Że pogoda pod zdechłym Azorem,
Okazuje to
wszystkim swoim humorem.
Że
codziennie do pracy musi chodzić,
Wścieka się
już gdy z łóżka wychodzi.
Szef się nie
poznaje na jego zdolnościach,
Ciągle więc
przeklina tego jegomościa.
Gdy wraca do
domu po pracy trudach,
Psioczy, że
w domu panuje nuda…
Gdy żona
obiadek pod nos mu podtyka,
Burczy, że
fuj, że go byle czym zatyka.
Kiedy
zasiądzie przed telewizorem,
Nawet i wtedy
nie grzeszy humorem.
Wszystko co
wokół i na świecie się dzieje,
Jest złe,
niedobre, paranoją mu wieje.
Żadna go
nawet komedia nie rozśmieszy,
Bo śmiać
się nie potrafi, bo śmiech go peszy.
A kiedy do
łóżka zwali już swe ciało,
Skarży się
na życie, że mu nic nie dało.
Rano po
przebudzeniu narzeka od nowa,
Bo nie
wiedzieć czemu, znów go boli głowa.
Taki to już
gatunek — te narzekadła...
(Czy to jakaś
kara na ludzkość spadła?)
Zawsze i
wszędzie, nic, tylko narzekają.
Pewnie to
narzekanie już we krwi mają.
Ci
wkurzający, paskudni malkontenci,
Wszyscy spod
prawa powinni być wyjęci…
Bo też tak
strasznie nam życie zatruwają,
Że niektórzy
z nas... narzekać zaczynają.