Aż łza w oku mi się kręci,
Gdy przywołam w swej pamięci
Piękne lata mej młodości...
Pełnych wrażeń, sił, radości.
Wspominam często, bo mam o czym,
Byłem ja kiedyś chłopcem uroczym.
Matkę darzyłem miłością wielką,
Aż się zadałem z tą głupią Elką…
Oddałem jej siebie i swoje siły,
Byłem dla niej dobry i zawsze miły.
Lecz Elka puściła mnie w końcu w kanał,
Wtedy zrozumiałem, że miłość to banał.
Zająłem się wówczas sprawami ducha,
Głosiłem idee, szeptałem do ucha.
W ich powodzenie mocno wierzyłem,
Choć nieraz i też sceptyczny byłem.
Czas jednak przeorał moje idee,
Bo też na świecie coraz gorzej się dzieje.
Idealistom kłody pod nogi kładą…
Porzucić idee jedyną było radą.
Zawiodłem się... I cóż mi pozostało?
Zero idei, miłości za mało.
Popadłem wtedy w jakąś paranoję.
Trwam w niej do dziś i ciągle się gnoję.
Stałem się mały, a miałem być wielki!
Dziś patrzę na świat — przez pryzmat butelki.
I idę przez życie chwiejnym mocno krokiem,
A samo też życie wychodzi mi bokiem.
Delirium tremens też często miewam,
Wtedy mnie trzęsie i do rytmu śpiewam.
Czasami jednak dostaję amoku…
U czubków ląduję... Męczą mnie pół roku!
Cóż stało się ze mną, Stróżu Aniele?
Wokoło szaro, miłości niewiele…
Krew żadnym winem ani chleb ciałem,
A przecież przykładnie żyć zawsze chciałem.
Źle spełniasz Aniele odgórne zadanie,
Skoro jestem zmuszony zadać to pytanie.
Bo cóż to za opieka, pytam ja ciebie,
Kiedy jej nie czuję, a ty siedzisz w niebie?
Znikąd pomocy, chlać więc nie przestanę.
Już do końca życia — moczymordą zostanę.
Odstawić butelkę?! Zadanie zbyt trudne,
A życie bez wódy — po prostu jest nudne!