Obudziłem
się dzisiaj rano w bardzo miłym nastroju. Otworzyłem najpierw
jedno oko, ale zaraz drugie… gdyż zobaczyłem, że słoneczko
świeci już mocno i rzuca swymi cieplutkimi promieniami na moje
łóżeczko. Od razu sobie przypomniałem jaki ważny dzień jest
dzisiaj. Dzień moich urodzin. Ja, Jacuś, skończę właśnie w tym
tak pięknym, słonecznym dniu — sześć latek. Przypomniałem
sobie też, że miałem cudowny sen. Otóż śniło mi się, że
jeździłem ślicznym rowerkiem, który dostałem od mamy i tata na
moje urodziny. Cieszyłem się bardzo z tego snu, bo o takim rowerku
marzę już od dawna.
Wesolutki
wyskoczyłem z łóżeczka i pobiegłem najpierw do kuchni, bo
stamtąd rozchodził się niebiański zapach migdałów. To moja
mamusia piekła migdałowy torcik, specjalnie na moje urodzinki.
— Dzień
dobry, mamusiu! — zawołałem już w drzwiach radośnie. — Czuję,
że będę miał migdałowe urodzinki, bo pachnie migdałami w całym
domu.
— Tak,
Jacusiu! — rzekła mamusia z uśmiechem, i tuląc mnie do siebie,
złożyła mi życzenia. Potem cmoknęła mnie w buzię, i dodała: —
A teraz biegnij do łazienki i zadbaj o swój wygląd. Twoi
urodzinowi goście zaczną się już schodzić w południe. Musisz
więc mi pomóc udekorować jeszcze taras i stół. Więc nie siedź
tam zbyt długo, rozmyślając o niebieskich migdałach, tylko się
pośpiesz.
Pobiegłem
szybciutko. Zrobiłem staranną toaletę. I po chwili, dekorowałem
już z mamusią taras. Porozwieszaliśmy dużo kolorowych baloników,
które tatuś nadmuchiwał taką małą śmieszną pompką. Rosły
więc one na naszych oczach i przybierały różne kształty. Były
wspaniałe. Potem jeszcze powiesiliśmy śliczne, różnokolorowe
wstążeczki, nakryliśmy do stołu, przyozdabiając każde nakrycie
zielonymi serwetkami, no i… czekaliśmy na pierwszych gości.
Pierwszy
przyszedł dziadziuś z babcią, a zaraz za nimi, wujek z ciocią.
Dostałem od nich pięknie zapakowane prezenty, i każdy życzył mi
dużo zdrówka i spełnienia marzeń. Cieszyłem się bardzo, bo
marzenie, to ja miałem — i to jakie! Goście rozgościli się przy
stole, a ja zaglądałem za moimi koleżankami i kolegami z
przedszkola, których też zaprosiłem razem z mamusią na moje
przyjęcie urodzinowe. Ale jakoś nie było ich widać. — „Może
nie będą mogli przyjść?” — myślałem zasmucony. A jeszcze
smutniej mi się zrobiło, gdy mamusia wniosła mój urodzinowy
torcik z sześcioma zapalonymi świeczkami i postawiła go na stole.
Pomyślałem wtedy, że to oznacza, iż nikt więcej nie przyjdzie do
mnie. Musiałem chyba nawet zrobić nieco smutną minę, bo podszedł
do mnie dziadziuś i mnie przytulił. A potem zmierzwił mi włosy, i
uśmiechając
się jakoś tak dziwnie, powiedział:
— No,
Jacusiu, wnuczku mój kochany, dmuchaj z całych sił… Ale najpierw
pomyśl o swoim marzeniu… i jak ci się uda wszystkie sześć
świeczek zdmuchnąć naraz, to będzie znaczyło, że marzenie twoje
się spełni…
— Wątpię,
dziadziu! — powiedziałem głośno i spojrzałem na wszystkich. I
gdy zobaczyłem, że mamusia miała niezadowoloną minę, zrobiło mi
się wstyd, i chyba nawet poczerwieniałem, bo jakoś gorąco mi się
zrobiło na twarzy. A może to od tych świeczek? Tak czy owak, zaraz
przeprosiłem wszystkich gości i pomyślałem jednak o moim
wymarzonym rowerku. Bo przypomniałem sobie, co mi kiedyś mamusia
mówiła. Otóż mówiła, że każdy powinien mieć marzenia, gdyż
marzenia są po to, żeby się spełniały. Jak nie dziś, to jutro,
ale kiedyś spełnią się na pewno. Uspokoiłem się więc i szeroko
się do wszystkich uśmiechnąłem… nabrałem dużo powietrza… i
już chciałem zdmuchnąć wszystkie sześć świeczek naraz, gdy na
podwórku rozległ się głośny śpiew: — „Sto lat, sto
lat…!!!” — to dzieci wjeżdżały na swoich rowerkach i każde
z nich miało na szyi zawieszoną malutką paczuszkę z prezencikiem
urodzinowym dla mnie.
— Hura!
Hurra! Hurrrrra!!! — wołałem szczęśliwy z nad tortu z twarzą
spoconą od ognia i zaglądałem na dzieci.
Wszystkie
dzieci podjechały rowerkami pod sam taras i zaczęły wołać:
—„Dmuchaj! Dmuchaj!” — Nabrałem więc ponownie powietrza i…
zdmuchnąłem wszystkie sześć świeczek za jednym dmuchnięciem.
Wszyscy goście zaczęli bić mi brawo. A ja byłem bardzo
szczęśliwy! Poprosiłem wszystkie dzieci, aby zajęły miejsca przy
stole. Dzieci ochoczo spełniły moją prośbę, ale wcześniej
oczywiście wręczyły mi prezenty od siebie.
Gwarno
zrobiło się przy stole, bo wszystkie dzieci naraz chciały
opowiedzieć, jaką to ja miałem zaskoczoną minę na ich widok,
wjeżdżających na podwórko. Wszyscy uśmialiśmy się serdecznie.
Miło i wesoło było przy moim urodzinowym stole. Tak miło, i tak
wesoło, że nawet nie spostrzegłem, iż od jakiegoś już czasu nie
ma wśród nas tatusia.
Po
chwili, kiedy nastał ważny moment i mamusia rozpoczęła kroić mój
urodzinowy torcik, usłyszałem znów jakieś odgłosy na podwórku.
Odwróciłem się natychmiast i popatrzyłem w tamtym kierunku i…
nie mogłem uwierzyć! Przez podwórko, z głośnym śmiechem, na
małym rowerku — jechał tatuś. Śmieszny był to widok, bo tatuś
pedałując, dotykał prawie brody kolanami. No bo albo tatuś był
za duży, albo rower za mały. Jedno z dwóch. Nie inaczej. Chciało
mi się śmiać, bo przeleciała mi wtedy taka myśl po głowie, że
tatuś wygląda jak słoń na mrówce, gdyż akurat wtedy przypomniał
mi się taki dowcip o słoniu, jaki opowiadał mi mój kolega z
przedszkola.
Pobiegłem
szybko naprzeciw tatusia. A tatuś zrobił jeszcze piękny manewr
rowerkiem i wyhamował pod tarasem… To ja za nim…
— Tatusiu,
proszę…! Co to…? Czyj to…? — nieskładnie próbowałem
tatusiowi zadać pytanie, promieniejąc ze szczęścia…
Rysunek mojej 6-letniej Wnuczki. :)
* Fragment opowiadania.