środa, 18 lipca 2018

Pomocny Kot Mruczko

Kotek Mruczko skończył właśnie pałaszować swoje ulubione śniadanko. A było to nie byle jakie śniadanko. Trzy razy w tygodniu, jego pani raczy go whiskasem, a dzisiaj był właśnie taki szczęśliwy, trzeci raz. Zadowolony z życia, oblizywał swoją mordkę i delektował się smakiem pysznego posiłku, jaki ciągle jeszcze czuł na swoim języczku. Popatrzył z wielką miłością na swoją panią, która akurat kończyła myć podłogę w kuchni.
Mruczko, wskakuj na okno i siedź tam spokojnie dopóty, dopóki podłoga nie wyschnie — nakazała stanowczym głosem jego pani, i na wszelki wypadek pogroziła mu palcem. — Wychodzę na podwórko, a ty tu zostań. Strasznie zimny wiatr na dworze. Dmucha ciągle niemiłosiernie.
Ha, nie miałem też innego zamiaru — powiedział sam do siebie Mruczko i z wielkim impetem wskoczył na kuchenne okno. Domyślał się doskonale, że na dworze musi być wciąż bardzo zimno.
Wprawdzie słoneczko coraz mocniej grzało, ale zimne podmuchy wiatru rozpędzały cieplutkie promienie słoneczne na cztery strony świata. Ziąb był przeto ciągle okropny. Cieplutko było tylko na oknie, ponieważ słoneczko rzucało złocistymi promykami po szybie. A wiadomo, szyba jest tak wspaniała, iż promienie słoneczne przepuszcza, a wiatru na szczęście nie. Cieplutkie okienko przyciągało więc niczym magnes. Mruczkowi nie trzeba było dwa razy powtarzać, aby zajął na nim miejsce. I kiedy już się na nim znalazł, zaglądał zadowolony na podwórko, rozkoszując się widokiem porannego słoneczka przez szybę. Widok ten był dla niego tym przyjemniejszy, im bardziej sobie przypominał o nieprzespanej nocy. No bo też w nocy nie mógł spać właśnie z powodu strasznego wiatru, który hulał po dworze z przeraźliwym wyciem.
Brrr!!! — Mruczko zatrząsł się cały, bo jakiś nieprzyjemny, zimny dreszcz przeleciał mu pod futerkiem na samo wspomnienie minionej nocy. — „Nie wychodzę na dwór za skarby świata. Tu na oknie mam jak u Pana Boga za piecem. Ciepło i przyjemnie” — pomyślał, i z błogim pomrukiwaniem wyłożył się wygodniej na parapecie okna. Po chwili czuł już, że jego oczka zamykają się coraz bardziej i zapada w przyjemną drzemkę. Ostatnie jeszcze — przymglone już — spojrzenie przez okno i… Mruczko momentalnie otrzeźwiał. Drzemka odeszła jeszcze szybciej niż przyszła.
Kicia Mruczusia! — wrzasnął gdzieś w przestrzeń i wytrzeszczył swoje czarne oczęta, które jeszcze przed chwilą z senności robiły się coraz mniejsze. — „Ona chyba oszalała. W taką pogodę wybrała się na spacer?! Ooo… i jeszcze się uśmiecha do mnie. Kićka, Kićka, ty jesteś niepoprawna” — pomyślał, ale już jakoś serdeczniej, i puścił do niej zalotnie oczko.
Mruczko bardzo lubił Mruczusię z sąsiedztwa. I chociaż Mruczusia to wielka psotka, w głowie miała tylko figle, to jednak mu nie przeszkadzało. Nieraz też sam był ofiarą jej figli, mimo tego nie potrafił się na nią gniewać. Wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej starał się zapewnić jej bezpieczeństwo. Uważał, że tak trzeba. Chronić słabszych i pomagać im — to miłe uczucie. A że Mruczko dla wszystkich zawsze był pomocny, znał to uczucie doskonale. Ba, był bardzo szczęśliwy nawet, kiedy mógł innym pomagać.
Na żywot kota! Co ona robi?! — przestraszył się Mruczko nie na żarty, widząc jak Mruczusia wspina się na starą jabłoń. Zamiauczał przeraźliwie: — Mruczusiu, nieeee…! Czy ty nie widzisz, ile połamanych gałęzi leży na ziemi?! Po co ty tam… — nie skończył, gdyż dotarło do niego, że Mruczusia wcale go nie słyszy. Zaczął więc mocno walić pazurkami po szybie. Mruczusia jednak nie reagowała. Nie słyszała, albo nie chciała słyszeć. Mruczko był przerażony. Pojął, iż ta psotna Kicia najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy w jakim niebezpieczeństwie się znalazła.
Nocna wichura narobiła wiele szkód. Połamała gałęzie drzew owocowych w sadzie, które albo spadły już na ziemię, albo nadłamane trzymały się jeszcze jakoś drzewa. W każdej chwili mogły się jednak odłamać i też spaść, a co dopiero gałęzie tej starej jabłoni na podwórku, na którą wdrapała się Mruczusia. Jabłoń ta była naprawdę tak stara, że jej gałęzie trzymały się chyba z powodu jakiegoś cudu bardziej aniżeli z własnej mocy.
Mruczko nieraz słyszał, jak jego pani głośno się zastanawiała ze swym mężem, czy aby nie czas ściąć wreszcie to drzewo. Ale że darzyła tę starą jabłoń szczególnym sentymentem, ponieważ zasadził ją dawno, dawno temu jeszcze jej dziadek, zamiar ten wciąż przesuwała na bliżej nieokreśloną przyszłość. Mruczko pojmował więc doskonale, w jaką groźną sytuację — na własne życzenie — wdrapała się właśnie Mruczusia.
Wracaj, ty głupiutka Kićko! — wrzasnął bardzo głośno, ale już tylko do samego siebie, aby tym wrzaskiem zagłuszyć narastający w nim strach. Po czym z potężnym wybiciem zeskoczył z okna. — Auuu!!! O rety…! Widzę gwiazdy… Och, jakie piękne gwiazdeczki! — zamiauczał rozdarcie na wpółprzytomny, hamując z wielkim hukiem na drzwiach kuchennych, aż w całym domu zadudniło.
W trosce o Kicię, Mruczko nie pomyślał o sobie. Podłoga była jeszcze całkiem mokra i bardzo śliska. Biedny Mruczko, zamroczyło go okrutnie, ale szybko się podniósł i… znów wyrżnął główką o podłogę. Ale tym razem, o dziwo, gwiazdy zniknęły mu sprzed oczu, a to mocne łupnięcie, oprzytomniło go. Zapomniał szybko o pięknych, migocących gwiazdeczkach, a momentalnie przypomniał sobie dlaczego znalazł się pod drzwiami. Z podwójną mocą wybił się i skoczył do góry, wieszając się na klamce u drzwi.
O kocie niebiosa! Dzięki… udało się! — ryknął głośno nieco zachrypniętym głosem. Przez ułamek sekundy zdążył poczuć nawet radość, że za pierwszym razem udało mu się otworzyć drzwi, gdyż ten manewr nie zawsze mu wychodził. Szybko wyskoczył na korytarz. Drzwi wyjściowe na szczęście były otwarte. Jego pedantyczna pani codziennie o tej porze przewietrzała cały dom, i to bez względu na pogodę. — „Kochana Pani” — pomyślał, i jeszcze szybciej wyskoczył na ganek. A potem już jak wicher pognał na podwórze.
Ooo zzz… Ooo zzz… O zzzgrozzo! — Mruczko wyrzucił z głębin swojego wnętrza potężny zgrzyt, bo to co zobaczył, sparaliżowało mu na moment mordkę. — Biedna Mruczusia…! Proszę cię, trzymaj się mocno… Zaraz cię uratuję… Tylko się nie puszczaj!
Kicia Mruczusia resztkami sił trzymała się złamanej gałęzi, która zawisła na dwóch niższych gałęziach jabłoni, i miauczała wniebogłosy.
Miauuu…! Miauuu…! Miauuuuuu!!! — Mruczko zaczął wtórować Mruczusi piskliwym głosem. Liczył na to, że może ktoś ich usłyszy i przybędzie z pomocą. — Nikogo… ani widu, ani słychu — stwierdził z przerażeniem i zaczął się rozglądać po podwórku z nadzieją, że może coś samo wpadnie mu w oko, coś, co mógłby wykorzystać do akcji ratunkowej. I nagle zobaczył stojący pod szopą pełen siana kosz wiklinowy. Na pewno pani przygotowała go dla królików. — „Kochana pani” — w kosmicznym tempie przeleciała mu taka myśl po główce. I już dłużej się nie namyślając, podbiegł do kosza, złapał ząbkami za uchwyt, i z całych sił zaczął ciągnąć go w stronę starej jabłoni, skąd ciągle (na szczęście) uszu jego dochodziło rozpaczliwe miauczenie Mruczusi.
Tsymaj sie… jus pedze!!! — wysyczał przez zaciśnięte na uchwycie kosza zęby, aby Kicię choć trochę uspokoić, i jeszcze szybciej zaczął szarpać kosz, stękając przy tym niemiłosiernie. Powoli jednak coraz bardziej zbliżał się do drzewa. Wreszcie dotarł i wrzasnął: — No, jestem! Skacz nieszczęsna. Prosto na siano. Tylko dobrze celuj!
Mruczusia zorientowała się, że jest to jej „ostatnia deska ratunku” przed połamaniem swoich kosteczek. Zebrała się więc w sobie i siłą woli próbowała wycelować lot swojego kociego ciałka prosto do kosza. Puściła wreszcie kurczowo ściskaną do tej pory gałąź i… buuuch!!! Spadła prosto na Mruczkowy grzbiet.
Auuuu…! O szarobury losie!!! — ryknął jak lew obolały Mruczko, ale natychmiast się zreflektował, że nie o niego tu chodzi. Szybko więc chwycił ząbkami Mruczusię za kark i podniósł ją z ziemi.
Mruczusia po wylądowaniu na Mruczkowym grzbiecie, odbiła się od niego i wyrżnęła o ziemię, rozpłaszczając się na niej głośnym i efektownym plaśnięciem. A plaśnięcie było naprawdę potężne, choć grzbiet Mruczka zamortyzował nieco to jej niefortunne lądowanie. Powodem tego była wysokość, z jakiej spadała ta niesforna Kićka. Wiadomo, że im wyżej, tym siła uderzenia przy lądowaniu jest większa. A że stara jabłoń była wysokim drzewem, więc Kicia Mruczusia miała długi lot, i przez to też — mocne uderzenie przy lądowaniu.
Mruczko był niesamowicie przerażony i wylękniony o życie Mruczusi, tym bardziej, że moc lądowania Mruczusi czuł na własnym grzbiecie. Dlatego też bardzo powoli i delikatnie stawiał Kiciusię na cztery łapki. I gdy już ją postawił, z wielką obawą zaczął się jej przyglądać. A gdy zobaczył, że Mruczusia nie wywraca się, tylko stoi na szeroko rozstawionych łapkach i spogląda na niego, z wielką troską w głosie zapytał:
No co, nieszczęście ty moje plaskate, jesteś cała?
Mruczusia ciągle jeszcze była oszołomiona tą całą przygodą, a zwłaszcza podwójnym lądowaniem. Zdobyła się jednak na szeroki uśmiech. Znała już dobrze swojego przyjaciela Mruczka i wiedziała, że nie oszczędzi jej uwag. A za uwagami jego nie przepadała. Dlatego też postanowiła uprzedzić Mruczkowe reprymendy.
O, widzisz Mruczko, jestem cała i zdrowa! — zamiauczała nieco bardziej piskliwie niż zwykle i zaczęła podskakiwać na swych chwiejnych jeszcze łapkach.
Mruczusiu, zachowujesz się jak zwykle… — Mruczko zaczął wygłaszać swoje uwagi, ale nie skończył, bo Mruczusia wpadła mu w słowo:
Kocham cię Mruczko! — pośpiesznie powiedziała, a właściwie wykrzyczała i wycelowała swoim czerwonym języczkiem prosto w wilgotny nosek Mruczka. Zadowolona z siebie, że tym razem udało jej się osiągnąć zamierzony cel, słodziutko i ciszej już dodała: — Dziękuję ci Mruczko… Jak zwykle jesteś… Jesteś zawsze tam, gdzie potrzeba. Kochany jesteś. Tylko nic nie mów, proszę, bo chyba wiem, co chciałbyś mi powiedzieć. Spróbuję ci więc obiecać…
Ach, Mruczusiu, ty psotnico wszędobylska! — tym razem Mruczko przerwał Mruczusi, ale widząc jej pełną poczucia winy minę, nieco łagodniej dodał: — To ty już lepiej nic nie mów, a przynajmniej, nic nie obiecuj. Zastanów się tylko nad sobą, chociaż czasami, zanim znów spłatasz jakiegoś figla, bo kiedyś w końcu sama sobie zrobisz krzywdę.
Mruczko przez moment zastanawiał się jeszcze, czy aby nie dorzucić kilku innych przestróg, ale w końcu zrezygnował. Doszedł do wniosku, że ta dzisiejsza przygoda powinna być dla Mruczusi sama w sobie przestrogą. Potarmosił ją tylko delikatnie ząbkami za uszko i zamruczał łagodnie. Po czym się odwrócił. Zamierzał natychmiast skierować się w stronę swojego domostwa, ponieważ wiatr z nagła wzmógł się i poczuł przenikliwe zimno. Zrobił już nawet kilka kroków, gdy nagle… zamurowało go w miejscu. Zobaczył swoją panią.
Oj, niedobrze! Tym nieszczęsnym poślizgiem wypaskudziłem pani podłogę — zajęczał gardłowo straszliwie wylękniony, czując, mimo przenikliwego zimna, napływającą falę gorąca. Niepewnie zaczął dreptać w miejscu i spłoszonym wzrokiem spoglądać na ganek.
Na ganku, z miotłą w ręku, stała pani i przypatrywała się kotkom. Ale co to… ? Pani ma uśmiech na twarzy!
Mruczko domyślił się, że pani nie jest zła na niego. Dostojnym krokiem ruszył więc w stronę domu, w stronę swojego ulubionego legowiska na kuchennym oknie. A kiedy znalazł się już na ganku, i zanim wyminął swoją panią, otarł się parę razy o jej nogi, łasząc się do niej z ogromną lubością. Pani na te jego łaszenie odpowiedziała wesołym śmiechem. Och, jakże Mruczko poczuł się szczęśliwy. Wypełniony szczęściem po czubki swych sterczących uszu, oderwał się wreszcie od pani nóg, i z ogonkiem zadartym do góry, poczłapał dalej. Przekraczając próg domu, zamiauczał przeciągle i radośnie… A wtedy, uszu jego dobiegła znana mu już i bardzo lubiana przez niego piosneczka w wykonaniu jego wielkodusznej i kochanej pani:

Były sobie kotki dwa,
szarobure obydwa…
Po sąsiedzku mieszkały
i ku sobie się miały…
Oj, miau-miau! Oj, miały!!!


Fragment opowiadania