pani, my szukamy naszego kolegi. Był tu z nami,
a teraz nigdzie go nie ma. Znikł jak kamfora. Ponoć pobiegł gdzieś
przez łąkę… Ale pewni nie jesteśmy.
— A
tak, widziałam jakiegoś chłopca, który biegł łąką —
odpowiedziała nieznajoma pani.
— A
biegł sam?
— Nikogo
z nim nie widziałam. Więc chyba sam. To źle, czy dobrze? —
dociekała nieznajoma.
— Właśnie
nie wiemy. Ale dziękujemy pani za informacje — powiedział Marcin,
siląc się na miły głos, choć w duchu zły był coraz bardziej.
— Marcin,
biegniemy za nim. I to już! — zadecydowała Danka, kiedy tylko
nieznajoma pani odeszła.
No i
pobiegli. Gnali przez łąkę co tchu i rozglądali się dookoła. Co
rusz też nawoływali Jasia. I choć na łące widoczność mieli
dobrą, i nikogo na nie niej widzieli, to mimo to, co chwilę się
wydzierali: — „Jasiu! Jaśko! Maleńczuk!” — Wiedzieli, że
nawołują na darmo, ale że akurat w tym momencie nic innego, jak
biec i wrzeszczeć, nie mogli zrobić, to wyżywali się na tym, co
mogli. Biegli więc i wrzeszczeli. Wrzeszczeli i biegli. Całym sobą
byli skupieni na tych dwóch tylko czynnościach. Lęk o Jasia i
ogromne zdenerwowanie było im motorem, siłą napędową. Pokonali
łąkę w iście olimpijskim tempie. Dobiegli do ściany lasu i przy
pierwszych drzewach zatrzymali się.
— Marcin,
poczekaj, przecież nie będziemy w takim samym tempie ganiać też
i po lesie. Łby sobie o drzewa porozbijamy — wysapała Danka i
zgięła się w pół. — Rany, ale się zasapałam. Jak miech
naszego starego kowala… Och, ja chyba skonam. No dobra, co tam ja,
Jasiu jest teraz ważniejszy. Musimy się zastanowić, jak go szukać.
Może ja pójdę w prawo, a ty w lewo. Będziemy wszędzie zaglądać.
Na każde drzewo, do każdej dziury, no i nawoływać go ile wlezie.
Teraz nasze oczy i gardła muszą dać z siebie wszystko… Ty,
Marcin, a która jest właściwie godzina? O matko moja, już trzecia
lekcja się kończy. Podgórunia tam w szkole już chyba palpitacji
serca dostaje.
— A to
pewne! — świszczącym głosem zawołał Marcin i też zgiął się
w pół.— No, faktycznie, sprint to my mamy na medal. Nasz
fizyczniak Bolcio musiałby nas widzieć. Ani chybi, wysłałby nas
na olimpiadę… Masz rację Danka, zrobimy jak mówisz. Zasuwaj w
prawo, a ja w lewo. Będziemy głośno wrzeszczeć, co tchu w
piersiach, może nas usłyszy ta… ta… No dobra, dobra, nie
kończę! A nie patrz tak na mnie, bo mnie wzrokiem zabijesz i wtedy
będziesz za dwóch swoich najlepszych kolegów przed sądem
odpowiadać… Cha, cha, cha…! O niech mnie chudy bocian kopnie! Po
tym wysiłku chyba mi się jakaś śrubka w głowie poluzowała.
— Marcin,
błagam, opanuj się i zacznijmy szukać. Czas nagli.
— Tak,
tak, jak zwykle masz rację. Ale poczekaj, na czym to ja skończyłem?
Aha, musimy wrzeszczeć głośno nie tylko ze względu na Jaśka, ale
nas samych. Bo ważne jest też to, byśmy się nawzajem słyszeli i
nie pogubili. Przecież Las Sułkowski jest duży. Jak pobłądzimy,
to nasza Podgórunia ni Jasia, ni nas dzisiaj nie uświadczy. Chyba,
że to w końcu nasz klasowy pechowiec Jasio nas znajdzie. Ale nie,
to mało prawdopodobne. Zasuwajmy więc lepiej sami za nim szukać,
zgodnie z ustaloną taktyką i marszrutą. Dajmy sobie pół godziny
poszukiwań, jeśli nie przyniosą efektów, to spotkamy się znów w
jakimś miejscu lasu i zastanowimy się co będziemy robić dalej.
Mam nadzieję, że te pół godziny wystarczy, by go odnaleźć.
Przecież nie mógł aż tak daleko w głąb lasu zaleźć… No, to
darz bór, Mazureczku!
— Darz
bór, Kosynierze!
Ruszyli.
Danka poszła prawą stroną lasu, Marcin lewą, co rusz nawołując
Jasia. Po drodze zaglądali na każde drzewo. Zaglądali do każdej
dziury, każdej jamy. Ale Jasia ani widu, ani słychu. Danka ze
strachu o Jasia już aż truchlała. Miała najczarniejsze myśli. Bo
jak to możliwe, żeby w tak krótkim czasie przepadł jak kamień w
wodę. Ze zdenerwowania i trwogi, krzyczała coraz głośniej. Aż
zachrypła. Krzyczała jednak dalej. Krzykiem chciała też zagłuszyć
swój osobisty strach. Nie czuła się najlepiej sama w głębi lasu.
Słyszała wprawdzie w oddali krzyk Marcina, ale to tylko w oddali i
niewiele otuchy z tego powodu odczuwała. Wiedziała, że Marcin musi
być bardzo daleko od niej. Co chwilę spoglądała na zegarek, aby
być pewną, że nie przegapi tej umówionej pół godziny i nie
polezie Bóg wie gdzie, zaprzepaszczając szansę na spotkanie z
Marcinem. Na samą tylko myśl, że mogłaby zabłądzić w tym
przepastnym lesie, czuła ogromną falę dreszczy, przelatującą po
całym jej przepoconym ciele. Wtedy krzyczała jeszcze głośniej: —
„Jasiu, Jasiek, błagam, odezwij się! Jasiu, Jasiu, gdzie
jesteś?!”
Marcin,
łażąc po lesie zgodnie z planem marszruty, wkurzał się na Jaśka
jak sto diabłów. Przecież czwarta lekcja się już kończyła, a
na piątej miała być klasówka z matematyki. Skóra mu cierpła na
samą myśl, co czeka ich w szkole za ich nieobecność. Domyślał
się też, co pani Podgórna musi przeżywać. W końcu to ona ich
wysłała w czasie lekcji poza mury szkolne. Do samych jednak
poszukiwań Jaśka podchodził spokojnie. Słowa Danki o tym, że
Jasiek mógłby chcieć coś złego sobie zrobić nie docierały do
niego. Szybciej uwierzyłby, że Jasiek popadł znów w jakieś nowe,
udziwnione tarapaty, spowodowane jego przeklętym nieudacznictwem,
ale już na pewno nie w to, że mogłyby mu przyjść do głowy
jakiekolwiek myśli samozagłady. Według niego, Jasiek zbyt kochał
życie, aby dopuścić do siebie tak katastroficzne myśli. Dlatego w
tym względzie akurat był całkiem o Jaśka spokojny. Owszem,
martwił się o niego i nawoływał stale, wszędzie też za nim
uważnie zaglądał, miał jednak nieustającą pewność, że Jasiek
zaraz się znajdzie, cały i zdrów. Innych myśli do siebie nie
dopuszczał. Cały czas kontrolował też czas. Kiedy spojrzał na
zegarek już po raz enty i zobaczył, że umówione z Danką pół
godziny mija, zaczął wrzeszczeć jak opętany. Chciał zwabić
Dankę do siebie, bo jakoś podświadomie czuł, że Jasio gdzieś w
tym miejscu musi być. Trzymał przecież w ręce kawałek sznurówki,
na który przed chwilą natknął się na ściółce leśnej, i coś
mu w głowie świtało, że podobne sznurówki widział u Jasia, w
jego ulubionych trampkach.
Danka
biegła za krzykiem Marcina jak szalona. W duchu czuła wielką ulgę,
że zaraz będzie przy nim, gdyż coraz bardziej miała dość
samotnego łażenia po mało znanym jej lesie. Biegła i też
krzyczała, ponieważ sądziła, że Marcin biegnie jej naprzeciw,
więc musi ją słyszeć, aby wiedzieć w którym kierunku ma biec.
Jak niemile była zaskoczona, kiedy dobiegła do Marcina i zobaczyła,
że on siedzi sobie spokojnie na pniu drzewa i tylko patrzy w jej
kierunku.
— No
pięknie! — wrzasnęła oburzona tym widokiem. — To ja lecę jak
pofyrtana, a ty sobie spokojniutko odpoczywasz? Ale z ciebie
dżentelmen!
— Danka,
postraszyło cię w tym lesie, czy jaka choroba? — zarechotał
Marcin. — W lesie szukasz dżentelmenów? Toż w lesie sama dzicz…
— Skończ
ty już lepiej swoje wywody na temat lasu i gadaj mi tu, co z Jasiem.
Znalazłeś go, skoro siedzisz i nic nie robisz?
— Psińco
znalazłem a nie Jaśka! — huknął Marcin wkurzonym głosem, bo po
chwili rozbawienia, w mig przypomniał sobie czemu tu siedzi. — Jak
ja dorwę tego patałacha, to mu gnaty policzę… Słyszysz
Maleńczuk?! Jak nic, gnaty będziesz miał policzone! Klasówa z
matmy się zaczęła! Słyszysz, ty zakało?!
— Marcin,
a tobie… tobie… tobie to już naprawdę odbiło — wydukała
Danka, niepewnie spoglądając na kolegę.
— No,
może trochę. Ale powód mojego odbicia chyba znasz? A i do tego
wszystkiego głodny jestem już jak wilk. Dawaj te pączki, zjemy po
jednym.
— Ani
mi się waż! — prychnęła Danka. — One są dla Jasia.
— Dla
Jasia, dla Jasia… A gdzie ten Jaś? — Marcin zrobił zniesmaczoną
minę, spoglądając na papierową torebkę w ręce Danki.
— Właśnie,
gdzie on jest? Marcin, powiedz, co robimy? A może on już jakimś
cudem sam dotarł do szkoły?
— No,
możliwe. Może nawet siedzi sobie w ławce i pisze klasówę z
matmy... O cholewcia, gdyby tak było rzeczywiście, to chyba bym go
udusił własnymi rękami.
— Ach,
skończ, zaraz udusił… Jednak myślę, że to mało prawdopodobne,
bo chyba nie założył czapki niewidki. Ty, a co ty tam trzymasz w
ręce?
— Jak
to co? Aktówkę Podgórni.
— Ale
ty mnie wkurzasz. Pytam o to coś w drugiej ręce.
— Aha,
to. To jest kawałek sznurówki. Znalazłem go przed chwilą na
ziemi. I wiesz co mi się wydaje? Otóż wydaje mi się, że podobne
sznurówki widziałem u Jaśka, w jego zdeptanych trampkach.
— Pokaż,
pokaż! Faktycznie. Jestem pewna, że Jasiek takie ma. Nawet jeszcze
dzisiaj przed lekcjami nabijałam się z niego, że już dawno temu
powinien wymienić te starocie na nowszy model, bo mało tego, że
nie widać już koloru tych jego trampek, to jeszcze do tego
sznurówki ma straszliwie porwane i jakoś tak dziwacznie powiązane.
Tak, jestem pewna, ten kawałek sznurówki należy do niego. O rany,
to jednak on tu był.
— Był
i się zbył! Kurna chata… Ciii, słyszałaś coś?
— Nie.
— To
bądź cicho
— Przecież
nic nie mówię.
— O,
wyraźnie słyszałem jakieś buczenie, czy coś w tym rodzaju.
— Ty,
ja teraz też coś słyszałam. Chodźmy w tym kierunku.
Danka i
Marcin zaczęli iść powolutku, noga za nogą, uważnie, by nie
nadepnąć na jakieś gałęzie i ich trzaskiem nie zagłuszyć tego
dziwnego odgłosu, który słyszeli coraz to wyraźniej i coraz
bliżej. Nagle zdębieli jednocześnie, gdyż ni stąd, ni zowąd,
usłyszeli gromkie przekleństwo, wydobywające się skądś — jak
gdyby spod ziemi. Zatrzymali się przerażeni i popatrzyli na siebie.
Jakie było ich zaskoczenie, kiedy po chwili usłyszeli przytłumione:
— „Marcin, Danka… Wy głąby kapuściane… Wy trąby
jerychońskie!” — Oboje puścili mimo uszu te niezbyt miłe
wyzwiska pod swoim adresem i pobiegli w tym kierunku, z którego one
dolatywały. Wkrótce oczom ich ukazała się jakaś dziura w ziemi.
Dziura ta miała może półtora metra średnicy i wyglądała jak
lej po wybuchu bomby. Wyhamowali natychmiast swój bieg i już
całkiem powoli zaczęli do niej podchodzić. A kiedy podeszli już
całkiem blisko, wyciągnęli szyje i zaglądnęli do środka. To, co
tam, na dnie dziury zobaczyli, najpierw ich ogromnie przeraziło,
jednak po chwili, ucieszyło, aż wreszcie, niesamowicie rozbawiło.
— Maleńczuk,
a ty co tam robisz?! — wrzasnął Marcin do dziury.
— A jak
myślisz? Chyba nie piszę klasówy z matmy — odpowiedziała
dudniąco dziura.
— Ale
jakim cudem ty się w tej dziurze znalazłeś, skoro zostawiliśmy
ciebie na podwórku Podgóruni?
— A
daj ty mi teraz spokój z cudami i lepiej pomóż mi się stąd
wydostać! — huknęła z pogłosem dziura.
— Poczekaj,
Jasiu, już my ciebie zaraz z tej dziury wyciągniemy! — zawołała
wprost do dziury Danka, robiąc dłońmi tubę przy ustach.
— Już
cię wyciągamy... I to po mimo tych wyzwisk pod naszym adresem —
dodał Marcin, chichocząc ze szczęścia, że wreszcie znaleźli
Jaśka i będą mogli już wracać.
Marcin
zaczął się rozglądać za jakąś solidną gałęzią. Dziura
okazała się dość głęboka. Żeby móc więc sięgnąć do dna i
pomóc Jaśkowi wydostać się na górę, musiał szukać za bardzo
długą gałęzią. Na szczęście szybko udało mu się odpowiednią
znaleźć. Niedaleko dziury leżało powalone niewielkie drzewo.
Marcin poskakał po jednym z jego konarów i wyłamał go od pnia.
Potem rękami powyłamywał jego boczne gałęzie i z takim kikutem
pognał do dziury.
Kiedy
Marcin zajęty był szukaniem gałęzi, Danka w tym czasie zabawiała
Jaśka rozmową. Pocieszała go łagodnym głosem, że ma się nie
martwić, że już zaraz, że już za chwilę, będzie wyswobodzony,
i że wreszcie poczuje się lepiej. Rzuciła mu też do dziury dwa
pączki od starszej pani. Koniecznie chciała poprawić mu humor i
sprawić, by nabrał sił przed wspinaczką.
— Uważaj
Jaśku, podaję ci gałąź! — zawołał Marcin, kiedy stanął już
nad dziurą. — Chwytaj mocno. Ja będę ciągnął, a ty wspinaj
się nogami po ścianie dziury. Najlepiej szeroko rozstawionymi
nogami, to ziemia nie będzie się tak obsuwać podczas twojej
wspinaczki… Trzymasz?! No dobrze… Czekaj no chwilkę… Danka łap
za gałąź. Razem go szybciej wyciągniemy… Bo on też trochę
waży.
— No,
teraz waży jeszcze więcej, bo spałaszował pączki —
zachichotała Danka nad wyraz szczęśliwa, że oto z Jasiem wszystko
się dobrze kończy.
— A
niech tam, damy radę i te dwa pączki jeszcze wyciągnąć —
zaśmiał się Marcin. — Zaczynamy… Dawaj Jasiu, ciągniemy! I
raz…
Marcin i
Danka zaparli się nogami i ciągną ile sił. Aż im oczy z orbit
wylazły. A Jaśka jak nie widać, tak nie widać.
— Jasiek,
co z tobą?! — wrzasnął Marcin do dziury, zasapany jak stara
lokomotywa. — No czemu nie wyłazisz?
— Bo
nie mogę! Chyba mam nogę zwichniętą — rozległo się z dziury.
— No
dobrze, to trzymaj się gałęzi jeszcze mocniej, a my sami ciebie
wyciągniemy! — zadecydował Marcin.
No i
ciągną. Z całych sił, z całej mocy. Ciągną i ciągną, niczym
bajkowy dziadek z babką za rzepkę, i wyciągnąć nie mogą.
Wreszcie Marcin się wkurzył i wrzasnął:
— Jasiek,
w tym bezwładzie, to ty ważysz chyba ze sto kilo! Chociaż tą
zdrową nogą odpychaj się od ściany dziury. Bo tak, to my ciebie
nigdy nie wyciągniemy i sczeźniesz tam na amen.
— No,
Jasieńku, pomóż nam trochę. Bo chyba nie masz dwóch nóg
zwichniętych, co? — zawołała do dziury zasapana Danka.
— Nie,
tylko jedną… chyba. Dobra, spróbuję wam pomóc mnie wyciągnąć!—
zadudniła dziura.
— Wielkie
dzięki, Jasiek. To bardzo miło z twojej strony. Więc uważaj, na
trzy, my ciągniemy, a ty podpychasz się do góry ile wlezie! —
zakomenderował Marcin. — Uwaga, i raz, i dwa, i trzyyyyyy!!!
Marcin z
Danką, z nogami wbitymi w ściółkę leśną, dają z siebie
wszystko, i sapiąc okrutnie, ciągną bez opamiętania. Nagle oboje
poczuli wyraźnie, że w dziurze coś jakby drgnęło i poddaje się
ich sile ciągnienia. Zadowoleni, zaczęli krzyczeć:
— Dawaj
Jasiu! Dawaj! Jeszcze trochę! Jeszcze trochę!
Po
chwili potwornego wysiłku, tych, co na powierzchni ziemi, ale też i
tego, co pod powierzchnią ziemi, u wylotu dziury ukazało się coś
czarnego. Danka i Marcin, ciągnąc nadal, zaniepokoili się nieco
tym widokiem. Spodziewali się najpierw rudą czuprynę raczej
zobaczyć. Ale nic, ciągnęli dalej, nie przerywając. Wreszcie
oczom ich ukazała się dalsza część tego czegoś czarnego. Wtedy
oboje, nie bacząc już nawet, co ciągną, szarpnęli gałęzią tak
mocno, że to coś czarnego, niczym niezgrabna poczwara, wypełzło w
całości na brzeg dziury. Danka i Marcin na ten widok oniemieli. I
choć to ich uczucie było głębokie, to jednak bardzo krótkotrwałe,
gdyż w oka mgnieniu zamieniło się w uczucie bezgranicznego
rozbawienia.
— A
niech mnie kule biją! Danka, czy ty to widzisz?! — huknął
potężnym śmiechem Marcin. — Wyciągnęliśmy jakiegoś Murzyna z
tej dziury. Ani chybi, ta dziura, to nie jest taka całkiem sobie
zwykła dziura. To przekop do Afryki.
— Cha,
cha, cha, ale śmieszne! — wkurzył się niby Murzyn, leżący na
brzegu dziury. — Mało przez was nie umarłem, a ty śmiesz się ze
mnie teraz nabijać?
— No
coś ty, Jasiu, co ty mówisz? Przez nas? — zaniepokoiła się
Danka i uśmiech zniknął z jej twarzy.
— A
przez was! Siedziałem w tej dziurze już tak długo i za nic nie
umiałem się z niej wykaraskać. Cały czas nawoływałem pomocy. I
kiedy w końcu was usłyszałem, tak bardzo się ucieszyłem i tak
głośno was wołałem, że mi mało płuca nie pękły. Ale nie,
żadne z was nie raczyło mnie usłyszeć.
— Jak
to? — zmartwiła się Danka.
— A
tak to! Bo sami wydzieraliście się jak opętani i zagłuszaliście
moje nawoływania. Myślałem, że już po mnie. Że już mnie żywego
nikt z tej matni nie wyciągnie.
— Biedny
Jasiu — wyszeptała Danka.
— Biedny?
Jasiu jest biedny? — zezłościł się Marcin. — A co ten biedny
Jasiu robił, że znalazł się w tej dziurze? Hę?! Zostawiliśmy go
przecież na podwórku Podgóruni. Co on tu więc nagle w lesie robi?
Pytam się? Ktoś go z katapulty w kierunku lasu wystrzelił?
— Eee
tam, zaraz wystrzelił. Sam tu dotarłem… Danuśka, możesz mi
pomóc oczyścić się jakoś z tej ziemi? Bo ten niewyrozumiały
Marcinek znów mnie Murzynem nazwie.
— Niewyrozumiały?
Ja jestem niewyrozumiały? A ty niby jesteś wyrozumiały, co? —
Marcin zezłościł się jeszcze bardziej. — A czy tobie, choć na
chwilę, przyszło na myśl do tej twojej ryszawo-czarnej pały, co
my przeżywaliśmy, szukając tak długo za tobą?
— No
dobra, chyba masz trochę racji, że… że nie przyszło —
przyznał Jasio z rozbrajającą miną, niemrawo pomagając Dance w
otrzepywaniu swojego ubrania z ziemi. — Ale tylko dlatego, że…
że, no że strasznie się bałem. Bałem się, że już po mnie. Że…
że…
— To
akurat można zrozumieć. — Marcin wszedł w słowo Jaśkowi. —
Ale tego, co cię do tego strachu doprowadziło, to już nie. Melduj
nam tu zaraz, dlaczego tu się znalazłeś... Melduj, mówię!
— No
OK., mogę meldować, chociaż z góry wiem, że mój meldunek wam
się nie spodoba.
— Wszystko
jedno. Melduj i tak — nie odpuszczał Marcin.
— Ale
chciałem dobrze, wierzcie mi…
— Skończ
ty już lepiej z tymi twoimi komunałami, bo to akurat wiemy
doskonale — kpił Marcin. — Ty zawsze chcesz tylko dobrze, ale co
z tego twojego „dobrze” wychodzi, wnet się przekonujemy. Nigdy
nie każesz nam długo czekać. Właśnie jak teraz. Jak na
załączonym obrazku.
— Marcin,
daj spokój! — zawołała Danka, spoglądając na kolegę złym
wzrokiem.
— A
niech tam! — Marcin machnął ręką z rezygnacją. — To melduj
w końcu, cóż to za powód sprowadził cię na łono tej, jakże
pięknej skądinąd przyrody. Zamieniamy się w słuch.
— A
właśnie, że zamelduję, bo powód był bardzo szlachetny. —
Jasiek nabrał spory łyk powietrza i zaczął opowiadać: — Kiedy
wy tak długo siedzieliście w domu Podgóruni z jej matką, zacząłem
się już nudzić. Wziąłem więc kotkę Soraję na ręce i
wyszedłem przed furtkę, aby z ulicy podziwiać piękną okolicę.
Przyznacie sami, że nasza Podgórunia mieszka w cudownym miejscu.
Cisza, spokój, a za domem pachnąca łąka i piękny, zielony las w
oddali…
— Zielony,
to ty jesteś, Jaśku. Gadaj wreszcie do rzeczy — niecierpliwił
się Marcin.
— Toż
przecież gadam… No i jak tak stałem z Sorają na rękach i
wpatrywałem się w tę cudowną dal, usłyszałem nagle szczekanie
psa. A po chwili, zobaczyłem jego samego biegnącego w moim
kierunku. Wystraszyłem się i chciałem natychmiast wycofać się
wraz z Sorają na podwórko. Ale było już za późno, gdyż Soraja,
słysząc ujadanie psa, spanikowała i wyrwała mi się z rąk. I
zamiast na podwórko, pognała na łąkę. Wtedy pies, z jeszcze
większym ujadaniem, puścił się za nią. No to ja, by ratować
biedną kotkę przed wściekłym psem, pognałem za nimi.
— No
widzisz, Danka, ten starszy pan wcale nie kpił sobie z nas. Mówił
prawdę — wycedził przez zęby Marcin.
Marcin
był zdruzgotany, bo oto dowiedział się, że powód ich
nieobecności na lekcjach, a zwłaszcza na klasówce z matematyki,
okazał się tak błahy, tak śmieszny, że aż głupi do entej
potęgi. Podniósł z ziemi aktówkę pani Podgórnej i ze
skamieniałą twarzą ruszył przed siebie.
— Poczekaj,
Marcin. No gdzie idziesz? — zaniepokoił się Jasiek, widząc
odchodzącego kolegę, a przede wszystkim jego minę.
— A
jak myślisz, gdzie ja mogę iść? Do szkoły, ty głupku —
burknął Marcin. — Lekcja geografii i historii minęła. Klasówę
z matmy też już mamy z głowy, to może chociaż na koniec szóstej
lekcji zdążymy, by fizykowi powiedzieć dzień dobry i do widzenia.
— Marcin,
no nie wściekaj się już tak — poprosił smętnym głosem
Jasiek.
— Nie,
ja się w ogóle a w ogóle nie wściekam. Co bym się miał
wściekać… Jazda do szkoły! Danka, idziemy. Tobie, ty kocisynu,
też bym radził, abyś obrał wreszcie azymut na szkołę.
— Ale
ja nie mogę iść. Mam zwichniętą nogę w kostce — zmartwił się
Jasiek.
— Marcin,
proszę cię, nie wściekaj się już — powiedziała Danka, równie
zmartwiona. — Stało się i już się nie odstanie…
— No
nie, tak jakbym naszą Podgórunię słyszał — syknął Marian. —
Ale owe „stało się”, znów się stało! I to w tak krótkim
czasie po ostatnim „stało się”. I do tego wszystkiego, my w to
„stało się” jesteśmy paskudnie umoczeni.
— Trudno.
Myślisz, że mnie to nie martwi? A już najbardziej martwię się
naszą nieobecnością na klasówie z matmy. I nie dużo mniej,
martwię się o Podgórunię. Zdaję sobie sprawę, co ona musi teraz
tam w szkole przeżywać z tego powodu, że do tej pory nie
wróciliśmy. No ale te wszystkie moje zmartwienia i tak nie zmienią
faktu, że musimy pomóc Jasiowi dostać się do szkoły. Przecież
nie zostawimy go tu samego.
— Co
racja, to racja — ucieszył się Jasiek i uśmiechnął się
niepewnie do Danki.
Danka
była równie mocno jak Marcin zaniepokojona tym błahym powodem ich
nieobecności na lekcjach. Ale przede wszystkim, była zła na samą
siebie i czuła się bardzo źle, iż zawiodła zaufanie pani
Podgórnej, nie dopilnowując Jaśka. Jednak w tej konkretnej
sytuacji kierowało nią bardziej współczucie dla Jasia, aniżeli
strach przed konsekwencjami czekającymi ich w szkole. Danka szybko
odepchnęła wszystkie swoje nieprzyjemne myśli i podeszła do
Jaśka.
— Łap
się mnie pod rękę — powiedziała. Będę cię prowadzić.
— Dzięki,
Danuśka!
— No
to mnie łap za ramię — odezwał się Marcin, podchodząc do Jaśka
z drugiej strony. — Też ci pomogę, ty kocisynu.
— Dzięki,
Marcin... Ale kocimsynem nie musisz mnie nazywać, bo mój cel
naprawdę był szlachetny.
— Już
skończ! — warknął Marcin. — To gdzie jest ten twój szlachetny
cel, hę?
— Dobrze,
na razie skończę, ale zanim dotrzemy do szkoły, to wam powiem —
zdecydował Jasiek i posłusznie złapał Marcina za ramię. I już
chciał zrobić pierwszy krok, gdy nagle wrzasnął z bólu: —
Ratunku, moja noga! Nie mogę iść! Chyba jest z nią gorzej, niż
myślałem.
— Dzięki
Bogu! — zawołał ucieszony Marcin.
— Marcin,
jak możesz! — krzyknęli jednocześnie Jasiek i Danka.
— A no
mogę, bo teraz przyszło mi na myśl, że to może być jedyny
argument, którym będziemy mogli się w szkole posłużyć, by nam
łbów nie poukręcano. Jedyne nasze usprawiedliwienie. Rozumiecie?
— No
dobra, to mogę dla was pocierpieć — syknął z bólu Jasiek.
— Ludzie
trzymajcie mnie... Dla nas?! — zagrzmiał Marcin i drugą ręką
wymierzył Jaśkowi ściętaka przez łeb. — Danka, ty to słyszysz?
Trzymaj mnie, bo jak go strzelę, to on bez używania tej swojej
zdrowej nogi i naszych ramion, zaraz znajdzie się w szkole.
— O
rany, Marcin, ale ty jesteś nieużyty — pisnął Jasiek. — Tylko
byś strzelał, trzaskał, a mnie naprawdę tak strasznie noga boli.
— To
zamknij się wreszcie, bo cię jeszcze i jadaczka będzie boleć —
złościł się nadal Marcin. — Bo mnie to już uszy bolą od tego,
co ty nam tutaj opowiadasz. Chociaż na chwilę zamilknij, niech
dojdę do jakiejś równowagi psychicznej.
— Ale…
— Milcz,
powiedziałem! Skaranie boskie z tą gadułą. Proszę cię Jasiek,
chociaż przez pięć minut nic nie mów. Muszę się zastanowić,
jak mamy ciebie holować, by zajęło nam to jak najmniej czasu.
Kapujesz?!… Zaraz, poczekajcie, już chyba wiem. Pójdziemy
zachodnią częścią lasu, by dotrzeć do torów kolejowych, i
potem, będziemy szli torami aż do samego miasta. Torami jest
przecież najkrótsza droga.
— Ale
pociągi…
— Jasiek,
miałeś milczeć! Cholewcia, znów otwiera swój otwór gębowy! —
huknął Marcin i spiorunował kolegę wzrokiem. — Mieszkam
niedaleko dworca kolejowego to wiem, że żaden pociąg teraz nie
przejeżdża. Wszystkie zgodnie z rozkładem jazdy już przejechały.
Dopiero pod wieczór popędzi jeszcze kilka.
— A
towarowe? — spytała Danka.
— Towarowe
przelatują tylko wieczorami.
— W
porządku, przekonałeś mnie — powiedziała Danka. — To idziemy.
A jak myślisz, ile czasu może nam zająć ta droga?
— Normalnie
to jakieś trzydzieści do czterdziestu minut, ale z tym tu oto
balastem, to już sam nie wiem — odpowiedział Marcin, kątem oka
patrząc na Jaśka.
— Wszystko
jedno, idziemy — zdecydowała Danka. — Tam przynajmniej nikt nas
nie powinien widzieć, więc nikt nam nie będzie zadawać zbędnych
pytań. A my w czasie drogi będziemy mogli się spokojnie zastanowić
nad odpowiedziami na pytania, które czekają na nas w szkole.
Trójka
uczniów klasy I a, ruszyła ścieżynką leśną prowadzącą do
torów kolejowych. Szli powoli i w milczeniu. A szło im się niezbyt
wygodnie, gdyż ścieżka była wąska, a oni szli przecież razem we
trójkę, połączeni ramionami Jasia. Szli jednak wytrwale. Bez
przerwy. Chwilami stękając tylko, albo sapiąc ze zmęczenia, a
Jasiek dodatkowo z bólu. W końcu jakoś udało im się dotrzeć do
torów kolejowych, które biegły przez las po wysokim nasypie. Zanim
się jednak wspięli na nasyp, usiedli na chwilkę, aby choć trochę
odsapnąć.
— Wiecie,
noga mnie boli diabelnie, ale jednak aż tak się tym nie przejmuję.
Poboli, poboli i w końcu przestanie — przerwał milczenie Jasiek,
siedząc okrakiem na pieńku. — Przejmuję się Sorają.
— Nie,
ten kocisyn znów zaczyna — westchnął Marcin ze zrezygnowaną
miną.
— Daj
spokój, Marcin! — zawołała Danka. — Mnie też ciekawi, co się
w końcu stało z tą kotką.
— A
niech was. Siła złego na jednego — odparował Marcin. — Nie
lubię kotów, ale niech wam będzie… Jasiek masz pięć minut, aby
zakończyć swoją historię z kotem, bo potem, koniec przerwy i już
nie chcę więcej słyszeć o Soraji. Mało tego, o żadnym kocie na
tym świecie. A więc, Jasiek, masz pięć minut. Nadawaj!
— Sie
robi! - ucieszył się Jasiek. — A więc, kiedy tak gnałem przez
łąkę za tym wstrętnym psem goniącym za Sorają, wrzeszczałem na
niego, aby poszedł sobie precz. I wiecie, w końcu się mnie
przestraszył, podkulił ogon i pobiegł drugą stroną łąki z
powrotem. Ale Soraja niestety uciekała dalej, kierując się do
lasu. No to ja za nią… A wiecie dlaczego? Nie wiecie, bo i skąd
macie wiedzieć. No bo wtedy, przyszedł mi do głowy taki szlachetny
pomysł. Pomyślałem, że skoro Podgórunia tyle przeze mnie
przeżyła z powodu zniszczonego dziennika, do zniszczenia którego
ja się przysłużyłem, niechcący ma się rozumieć, to ja muszę
się przed nią koniecznie zrehabilitować. Pojąłem, że to właśnie
teraz mam ku temu oczywistą szansę. I to właśnie w ramach tej
mojej rehabilitacji, pobiegłem za Sorają do lasu. Chciałem ją
uratować przed niechybną śmiercią w lesie, dla Podgóruni, ale
też i dla nie samej, biedulki.
— No i
co? Nici z twojego szlachetnego pomysłu? Bo jakoś Soraji nie
widziałem w twoich ramionach. Widziałem tylko twoje puste ramiona,
wiszące przez całą drogę na moich i Danki ramionach — skrzywił
się Marcin.
— Ponieważ
jej nie znalazłem. Biedna Soraja. Na pewno zginie śmiercią głodową
w tym ogromnym lesie. Albo, co gorsza, jakiś dziki zwierz ją
rozszarpie — zakwilił Jasiek.
— Ależ
z ciebie popapraniec! — zachichotał Marcin.
— No
coś ty, jeszcze? Przecież się otrzepałem z brudu — odrzekł
Jasiek, spoglądając na swoje ubranie i ręce.
— Po
pierwsze, nie ty się otrzepałeś, tylko Danka cię otrzepała, a po
drugie, miałem zupełnie co innego na myśli, nazywając cię
popaprańcem. Otóż miałem na myśli twój stan umysłu. Tak,
Jasiek, jesteś popaprańcem umysłowym. Bo co ty za farmazony nam tu
opowiadasz? Biedna Soraja zginie w lesie… Akurat. Głowę dam, że
ta twoja biedna Soraja leży sobie teraz odłogiem na zapiecku w domu
Podgóruni, i że już całkiem zapomniała, iż kiedykolwiek jakiś
pies ją gonił. Nawet ciebie, gamoniu, zapomniała. Ty nie wiesz o
tym, że koty chadzają własnymi drogami i zawsze do domu same
wracają?
— A
niby skąd ja to mam wiedzieć? Nigdy kota nie miałem —
zastanowił się Jasiek. — Ale mówisz serio? Tak z kotami jest?
— Tak,
Jasiu — wtrąciła się Danka.
— O
kurcze, żebym to ja wcześniej wiedział — zmartwił się Jasiek.
— I
powiedz Jasiek, że ty dlatego w tej dziurze wylądowałeś, bo
uganiałeś się po lesie za Sorają? — zarechotał Marcin.
— Nie
inaczej — odpowiedział Jasiek, puszczając mimo uszu rechot
kolegi. — Biegałem po lesie, i nawołując ją stale, wszędzie za
nią zaglądałem. Każde drzewo zlustrowałem. Każdą dziuplę. I
kiedy nagle usłyszałem jakiś pisk na jednym z drzew, byłem pewny,
że to Soraja piszczy ze strachu. Puściłem się więc biegiem za
tym piskiem, zaglądając cały czas po drzewach… No i nie wiem
nawet jak i kiedy wpadłem z łoskotem do dziury. Cóż, stało się.
Tak byłem zaaferowany tym piskiem, że w ogóle nie patrzyłem, co
mam pod nogami. Pamiętam tylko, że jak leciałem na dno dziury, i
choć to trwało ułamki sekund, to ja jakoś tak dziwnie mocno
czułem, że nic nie mam pod nogami. Że lecę i lecę, i lecę…
jak w przestworzach. No i chyba potem musiałem stracić przytomność,
bo jak tam, na dnie ciemnej dziury, spojrzałem na mój fosforyzujący
zegarek, to mi się wydało, że jakoś późno się zrobiło. Ale
wcześniej, zanim się całkowicie ocknąłem, by uzmysłowić sobie
co się stało, to pamiętam, że najpierw się zastanawiałem,
widząc mój zegarek, czy to przypadkiem nie są oczy kota,
fosforyzujące w ciemnościach.
— Na
kota urok! Jasiek, gdybym ciebie nie znał, to bym se pomyślał, że
po tym upadku w czeluści podziemia kota żeś dostał! — huknął
gromkim śmiechem Marcin i zaczął się aż tarzać ze śmiechu po
podnóżu nasypu kolejowego.
— Marcin,
to ty chyba kota dostałeś — zachichotała Danka, patrząc na
tarzającego się kolegę.
— No
faktycznie… Wiem, czasami kota można przy mnie dostać — zaśmiał
się też i Jasiek, patrząc na pękającego ze śmiechu Marcina.
— Ależ
z was wariaty! — Danka już nie wytrzymała i też buchnęła
śmiechem. Niepohamowanym i straszliwie piskliwym.
Chociaż
wyznaczone przez Marcina pięć minut na przerwę minęło, to jednak
nikt z nich nie podnosił się ziemi. Wszyscy nadal, trzymając się
za brzuchy, tarzali się ze śmiechu. Czuli, że śmiech bardzo
dobrze im robi. Że miło rozluźnia im nerwy, tak mocno napięte w
ostatnich godzinach. Czuli też, że świat znów pięknieje im w
oczach. Śmiali się więc i śmiać się nie chcieli przestać.
Zresztą, nie mogli nawet, bo gdy tylko któryś z nich przestawał
się śmiać, to na widok pozostałych śmiejących się, buchał
nową salwą śmiechu. I tak wkoło. Wszak śmiech jest zaraźliwy.
Wreszcie Marcin spoglądnął na zegarek, i śmiejąc się nadal,
zarządził koniec przerwy. Podnieśli się z ziemi jak na komendę.
Jasiek objął ramionami Marcina i Dankę, i ci, zaczęli wciągać
go na nasyp kolejowy. Nasyp w tym miejscu był wyjątkowo wysoki,
więc wspinaczka po jego zboczu nie była łatwa. Zasapali się
okrutnie. I to nie tylko z wysiłku, ale i ze śmiechu, gdyż ciągle
jeszcze było im do śmiechu. A najgłośniej śmiał się Jasiek,
mimo bolącej nogi. Ale kiedy znaleźli się już na szczycie nasypu,
przestali się śmiać. Rozglądnęli się uważnie w obydwie strony,
potem jeszcze raz, i jeszcze uważniej, wreszcie po dokładnym
zlustrowaniu obydwu stron trakcji kolejowej, zadowoleni, że wszystko
jest w porządku, ruszyli torami w stronę swojego miasteczka. Szło
im się całkiem dobrze. Nie tak jak po ścieżynce leśnej. Odstęp
między jedną szyną a drugą jest przecież wystarczająco duży i
we trójkę można iść swobodnie. Nawet, kiedy jednego z tej trójki
trzeba prowadzić. Marcin i Danka stąpali równym krokiem po
drewnianych podkładach, a Jasiek, albo przeskakiwał na jednej nodze
z podkładu na podkład, albo dał się Marcinowi i Dance przenosić
z podkładu na podkład. W taki właśnie sposób posuwali się do
przodu i pokonywali odcinek torów za odcinkiem.
Od tego
miejsca w lesie, w którym weszli na tory, trakcja kolejowa biegła w
linii prostej w obydwu kierunkach. Ale ten leśny odcinek trakcji,
jaki oni musieli pokonać idąc w stronę miasteczka, nie był długi.
Wnet wyszli z lasu i szli już nieco krętym odcinkiem torów
rozciągającym się wśród okolicznych pól. Wtedy, w pełnych już
promieniach słońca, poczuli wspaniały zapach poziomek. Z lubością
wciągali ten zapach nozdrzami i mlaskali z apetytem. Ale to niestety
musiało im wystarczyć. Musieli obejść się smakiem. Przykre to
było uczucie. Lecz cóż było robić? Czas naglił. Z
niezadowoleniem spoglądali na obie strony nasypu, u podnóża
których aż się czerwieniło od poziomek. Rosły ich tam całe
masy. Że garściami rwać. Oni jednak musieli iść dalej. Obiecali
sobie za to, że jeszcze tu wrócą. Ba, że nawet muszą wrócić,
bo byłby to grzech, gdyby pozwolili, aby tyle dobra się zmarnowało.
Szli
dalej. Dookoła rozciągały się olbrzymie pałacie pól, na których
widzieli w oddali pracujących gdzieniegdzie ludzi. Przy samych zaś
torach, po obu stronach nasypu, rozciągały się łany złocistego,
wonnego rzepaku. Piękny był to widok. Żółte łany falowały
cudownie na wietrze i rozsiewały dookoła intensywny zapach.
Powietrze, które wdychali, było wręcz nasycone słodkim zapachem
rzepaku.
Odcinek
torów wśród pól stawał się coraz bardziej kręty. Wchodzili
akurat w następny łuk tego odcinka, kiedy Danka zatrzymała się
nagle, wyhamowując tym samym Jaśka i Marcina, i ze śmiechem,
głośno wyraziło swą opinię:
— Wiesz,
Marcin, to był dobry pomysł, żeby iść torami. Tak tu pięknie
dookoła. A my to całe piękno możemy z góry podziwiać.
— Ja
miewam wyłącznie dobre pomysły — zachichotał Marcin. — O
nie. Tylko nie to. Nie mogę zacząć się śmiać od nowa, bo brzuch
mi pęknie. Och, dawno się tak nie uśmiałem… Ależ mi ten śmiech
dobrze zrobił. Że ho, ho! Dzięki, Jasiek!
— Do
usług!... Cała przyjemność po mojej stronie — zachichotał
również Jasiek, i dla potwierdzenia swoich słów, zawisł na
ramionach Marcina i Danki.
— Niech
ci będzie! — parsknęła śmiechem Danka. — Swoimi dzisiejszymi
wyczynami zasłużyłeś sobie na chwile przyjemności.
— Cicho,
kocia brygado! — zawołał Marcin. — Do szkoły już niedaleko.
Jeszcze ze trzy zakręty i będziemy wchodzić do miasta. Teraz
koniec już ze śmiechem. Koniec z podziwianiem widoków. Koniec z
upajaniem się zapachami. Koniec ze wszystkimi innymi sprawami. Teraz
musimy zastanowić się nad wspólną wersją wydarzeń, które stały
się przyczyną naszej aż tak długiej nieobecności w szkole. Nie
możemy przecież powiedzieć prawdy, bo ona ni jak nie nadaje się
do usprawiedliwiania. To musi być coś bardziej dramatycznego.
Zwichnięta noga Jaśka, tak jak już mówiłem, jest dobra. To
będzie nasz koronny argument. Ale całe tło wydarzeń, w których
do tego zwichnięcia doszło, jest, że tak powiem, kota warte, a nie
usprawiedliwiania poważnych uczniów. Zarządzam więc chwilę
ciszy. Każdy z nas się zastanowi i za pięć minut razem ustalimy
jakąś jedną mądrą wersję.
— Masz
rację, Marcin. Zróbmy tak — ucieszył się Jasiek. — Ustalmy
mądrą wersją, a nie taką, w której wszystko będzie na mnie.
Wiesz, bo mój limit pecha przy poniedziałku to już się na
pierwszej lekcji wyczerpał. A limity jest przecież niezdrowo
przekraczać.
— Nie
martw się Jasiu. Już my coś mądrego wymyślimy — zapewniła
Danka. — Ale zanim zaczniemy dumać, to może zejdźmy z torów na
tę polną dróżkę wzdłuż nasypu. Ta dróżka biegnie już od
skraju lasu, ale na początku nie była taka szeroka jak jest w tym
miejscu. Myślę, że teraz będzie nam się po niej szło w miarę
wygodnie. Bo muszę się przyznać, że jakoś przestałam się czuć
pewnie na tym odcinku torów. Zakręt za zakrętem. Jak jakiś pociąg
nadjedzie, to nawet nie zdążymy uciec, bo go w porę nie zauważymy.
A w tak pięknym dniu, szkoda by było zostać rozjechanym.
— Och,
Danka, przecież mówiłem, że żaden pociąg teraz nie jedzie. —
Marcinowi nie spodobał się pomysł koleżanki. — Po co więc
będziemy złazić z nasypu i iść nierówną, dziurawą drogą,
skoro po pokładach idzie nam się całkiem dobrze. A już na pewno o
wiele lepiej niżby się po drodze szło. Ale poczekaj, żebyś nie
musiała niepotrzebnie portkami trząść ze strachu, ja mogę
sprawdzić starą, wypróbowaną metodą, czy jakiś pociąg nie
jedzie… Jasiek, trzymaj się powietrza, bo ja przez moment zajęty
będę uspokajaniem naszej damy. Muszę być dżentelmenem, wszak
wyszliśmy już z lasu… No nie, Mazureczku?
Jasiek,
pozbawiony oparcia ze strony Marcina, mocniej zawisł na ramieniu
Danki i wraz z nią przypatrywał się Marcinowi.
Marcin z
uśmiechem na twarzy wcisnął Jaśkowi pod wolne ramię aktówkę
pani Podgórnej i sam położył się na podkładzie, przykładając
ucho do szyny. Chwilę tak poleżał bez ruchu, wreszcie wstał,
otrzepał dłonie, i z zadowoloną miną popatrzył na Dankę.
— No
i co? — spytała Danka.
— No i
nic. Bo jakby co było, to bym tak wrzeszczał, że nas by tu już
nie było — zachichotał w odpowiedzi Marcin. — Bądź spokojna,
to wypróbowana metoda. Często bywam na torach z moimi kolegami z
podwórka i zawsze stosujemy tę metodę sprawdzania. I jak widzisz,
nigdy nas jeszcze nie zawiodła, skoro stoję przed tobą żywy.
Możesz więc mi wierzyć.
— OK.,
przekonałeś mnie — ucieszyła się Danka. — To idziemy dalej
torami. W końcu idzie nam się tędy wspaniale.
— Mądra
dziewczyna — stwierdził z rozbrajającym uśmiechem Marcin. —
Ale teraz idziemy dumając i dumamy idąc. Musimy coś bardzo
przekonywującego wymyślić. Nie do odparcia. I ma to mieć
dramatyczne tło, ale też i wzruszające. Specjalnie dla naszej
Podgóruni. Bo wiecie, w całej tej dzisiejszej historii jej mi jest
najbardziej żal, że siedzi tam w szkole i zamartwia się o nas oraz
o swoje dokumenty klasowe.
Cała
trójka zamilkła, i patrząc przed siebie, a czasami — tak na
wszelki wypadek — za siebie, szła po torach i rozmyślała nad
tym, co by tu pani Podgórnej powiedzieć, aby to było
przekonywujące, nie do odparcia, dramatyczne, ale też i bardzo
wzruszające. Wreszcie ten, co wszystko lubił robić na czas, czyli
Marcin, spoglądnął na zegarek, i przerywając milczenie, ogłosił
koniec dumania:
— No,
moi mili, mam nadzieję, że już wymyśliliście jakąś wersją
naszych niezwykle feralnych wydarzeń poza szkołą w czasie szkoły.
Bo ja już wymyśliłem, i to całkiem, całkiem dobrą wersję.
Jestem tego pewien, że jest przekonywująca, dramatyczna, a i
bardzo, ale to bardzo wzruszająca. Ale zanim wam o niej powiem,
mówcie po kolei co wyście wymyślili.
— Dobrze,
to ja zaczynam — odezwała się Danka ze śmiechem i nagle zamarła.
— Zaraz… Słyszeliście coś? Słyszałam jakieś krzyki. —
Danka odwróciła się natychmiast, i jak nie wrzaśnie: — Po…
po… pociąg!!!
Na
torach, wśród trójki uczniów, zawrzało. Wrzask, pisk, skomlenie…
i Bóg jeden wie, co jeszcze… Istne dantejskie sceny. Danka
śmiertelnie przerażona zaczęła szarpać Jaśka w swoją stronę,
by rzucić się z nim z nasypu w dół. Marcin zaś, nie mniej
przerażony od Danki, też szarpał Jaśka, ale w drugą stronę.
Chciał go razem z Danką uratować przed nadjeżdżającym
pociągiem, którego stukot kół po torach słyszał coraz głośniej.
Szarpał Jaśkiem jak oszalały i nie mógł go wraz z Danką ruszyć
z miejsca. Nawet Jaśka samego nie mógł od Danki wyszarpać. Danka,
szarpiąc z drugiej strony, miała podobne odczucia co Marcin.
Szarpnęła Jaśkiem jeszcze raz i jeszcze mocniej, ale kiedy
usłyszała za plecami potwornie już głośny dźwięk pędzącego
pociągu, zrozumiała, że liczą się sekundy. Rzuciła się więc
sama z nasypu, mocno wierząc, że Marcin uratuje Jaśka. Marcin zaś,
słysząc to samo co Danka, też zrozumiał, że liczą się sekundy
i też rzucił się z nasypu w dół, tyle że po przeciwnej stronie.
Marcinowi, zanim rzucił się z nasypu, w ułamkach sekund
przeleciała po głowie jakaś niezbyt zrozumiała myśl. Był to
podziw dla Danki, za jej ogromną siłę. Bo przecież nie mógł od
niej oderwać Jaśka. Turlając się po nasypie w dół, i potem
pędząc w panicznym strachu po łanie rzepaku, byle dalej od tego
miejsca, podświadomie wierzył, że Danka uratowała Jaśka i samą
siebie.
Danka,
kiedy spadała z nasypu, nic już nie widziała i nic nie słyszała.
Jej umysł zalała lodowata fala szaleńczego strachu. Nawet kiedy
się ocknęła w łanie rzepaku, przez dobrą jeszcze chwilę
słyszała tylko jakiś gwizd w uszach, a przed oczami widziała
tylko czarne mroczki. Nie wiedziała w ogóle, jak się tam znalazła.
Ale gdy na tyle doszła do siebie, by przypomnieć sobie co się
stało, podniosła się natychmiast z ziemi, i odgarniając rękami
rzepak, chwiejnym krokiem, z duszą na ramieniu, zaczęła podchodzić
do nasypu kolejowego. Zanim się jednak resztami sił wczołgała na
nasyp, gorliwie modliła się w duchu, by to, co za chwilę zobaczy,
okazało się szczęśliwe. Tak bardzo bała się o Jaśka i Marcina,
że jej mało serce z piersi ze strachu nie wyskoczyło. Przecież w
tej panice nie mogła być pewna, że Marcin i Jasiek zdążyli się
uratować. Kiedy, czołgając się, dotarła na szczyt nasypu, oparła
się rękami o wystający na zewnątrz toru podkład i z panicznym
lękiem popatrzyła ponad szyny na drugą stronę za nasypem. Przez
moment myślała, że zaraz oszaleje, bo nikogo tam nie było widać.
Wszystkie najczarniejsze myśli przeleciały jej przez głowę.
Jednak po chwili wpatrywania się w łan rzepaku, zauważyła, że
tam jakby coś się poruszyło. Wlepiła wzrok w to miejsce, i ku jej
przeogromnemu (acz chwilowemu) szczęściu, zauważyła głowę
Marcina wychylającą się coraz bardziej ponad łan.
— Chryste
Panie, Marcin, żyjesz! — wrzasnęła szczęśliwa i zerwała się
na równe nogi. — A gdzie Jasiek?!
— Jezu,
tylko mi nie mów, że go z tobą nie ma! — usłyszała złowieszcze
słowa w odpowiedzi.
Danka bez
sił i czucia opadła z powrotem na podkład. W głowie jej szumiało.
W oczach pulsowało. Leżała sparaliżowana strachem. Nie miała
siły by cokolwiek zrobić. Bała się cokolwiek zrobić. A już
najbardziej bała się spojrzeć na tory. Wreszcie w desperackim
odruchu gwałtownie poderwała się z podkładu i podniosła się do
klęczek. Bo nagle przyszło jej na myśl, że może Jasiek gdzieś
tam leży ranny i potrzebuje pomocy. Zacisnęła mocno oczy i
resztkami sił wyciągnęła szyję. I już miała otworzyć oczy i
popatrzeć na tory, gdy nagle usłyszała: — „Ratuuunkuuuu!!!
Danka, Marcin, gdzie jesteście?!” — Słowa te dotarły do Danki
całkiem wyraźnie, ale Danka w tym panicznym strachu nie mogła
zrozumieć, co one znaczą, i do kogo w ogóle należą. Przez chwilę
analizowała je w swych skołatanych myślach, i wreszcie, wiedziona
nagłą nadzieją, odważyła się popatrzeć na tory. Nic tam jednak
nie zauważyła. Popatrzyła więc jeszcze raz na łan rzepaku po
drugiej stronie nasypu.
— Jezu
Chryste… Jasiek… Jasiek… Jasiek! Kochany Jasiek, żyje, żyje,
żyje!!! — wrzasnęła nagle wniebogłosy, widząc wystającą w
oddal ponad łan rzepaku głowę kolegi.
Danka jak
na skrzydłach przeleciała przez tory, zjechała na tyłku z nasypu,
i pędem pognała w to miejsce łanu, w którym widziała wystającą
głowę Jaśka. Po drodze przeleciała koło głowy Marcina, ale nie
zatrzymała się, tylko gnała dalej. Kiedy dopadła Jaśka, ze
szczęścia padła na kolana tuż przy nim, po czym rzuciła mu się
na szyję i wyściskała go z każdej strony.
— O
niech mnie! Warto było ten koszmar przeżyć, by teraz poczuć to,
co czuję — zachichotał Jasiek. — Nic ci się Danuśka nie
stało? A co z Marcinem?
— Ze
mną wszystko dobrze. A i z Marcinem chyba też. Nie widziałeś jego
głowy, tam, bliżej nasypu?
— Nie,
nie widziałem. Gdybym widział, to bym się aż tak nie wystraszył.
Myślałem, że nie zdążyliście uciec.
— Dzięki
Bogu, nic się nikomu nie stało! — wołał Marcin, dobiegając do
Danki i Jaśka. — Wybaczcie, to moja wina. Gdybym nie był taki
przemądrzały, to by do tej chwili grozy nie doszło. Danka, twoja
intuicja jest niesamowita. Chylę czoła przed tobą. Przyznaję,
byłem straszliwym bufonem. Przez moją bufonadę mogliśmy zginąć
na torach.
— No
trudno, stało się. A co się stało, już się nie odstanie! -
zaśmiała się Danka, szczęśliwa, że chwile grozy, to już
przeszłość. — Ważne, że nikomu nic się nie stało… Jasiu,
właśnie, a jak twoja noga? A tak w ogóle, to jakim cudem ty sam
tak daleko zaleciałeś?
— Nie
pytajcie mnie o nic, bo nic nie wiem. Serio. Tym razem nie wiem
zupełnie nic. Wiem tylko tyle, że się straszliwie wystraszyłem,
kiedy ty krzyknęłaś „pociąg”, a potem to już mi się chyba
film urwał, bo nie mam pojęcia, co się działo, i co ze mną się
działo. Sam się zastanawiam, jakim cudem, tu, w pachnącym rzepaku,
się znalazłem. Mówię szczerze. Zupełnie szczerze. Nie wiem, co
to było. Słyszałem tylko jakiś potworny stukot, tak jakby
pędzącego pociągu. Ale czy tak było w rzeczywistości, czy mi się
to tylko wydawało, nie mam zielonego pojęcia.
— Och,
Jasiek, ty nasze kochane Uszko… Zielony kolor tym razem pominę —
zaśmiał się radośnie Marcin i wyściskał serdecznie kolegę. —
Bez ciebie życie byłoby nudne. Mówię poważnie.
— Ja
też siebie lubię — zachichotał Jasiek.
— Hej,
chłopcy, słyszycie? — zawołała nagle Danka, przerywając
kolegom ich czułości. — Ktoś nas nawołuje.
Wszyscy
zerwali się natychmiast z ziemi i
popatrzyli w tamtym kierunku skąd dolatywały nawoływania.
Zobaczyli dwóch chłopców biegnących polami. Jakie było ich
zaskoczenie, kiedy w biegnących rozpoznali swoich kolegów z klasy.
Paździerza i Gwoździa.
— Są!
Żyją! — krzyczeli jednocześnie obaj nadbiegający.
— A
co wy tu robicie?! — wrzasnął w ich kierunku Marcin.
— Co
wy tu robicie?! — odpowiedział pytaniem na pytanie Paździerz,
kiedy zbliżył się wraz z Gwoździem do Marcina, Danki i Jaśka. —
Myśleliśmy, że już po was. Całą drogę darliśmy się jak
opętani, żebyście zleźli z torów, bo pociąg jedzie. A wy jak
głuchoty ostatnie, nic nie słyszeliście, tylko dalej zasuwaliście
po torach.
— To
jednak mi się nie wydawało, że pociąg jechał — powiedział
Jasiek, robiąc wielkie oczy z przerażenia.
— Jasiek,
coś ty z kretesem ogłupiał?! Przecież to aż dziesięciowagonowy
pociąg towarowy przeleciał — huknął osłupiały Gwóźdź. —
Jezu, cośmy przeżyli, widząc was ciągle na torach i zbliżający
się do was pociąg. Naprawdę, myśleliśmy już, że pociąg was
rozjechał.
— Na
szczęście nasze kochane nieboraczki żyją… i teraz nie unikną
konsekwencji za swoje czyny — zachichotał Paździerz. — Ale
tylko u szacownego ciała pedagogicznego, bo my, wasi koledzy z
klasy, jesteśmy wam niezmiernie wdzięczni. Bo chyba się
domyślacie, że dzięki wam upiekła nam się klasówa z matmy…
Jesteście wielcy! Huurrra! Huurrra!
— Paździerz,
ty znów zaczynasz? — obruszył się Marcin.
— A ty
nie bądź zaś taki zasadniczy. Ledwo żeś z życiem uszedł i już
wyjeżdżasz ze swoimi zasadami. Wiadomo, że klasówa nas nie
ominie, ale jutro też jest dzień, i też jest matma. A zawsze to
lepiej, jak już, mieć klasówę w każdy inny dzień, ale, do stu
piorunów, nie w poniedziałek. Toż to oczywista tragedia. No, to
już wiesz, dlaczego tak się cieszę.
— Już
dobra. Nie żołądkuj się tak — odrzekł Marcin. — Powiedz mi
lepiej, czy to Podgórunia wysłała was za nami?
— Coś
ty, Podgórunia też tu jest, i cała klasa zresztą. O, widzicie
ich, jak zasuwają polną drogą?
— Mamuńciu
moja kochana, i co teraz będzie? — pisnęła wystraszona Danka,
patrząc na Marcina i Jaśka. — Przecież nie zdążyliśmy nawet
uzgodnić, co Podgóruni powiemy.
— Trudno,
siła wyższa — odpowiedział Marcin, robiąc zmartwioną minę.
— Co
ma być, to będzie. Ja się już nie boję. Przywykłem do pecha i
stałem się odporny na wszelakie porażki — wtrącił się Jasiek
i nagle zaczął zawzięcie otrzepywać Dankę z ziemi.
Marcinowi,
Dance i Jaśkowi nawet w ułamku sekundy na myśl nie przyszło, że
pani Podgórna mogłaby nie czekać na nich w szkole. Byli pewni, że
jak dotrą wreszcie do szkoły, to ona zaraz wyjdzie im naprzeciw, a
oni ją wtedy przeproszą i wyjaśnią powody swojego spóźnienia.
Oczywiście zgodnie z ustaloną wcześniej wersją. A tu takie
zaskoczenie. Rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Ich pani,
i cała nawet klasa, byli w pobliżu. Nie ma co ukrywać, wystraszyli
się tym faktem. Nie wiedzieli, co ich czeka. Co zrobi ich pani. I
jak w ogóle na ich widok zareaguje. Nie wiedzieli też, co jej
powiedzieć. Nie zdążyli przecież uzgodnić wspólnej wersji
swoich feralnych wydarzeń. Cóż było robić? Żadnego wyjścia.
Musieli stawić czoła tej sytuacji.
Z duszą
na ramieniu wyszli z łanu rzepaku, i przy pomocy Paździerza i
Gwoździa, doprowadzili swoje ubrania do porządku.
Po
chwili, cała piątka uczniów klasy I a, siedziała już na małej,
przydrożnej skarpie i czekała aż pani Podgórna z resztą klasy do
nich podejdzie.
Pani
Podgórna cierpliwie czekała w szkole na trójkę swoich uczniów aż
do połowy trzeciej lekcji. Do tego momentu była zupełnie spokojna
i już nawet przestawała się zamartwiać zniszczonym dziennikiem.
Była niemal pewna, że większość ocen i wpisów w dzienniku,
będzie możliwa do odtworzenia. Przecież prowadziła bardzo
dokładną dokumentację klasową. Sprawdziła już też, że ze
zniszczonego dziennika wiele jeszcze wpisów będzie mogła odpisać,
bo na szczęście dziennik nie został całkowicie zniszczony. A już
sama myśl, że dokumenty klasowe zaraz do niej dotrą i będzie
mogła natychmiast zabrać się za odtwarzanie dziennika uspokajała
ją i dodawała otuchy. I tak czuła się do końca swojej lekcji, a
nawet jeszcze do połowy lekcji geografii w jej klasie, gdyż
uprzedziła pana Kilińskiego o ewentualnym spóźnieniu trójki
swoich uczniów. Ale kiedy lekcja geografii, czyli trzecia lekcja,
dobiegała końca, a ich jeszcze nie było, zaczęła się już
niepokoić. Zatelefonowała wtedy jeszcze raz do swojej matki (która
na szczęście tym razem podniosła słuchawkę od razu), i
dowiedziała się od niej, że jej uczniowie byli u niej, zabrali
czarną aktówkę, i już dawno temu wyszli. Matka powiedziała jej
też, że do domu weszła tylko dziewczyna i jeden chłopiec. Drugi
zaś chłopiec, taki rudawy, został na podwórku. I że potem, kiedy
tych dwoje wychodziło, ona patrzyła za nimi przez okno kuchenne i
bardzo się dziwiła, iż nie wracają od razu do szkoły, tylko
stoją na ulicy i rozmawiają z ich sąsiadami. I to tylko we dwójkę,
gdyż tego rudego chłopca przy nich nie było. A jeszcze dziwniejsze
wydało jej się to, mówiła, że oni po chwili puścili się
biegiem, ale nie ulicą w kierunku szkoły, tylko na łąkę. Pani
Podgórna po wysłuchaniu relacji matki, zaniepokoiła się już
bardzo. Dłużej nie mogła bezczynnie czekać na powrót swoich
uczniów. I nawet nie chciała. Jej klasa miała mieć akurat lekcję
historii z panią Pawlikowską, a że pani Pawlikowska w tym dniu nie
stawiła się w szkole z powodu nagłej choroby, pani Podgórna
natychmiast wzięła zastępstwo, i nikomu nic nie mówiąc, zabrała
całą klasę i wraz z nią opuściła mury szkolne. Zamierzała
niezwłocznie iść w kierunku swojego domu i po drodze zaglądać z
uczniami gdzie się tylko da, aby sprawdzić, czy tych troje gdzieś
tam nie ma. Cały czas miała jednak nadzieję, że zanim dotrą do
jej domu, to oni się znajdą. Owszem, miała chwilowe obawy ze
względu na Jaśka Maleńczuka, ale obawy te szybko od siebie
odpychała, gdyż wydawały jej się nie do zniesienia. Pani Podgórna
doszła w końcu z całą klasę aż pod swój dom, gdyż po drodze
nikogo z trójki uczniów nie spotkali. Ani też żadnych śladów po
nich nie znaleźli. Pod domem spotkała natomiast swoją sąsiadkę,
która wracała akurat z zakupów z pobliskiego sklepiku. Okazało
się, że była to ta sama kobieta, która rozmawiała z Danką i
Marcinem na temat Jaśka. Kobieta powiedziała pani Podgórnej o
całej ich rozmowie, i o tym, że oni pobiegli przez łąkę szukać
tego chłopca, który pierwszy tam pobiegł. No i o tym, że jak do
tej pory, to żadne z nich przez łąkę nie wracało, bo ona,
zaintrygowana ich zachowaniem, a domyślając się, że są pani
Podgórnej uczniami, specjalnie przez cały czas obserwowała łąkę.
Najpierw przez okno swojego domu, a potem z ulicy. Pani Podgórna, po
wysłuchaniu swojej sąsiadki, poczuła się już zupełnie
zdruzgotana. Do głowy przyszły jej najczarniejsze myśli.
Oczywiście z Jaśkiem Maleńczukiem w tle. Pani Podgórna zdawała
sobie też sprawę, że wnet skończy się czwarta lekcja, a tym
samym i jej zastępstwo w jej klasie, i że na piątej lekcji klasa
ma klasówkę z matematyki. Ale cóż znaczyła klasówka z
matematyki na tle jej czarnych myśli? Pani Podgórna, wiele się nie
zastanawiając, zarządziła dalsze poszukiwania na łące, i jak
będzie trzeba, w lesie. Usłyszała wtedy cichy pomruk zadowolenia
wśród niektórych uczniów, ale puściła go mimo uszu. Bo cóż
miałaby powiedzieć? Ruszyli. Przeszli całą grupą przez łąkę,
i nic. Weszli do lasu, i też nic. Rozeszli się po lesie, zaglądając
gdzie popadnie, i dalej kompletnie nic. Nikogo nie widzieli. Nikogo
nie słyszeli. Nie natrafili też na najmniejszy nawet trop. Wtedy
pani Podgórna poczuła się już zupełnie załamana. Wiedziała, co
ją czeka w szkole za samowolne opuszczenie murów szkolnych w czasie
lekcji, i to jeszcze z całą klasą, która miała mieć akurat
klasówkę z tak ważnego przedmiotu. Ale wiedziała też, że sprawa
zaginięcia trójki jej uczniów nie jest błaha. Że jest wręcz
tragiczna. Postanowiła więc, że przejdą jeszcze do zachodniej
części lasu, i gdyby tam żadnego śladu po nich nie znaleźli, to
najkrótszą drogą, wzdłuż torów kolejowych, wrócą do szkoły.
Pani Podgórna, gdzieś w zakamarkach duszy, miała cichutką
nadzieję, że jak nigdzie po drodze nie znajdzie swoich uczniów, to
może zastanie ich w szkole. Ale gdyby jednak nie, co nie daj Bóg,
to już powoli przygotowywała się do tej myśli, że wraz z
dyrektorem szkoły, panem Burym, będzie musiała powiadomić policję
oraz rodziców. Ciężko jej było pogodzić się z tą myślą, ale
wiedziała już, że nie będzie miała innego wyjścia. Jak
postanowiła, tak zaczęła robić. Przeszła wraz całą klasą do
zachodniej części lasu. Szli i szli, aż doszli do samych torów
kolejowych. Potem nakazała klasie wyjście z lasu i przejście na
polną drogę. Wtedy to podeszło do niej dwóch uczniów: Paździerz
i Gwóźdź. Chłopcy powiedzieli jej, że oni mogą pobiec do szkoły
na przełaj przez pola i sprawdzić, czy w szkole ich kolegów nie ma
i zaraz przybiec z powrotem, aby ją powiadomić. Pani Podgórnej ta
ich propozycja niezbyt się spodobała. Bała się, że i im może
się coś jeszcze stać. Ale kiedy obaj zaczęli ją przekonywać, że
mogą pobiec już całkiem prywatnie, a nie w ramach zajęć
szkolnych, bo i tak już jest przecież po lekcjach, to się
zgodziła. W końcu oni byli najlepszymi sportowcami w klasie i
najlepszymi uczniami z wychowania fizycznego. Od dwóch lat zajmowali
też w całym mieście pierwsze miejsca w biegach przełajowych. Pani
Podgórna, wyrażając zgodę swoim przełajowcom, nakazała im
tylko, by biegli między polami, a nie po polach, i żeby bardzo
uważali na siebie. No i dwóch dryblasów pobiegło.
Pani
Podgórna, nieświadoma tego co za chwilę zobaczy, szła wraz z
uczniami polną dróżką i ciągle rozmyślała nad tym, co też
mogło być powodem, że trójka jej uczniów, zamiast do szkoły,
pobiegła na łąkę, i tam, zniknęła bez wieści. Oprócz czarnych
myśli, żaden rozsądny powód, żadne rozsądne wytłumaczenie ich
zachowania, nie przychodziło jej do głowy. Była przerażona i
bardzo się martwiła o los swoich uczniów. A już zwłaszcza
martwiła się o Jaśka Maleńczuka. Kiedy tak szła zamyślona po
środku grupy swoich uczniów, nagle, idący na samym przedzie Damian
Kaczor i Karol Suchocki, zaczęli wrzeszczeć jak opętani:
— Są!
Są! Proszę pani, są! Proszę popatrzeć, siedzą tam na skarpie!
Wśród
idącej polną dróżką grupy zawrzało. Wszyscy naraz, i każdy z
osobna, zaczęli krzyczeć jak oszalali i biec. A już najgłośniej
krzyczała pani Podgórna. Bo Pani Podgórna krzyczała nie tylko ze
szczęścia, krzyczała też i ze złości, gdyż wszyscy idący z
nią uczniowie na widok swoich zaginionych kolegów pognali do
przodu, zostawiając ją samą. A ona już przecież tak szybko biec
nie umiała, a tak bardzo chciała.
Kiedy
pani Podgórna okropnie zziajana dobiegła wreszcie do wszystkich
swoich uczniów, oni siedzieli już dookoła Danki, Marcina i Jaśka,
i przekrzykiwali się nawzajem, opowiadając co też przeżywali
szukając za nimi.
Danka,
Marcin i Jasiek na widok pani Podgórnej natychmiast zerwali się ze
skarpy i w pozycji „na baczność” jednocześnie zawołali:
— Proszę
pani, proszę nam wybaczyć!
— Tak?
Mam wam wybaczyć? Ale co ja mam wam wybaczyć? Co się z wami
działo? Proszę mi tu natychmiast wszystko dokładnie powiedzieć.
Co do joty! — Pani Podgórna próbowała zrobić srogą minę, ale
jakoś jej to nie wychodziło. Czuła się taka szczęśliwa.
— A
bo to wszystko przez tę rehabilitację — wydukał speszony Jasiek,
wiercąc wzrokiem dziurę w ziemi.
— Jaką
znów rehabilitację? — zdziwiła się pani Podgórna.
— Jasiek
chciał się zrehabilitować przed panią za ten zniszczony dziennik
i… — odezwała się nagle Danka, bo bardzo chciała pomóc
koledze.
— I
w trakcie tej rehabilitacji wpadłem do leja po wybuchu bomby… No
i, no i całkiem normalnie zwichnąłem sobie nogę — drżącym
głosem skończył za Dankę Jasiek.
— O
Boże! I co? Pokaż mi swoją nogę — wystraszyła się pani
Podgórna.
— A
to nic takiego, proszę pani. Proszę się nie martwić. Już mnie
tak nie boli. I już nawet mogę całkiem dobrze uciekać… Ojej, to
znaczy, mogę już lepiej chodzić — wydukał Jasiek, ale już
nieco mniej drżącym głosem, gdyż zobaczył wielką troskę w
oczach swojej pani.
— My
go cały czas prowadziliśmy, proszę pani — wtrącił się Marcin,
robiąc niepewną minę.
— Aha,
to dobrze… Zaraz, ale czegoś tu nie rozumiem. Powiedz mi Jasiu, a
jakiego to czynu chciałeś dokonać w ramach tej twojej
rehabilitacji, że znalazłeś się w leju po bombie?
— Ja,
ja… ja, proszę pani, w ramach rehabilitacji… — zająknął się
Jasiek.
— Albo
nie, nic nie mów! — zawołała pani Podgórna, przerywając
Jaśkowi jąkanie. — Nie teraz. Dość dzisiaj wszyscy przeżyliśmy…
Ale mówisz o rehabilitacji… No, no, uważam, że to bardzo dobry
temat na lekcję wychowawczą… Tak, jutro mamy lekcję wychowawczą,
więc zanim przejdę do omawiania tematu, ty nam wcześniej wszystko
opowiesz.
— Ale
konieczne ze szczegółami — zachichotał pod nosem Marcin.
— Co
mówiłeś Marcinie? — spytała pani Podgórna, patrząc z
uśmiechem na swoją czarną aktówkę pod jego pachą. — Masz moje
dokumenty. I to nietknięte. Tak się cieszę.
— Tak,
proszę pani, bardzo na nie uważałem — odpowiedział Marcin,
uśmiechając się szeroko do wszystkich.
— I to
jeszcze jak długo musiałeś na nie uważać! — zaśmiała się
pani Podgórna, szczęśliwa, że wszystko co najgorsze już się
skończyło. — Dziękuję ci Marcinie.
—
Dziękuuujeeemyyy… Marcin! — krzyknęła cała
klasa.
—
Dziękuuujeeemyyy… Danka! A jeszcze bardziej
dziękujemy Jaśkowi! — z szelmowskim uśmieszkiem dokrzyczał
Jacek Paździerz.
— No,
moi drodzy, dzisiejszy dzień jest dla nas rzeczywiście niesamowity
— powiedziała pani Podgórna, siadając na skarpie i dając znak
ręką, aby wszyscy uczniowie również usiedli. — Dzisiaj wszyscy
staliśmy się wagarowiczami… I to mimo woli...
* Fragment opowiadania.