Kotek
Mruczko skończył właśnie pałaszować swoje ulubione śniadanko.
A było to nie byle jakie śniadanko. Trzy razy w tygodniu, jego pani
raczy go whiskasem, a dzisiaj był właśnie taki szczęśliwy,
trzeci raz. Zadowolony z życia, oblizywał swoją mordkę i
delektował się smakiem pysznego posiłku, jaki ciągle jeszcze czuł
na swoim języczku. Popatrzył z wielką miłością na swoją panią,
która akurat kończyła myć podłogę w kuchni.
— Mruczko,
wskakuj na okno i siedź tam spokojnie dopóty, dopóki podłoga nie
wyschnie — nakazała stanowczym głosem jego pani, i na wszelki
wypadek pogroziła mu palcem. — Wychodzę na podwórko, a ty tu
zostań. Strasznie zimny wiatr na dworze. Dmucha ciągle
niemiłosiernie.
— Ha,
nie miałem też innego zamiaru — powiedział sam do siebie Mruczko
i z wielkim impetem wskoczył na kuchenne okno. Domyślał się
doskonale, że na dworze musi być wciąż bardzo zimno.
Wprawdzie
słoneczko coraz mocniej grzało, ale zimne podmuchy wiatru
rozpędzały cieplutkie promienie słoneczne na cztery strony świata.
Ziąb był przeto ciągle okropny. Cieplutko było tylko na oknie,
ponieważ słoneczko rzucało złocistymi promykami po szybie. A
wiadomo, szyba jest tak wspaniała, iż promienie słoneczne
przepuszcza, a wiatru na szczęście nie. Cieplutkie okienko
przyciągało więc niczym magnes. Mruczkowi nie trzeba było dwa
razy powtarzać, aby zajął na nim miejsce. I kiedy już się na nim
znalazł, zaglądał zadowolony na podwórko, rozkoszując się
widokiem porannego słoneczka przez szybę. Widok ten był dla niego
tym przyjemniejszy, im bardziej sobie przypominał o nieprzespanej
nocy. No bo też w nocy nie mógł spać właśnie z powodu
strasznego wiatru, który hulał po dworze z przeraźliwym wyciem.
— Brrr!!!
— Mruczko zatrząsł się cały, bo jakiś nieprzyjemny, zimny
dreszcz przeleciał mu pod futerkiem na samo wspomnienie minionej
nocy. — „Nie wychodzę na dwór za skarby świata. Tu na oknie
mam jak u Pana Boga za piecem. Ciepło i przyjemnie” — pomyślał,
i z błogim pomrukiwaniem wyłożył się wygodniej na parapecie
okna. Po chwili czuł już, że jego oczka zamykają się coraz
bardziej i zapada w przyjemną drzemkę. Ostatnie jeszcze —
przymglone już — spojrzenie przez okno i… Mruczko momentalnie
otrzeźwiał. Drzemka odeszła jeszcze szybciej niż przyszła.
— Kicia
Mruczusia! — wrzasnął gdzieś w przestrzeń i wytrzeszczył swoje
czarne oczęta, które jeszcze przed chwilą z senności robiły się
coraz mniejsze. — „Ona chyba oszalała. W taką pogodę wybrała
się na spacer?! Ooo… i jeszcze się uśmiecha do mnie. Kićka,
Kićka, ty jesteś niepoprawna” — pomyślał, ale już jakoś
serdeczniej, i puścił do niej zalotnie oczko.
Mruczko
bardzo lubił Mruczusię z sąsiedztwa. I chociaż Mruczusia to
wielka psotka, w głowie miała tylko figle, to jednak mu nie
przeszkadzało. Nieraz też sam był ofiarą jej figli, mimo tego nie
potrafił się na nią gniewać. Wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej
starał się zapewnić jej bezpieczeństwo. Uważał, że tak trzeba.
Chronić słabszych i pomagać im — to miłe uczucie. A że Mruczko
dla wszystkich zawsze był pomocny, znał to uczucie doskonale. Ba,
był bardzo szczęśliwy nawet, kiedy mógł innym pomagać.
— Na
żywot kota! Co ona robi?! — przestraszył się Mruczko nie na
żarty, widząc jak Mruczusia wspina się na starą jabłoń.
Zamiauczał przeraźliwie: — Mruczusiu, nieeee…! Czy ty nie
widzisz, ile połamanych gałęzi leży na ziemi?! Po co ty tam… —
nie skończył, gdyż dotarło do niego, że Mruczusia wcale go nie
słyszy. Zaczął więc mocno walić pazurkami po szybie. Mruczusia
jednak nie reagowała. Nie słyszała, albo nie chciała słyszeć.
Mruczko był przerażony. Pojął, iż ta psotna Kicia najwyraźniej
nie zdaje sobie sprawy w jakim niebezpieczeństwie się znalazła.
Nocna
wichura narobiła wiele szkód. Połamała gałęzie drzew owocowych
w sadzie, które albo spadły już na ziemię, albo nadłamane
trzymały się jeszcze jakoś drzewa. W każdej chwili mogły się
jednak odłamać i też spaść, a co dopiero gałęzie tej starej
jabłoni na podwórku, na którą wdrapała się Mruczusia. Jabłoń
ta była naprawdę tak stara, że jej gałęzie trzymały się chyba
z powodu jakiegoś cudu bardziej aniżeli z własnej mocy.
Mruczko
nieraz słyszał, jak jego pani głośno się zastanawiała ze swym
mężem, czy aby nie czas ściąć wreszcie to drzewo. Ale że
darzyła tę starą jabłoń szczególnym sentymentem, ponieważ
zasadził ją dawno, dawno temu jeszcze jej dziadek, zamiar ten wciąż
przesuwała na bliżej nieokreśloną przyszłość. Mruczko pojmował
więc doskonale, w jaką groźną sytuację — na własne życzenie
— wdrapała się właśnie Mruczusia.
— Wracaj,
ty głupiutka Kićko! — wrzasnął bardzo głośno, ale już tylko
do samego siebie, aby tym wrzaskiem zagłuszyć narastający w nim
strach. Po czym z potężnym wybiciem zeskoczył z okna. — Auuu!!!
O rety…! Widzę gwiazdy… Och, jakie piękne gwiazdeczki! —
zamiauczał rozdarcie na wpółprzytomny, hamując z wielkim hukiem
na drzwiach kuchennych, aż w całym domu zadudniło.
W
trosce o Kicię, Mruczko nie pomyślał o sobie. Podłoga była
jeszcze całkiem mokra i bardzo śliska. Biedny Mruczko, zamroczyło
go okrutnie, ale szybko się podniósł i… znów wyrżnął główką
o podłogę. Ale tym razem, o dziwo, gwiazdy zniknęły mu sprzed
oczu, a to mocne łupnięcie, oprzytomniło go. Zapomniał szybko o
pięknych, migocących gwiazdeczkach, a momentalnie przypomniał
sobie dlaczego znalazł się pod drzwiami. Z podwójną mocą wybił
się i skoczył do góry, wieszając się na klamce u drzwi.
— O
kocie niebiosa! Dzięki… udało się! — ryknął głośno nieco
zachrypniętym głosem. Przez ułamek sekundy zdążył poczuć nawet
radość, że za pierwszym razem udało mu się otworzyć drzwi, gdyż
ten manewr nie zawsze mu wychodził. Szybko wyskoczył na korytarz.
Drzwi wyjściowe na szczęście były otwarte. Jego pedantyczna pani
codziennie o tej porze przewietrzała cały dom, i to bez względu na
pogodę. — „Kochana Pani” — pomyślał, i jeszcze szybciej
wyskoczył na ganek. A potem już jak wicher pognał na podwórze.
— Ooo
zzz… Ooo zzz… O zzzgrozzo! — Mruczko wyrzucił z głębin
swojego wnętrza potężny zgrzyt, bo to co zobaczył, sparaliżowało
mu na moment mordkę. — Biedna Mruczusia…! Proszę cię, trzymaj
się mocno… Zaraz cię uratuję… Tylko się nie puszczaj!
Kicia
Mruczusia resztkami sił trzymała się złamanej gałęzi, która
zawisła na dwóch niższych gałęziach jabłoni, i miauczała
wniebogłosy.
— Miauuu…!
Miauuu…! Miauuuuuu!!! — Mruczko zaczął wtórować Mruczusi
piskliwym głosem. Liczył na to, że może ktoś ich usłyszy i
przybędzie z pomocą. — Nikogo… ani widu, ani słychu —
stwierdził z przerażeniem i zaczął się rozglądać po podwórku
z nadzieją, że może coś samo wpadnie mu w oko, coś, co mógłby
wykorzystać do akcji ratunkowej. I nagle zobaczył stojący pod
szopą pełen siana kosz wiklinowy. Na pewno pani przygotowała go
dla królików. — „Kochana pani” — w kosmicznym tempie
przeleciała mu taka myśl po główce. I już dłużej się nie
namyślając, podbiegł do kosza, złapał ząbkami za uchwyt, i z
całych sił zaczął ciągnąć go w stronę starej jabłoni, skąd
ciągle (na szczęście) uszu jego dochodziło rozpaczliwe miauczenie
Mruczusi.
— Tsymaj
sie… jus pedze!!! — wysyczał przez zaciśnięte na uchwycie
kosza zęby, aby Kicię choć trochę uspokoić, i jeszcze szybciej
zaczął szarpać kosz, stękając przy tym niemiłosiernie. Powoli
jednak coraz bardziej zbliżał się do drzewa. Wreszcie dotarł i
wrzasnął: — No, jestem! Skacz nieszczęsna. Prosto na siano.
Tylko dobrze celuj!
Mruczusia
zorientowała się, że jest to jej „ostatnia deska ratunku”
przed połamaniem swoich kosteczek. Zebrała się więc w sobie i
siłą woli próbowała wycelować lot swojego kociego ciałka prosto
do kosza. Puściła wreszcie kurczowo ściskaną do tej pory gałąź
i… buuuch!!! Spadła prosto na Mruczkowy grzbiet.
— Auuuu…!
O szarobury losie!!! — ryknął jak lew obolały Mruczko, ale
natychmiast się zreflektował, że nie o niego tu chodzi. Szybko
więc chwycił ząbkami Mruczusię za kark i podniósł ją z ziemi.
Mruczusia
po wylądowaniu na Mruczkowym grzbiecie, odbiła się od niego i
wyrżnęła o ziemię, rozpłaszczając się na niej głośnym i
efektownym plaśnięciem. A plaśnięcie było naprawdę potężne,
choć grzbiet Mruczka zamortyzował nieco to jej niefortunne
lądowanie. Powodem tego była wysokość, z jakiej spadała ta
niesforna Kićka. Wiadomo, że im wyżej, tym siła uderzenia przy
lądowaniu jest większa. A że stara jabłoń była wysokim drzewem,
więc Kicia Mruczusia miała długi lot, i przez to też — mocne
uderzenie przy lądowaniu.
Mruczko
był niesamowicie przerażony i wylękniony o życie Mruczusi, tym
bardziej, że moc lądowania Mruczusi czuł na własnym grzbiecie.
Dlatego też bardzo powoli i delikatnie stawiał Kiciusię na cztery
łapki. I gdy już ją postawił, z wielką obawą zaczął się jej
przyglądać. A gdy zobaczył, że Mruczusia nie wywraca się, tylko
stoi na szeroko rozstawionych łapkach i spogląda na niego, z wielką
troską w głosie zapytał:
— No
co, nieszczęście ty moje plaskate, jesteś cała?
Mruczusia
ciągle jeszcze była oszołomiona tą całą przygodą, a
zwłaszcza podwójnym lądowaniem. Zdobyła się jednak na szeroki
uśmiech. Znała już dobrze swojego przyjaciela Mruczka i wiedziała,
że nie oszczędzi jej uwag. A za uwagami jego nie przepadała.
Dlatego też postanowiła uprzedzić Mruczkowe reprymendy.
— O,
widzisz Mruczko, jestem cała i zdrowa! — zamiauczała nieco
bardziej piskliwie niż zwykle i zaczęła podskakiwać na swych
chwiejnych jeszcze łapkach.
— Mruczusiu,
zachowujesz się jak zwykle… — Mruczko zaczął wygłaszać swoje
uwagi, ale nie skończył, bo Mruczusia wpadła mu w słowo:
— Kocham
cię Mruczko! — pośpiesznie powiedziała, a właściwie
wykrzyczała i wycelowała swoim czerwonym języczkiem prosto w
wilgotny nosek Mruczka. Zadowolona z siebie, że tym razem udało jej
się osiągnąć zamierzony cel, słodziutko i ciszej już dodała: —
Dziękuję ci Mruczko… Jak zwykle jesteś… Jesteś zawsze tam,
gdzie potrzeba. Kochany jesteś. Tylko nic nie mów, proszę, bo
chyba wiem, co chciałbyś mi powiedzieć. Spróbuję ci więc
obiecać…
— Ach,
Mruczusiu, ty psotnico wszędobylska! — tym razem Mruczko przerwał
Mruczusi, ale widząc jej pełną poczucia winy minę, nieco
łagodniej dodał: — To ty już lepiej nic nie mów, a
przynajmniej, nic nie obiecuj. Zastanów się tylko nad sobą,
chociaż czasami, zanim znów spłatasz jakiegoś figla, bo kiedyś w
końcu sama sobie zrobisz krzywdę.
Mruczko
przez moment zastanawiał się jeszcze, czy aby nie dorzucić kilku
innych przestróg, ale w końcu zrezygnował. Doszedł do wniosku, że
ta dzisiejsza przygoda powinna być dla Mruczusi sama w sobie
przestrogą. Potarmosił ją tylko delikatnie ząbkami za uszko i
zamruczał łagodnie. Po czym się odwrócił. Zamierzał natychmiast
skierować się w stronę swojego domostwa, ponieważ wiatr z nagła
wzmógł się i poczuł przenikliwe zimno. Zrobił już nawet kilka
kroków, gdy nagle… zamurowało go w miejscu. Zobaczył swoją
panią.
— Oj,
niedobrze! Tym nieszczęsnym poślizgiem wypaskudziłem pani podłogę
— zajęczał gardłowo straszliwie wylękniony, czując, mimo
przenikliwego zimna, napływającą falę gorąca. Niepewnie zaczął
dreptać w miejscu i spłoszonym wzrokiem spoglądać na ganek.
Na
ganku, z miotłą w ręku, stała pani i przypatrywała się kotkom.
Ale co to… ? Pani ma uśmiech na twarzy!
Mruczko
domyślił się, że pani nie jest zła na niego. Dostojnym krokiem
ruszył więc w stronę domu, w stronę swojego ulubionego legowiska
na kuchennym oknie. A kiedy znalazł się już na ganku, i zanim
wyminął swoją panią, otarł się parę razy o jej nogi, łasząc
się do niej z ogromną lubością. Pani na te jego łaszenie
odpowiedziała wesołym śmiechem. Och, jakże Mruczko poczuł się
szczęśliwy. Wypełniony szczęściem po czubki swych sterczących
uszu, oderwał się wreszcie od pani nóg, i z ogonkiem zadartym do
góry, poczłapał dalej. Przekraczając próg domu, zamiauczał
przeciągle i radośnie… A wtedy, uszu jego dobiegła znana mu już
i bardzo lubiana przez niego piosneczka w wykonaniu jego
wielkodusznej i kochanej pani:
Były sobie
kotki dwa,
szarobure
obydwa…
Po
sąsiedzku mieszkały
i ku sobie
się miały…
Oj,
miau-miau! Oj, miały!!!
Fragment opowiadania