piątek, 31 sierpnia 2018

ZOOlogia stosowana 4 - Maniak fotografowania


Tylko maniak fotografii wie,
ile napracować trzeba się,
by uchwycić niepowtarzalne momenty,
i przez obiekt fotografii nie zostać napadniętym. 

***

- Z drogi! Tu ja pilnuję!
Przekroczysz teren… nie daruję!


- I co się gapisz jak ciele na malowane wrota?!
A z resztą, gap się, skoro naszła cię taka ochota.


- Etatowy dzwonnik na pastwisku, to fucha nad fuchami.
Nie wierzycie? Popatrzcie i… zatrudnijcie się sami.


- Uważaj, byczkiem Fernando nie jestem!...
Ale zapraszam, bardzo zapraszam na moją fiestę.


Koń jaki jest, każdy przecież widzi...
Niektórzy się go boją, nikt jednak z niego nie szydzi.


Siwy koń staruszek pasie się i prycha,
chciwie wciąga chrapami powietrze i… do kasztanki wzdycha.


Kasztanka młoda w stronę siwego konia prycha:
- Widzę staruszku, że przemawia przez ciebie pycha!


- Ech, wy, rasowe konie,
czasami z was to wielkie wałkonie!


- Cześć! Jestem kozioł Bodzio, który nie bodzie…
Za bezstresowym wychowaniem jestem, bo jest teraz w modzie.


- Zapraszamy do siebie... Zapraszamy!
Ale tylko dobrych ludzi, złych rogami wypraszamy.


- Jedziemy na wycieczkę - autostopem!
Kierunek Pacanów... i z powrotem.


Woła kozioł na widecie:
- Sami wchodzicie i sami się anonsujecie!


- Błeee, ja się boję, ja chcę do mamy!!!
A która to moja mama, jak ich tyle tu mamy?


- Tak jak my, nikt nie jest spolegliwy...
Przyznaj szczerze, bądź sprawiedliwy.


Miłe tête-à-tête potrzebne jest każdemu,
nawet zwierzęciu typowo stadnemu.


Do jakiekolwiek rodziny nie zajdziesz,
tam czarną owcę - zawsze - znajdziesz.


Pasą się osły pasą...
a ludzie przechodząc obok, wciąż się do nich łaszą.


- Tak, jestem osioł, ale nie taki znów uparty…
To ty na moje zdjęcie żeś się uparł jak osioł uparty.


Dzik jest dziki, ale nie zawsze zły…
Zły jest tylko wtedy, kiedy pokazuje kły.


- My też świniami jesteśmy, ale nie dzikimi...
Przybyłyśmy z Hanoi, jesteśmy więc wietnamskimi.


- Uwielbiam orzeszki, każdy o tym wie...
Niech więc każdy o tym pomyśli, zanim wszystkie zje.

***

Halszka zawsze na posterunku.
Nikomu nie daje się ruszyć.
Uwiecznianie obrazów jej pasją,
która gra w jej duszy. 

czwartek, 30 sierpnia 2018

Niespodziewana kąpiel

Z cyklu: - „Świat przygód”
(fragment "Narzuconej autobiografii Halszki")


Zawsze z wytęsknieniem wyczekiwałam wakacji. Niemalże co roku spędzałam je u cioci w małej wsi w Kotlinie Kłodzkiej. Pięknie tam było. Tam zawsze coś fajnego się działo. O nudzie mowy nie było. Tym bardziej, że miałam tam kuzyna w swoim wieku i jego kolegów. Oni też zawsze z wytęsknieniem czekali wakacji i... mojego przyjazdu. A potem? A potem się działo! Obowiązki, obowiązkami, co trzeba było pomóc cioci, się pomogło... i jazda żyć! A co?! Młodość ma swoje prawa.

Pamiętam, że kiedy byłam na wakacjach jako 15-latka, to któregoś dnia mojego pobytu na wsi, a właściwie nocy, wybraliśmy się z kuzynem Ryśkiem i jego kolegą Frankiem do księdza na jabłka. Wiedzieliśmy, że to głupie kraść u księdza jabłka, kiedy u cioci w sadzie jabłek od groma, ale że tego dnia trzeba było jeszcze coś mocniejszego przeżyć, by ruszyć rozleniwioną pracą w polu — adrenalinę, się wybraliśmy, i to bardzo ochoczo. Pieczone w ognisku jabłuszka też nam się marzyły. A zakazane przecież lepiej smakują. Wszak nam już nasza prarodzicielka Ewa dała tego przykład. I pewnie w genach nam to zostało.

No dobra, nie będę owijać w bawełnę i przyznam się od razu, że to był mój pomysł z tymi zakazanymi jabłkami. I wszystko byłoby super, gdyby nie idiotyczny wyskok Ryśka. Wprawdzie wlazł z Frankiem do sadu księdza, kiedy ja stałam na czatach i w razie niebezpieczeństwa miałam gwizdem dać im znać, ale co z tego, jak ten bałwan „niebezpieczeństwo” sam sprowokował. Siedząc na jabłoni, zaczął rzucać jabłkami w moim kierunku, a ja nie mając pojęcia, że to jego robota, pomyślałam, że to ktoś rzuca we mnie kamieniami. Musiałam sprawdzić kto to i skąd rzuca. W zupełnych ciemnościach poleciałam w kierunku pobliskiej drogi. Chciałam się zaczaić w przydrożnym rowie na delikwenta i w razie potrzeby, spłoszyć go, udając warczenie psa. Niestety, ani jedno ani drugie nie doszło do skutku, bo nagle zza krzewów wyłoniła się jakaś postać z psem. Wpadłam w panikę, bo pomyślałam sobie, że to z pewnością jest ksiądz. Nie wiele myśląc, padłam na ziemię, i czołgając się, zawróciłam z powrotem pod sad, aby jakoś ostrzec chłopców. Gwizdać przecież nie mogłam. Kiedy zbliżałam się do celu, zauważyłam nagle jak chłopcy nieco dalej przeskakują ogrodzenie i biegną akurat w tym kierunku, gdzie widziałam księdza z psem. Spanikowałam jeszcze bardziej, bo nie wiedziałam, co to ma znaczyć i przed kim oni w ogóle uciekają. Zerwałam się na równe nogi i chyłkiem pobiegłam za nimi. Niestety, chłopcy jak gdyby się rozpłynęli w powietrzu i nigdzie już ich nie było widać. Kiedy dobiegłam do drogi, zobaczyłam w oddali, na tle wiejskich latarni, iż ta postać z psem idzie dalej w kierunku wsi. Uspokoiłam się nieco, bo to oznaczało, iż ksiądz to jednak nie był. Przez moment zastanawiałam się co mam dalej począć. Chłopców ani widu ani słychu, a ja sama pośród ciemności. Odczekałam jeszcze chwilkę i wreszcie głośnym i przeciągłym gwizdem na czterech palcach, dałam wyraz swojej dezaprobacie. Jakie było moje przerażenie, kiedy nagle usłyszałam przytłumiony krzyk Ryśka:
Halszka uciekaj!
Jak piorunem rażona zerwałam się natychmiast do ucieczki. Na łeb na szyję gnałam przed siebie, nie wiedząc zupełnie gdzie gnam. W gnanie włożyłam jednak całą swoją energię i gnałam jak szalona. Wreszcie zaczęłam się kierować w stronę pierwszych zabudowań gospodarskich. Myślałam, że tam poczuję się bezpieczniej. I kiedy biegłam już opłotkami i coraz bardziej się uspokajam, nagle w pewnym momencie, ziemia uciekła mi spod nóg i… niech to szlag!... wylądowałam po pas w jakiejś wodzie. Z przerażenia krew mi się w żyłach zmroziła. Z zimnej wody zapewne także. A kiedy po chwili do moich nozdrzy doleciał zapach tej wody, myślałam, że pagibnę tam od razu. Okazało się, że wpadłam do najnormalniejszego w świecie gnojowiska. A co gorsza, nie mogłam się z niego wydostać, bo dno było muliste i śliskie. Szamotałam się tam jak szalona, i już myślałam, że przyjdzie mi tam rzeczywiście pozostać na wieki, kiedy nagle, nad głową, zobaczyłam dwie postaci. Był to Rysiek i Franek. Ależ mnie uszczęśliwił ich widok.
Kiedy mnie chłopcy wyciągnęli z tego cuchnącego gnojowiska, zaczęli się nagle tarzać ze śmiechu po ziemi. Wpadłam w konsternację. Bo jakże to tak, ja tu mało się nie utopiłam w gnojówce, a oni się śmieją? Wreszcie wydukałam:
No, teraz można się śmiać, ale było gorąco — i puściłam się biegiem w kierunku rzeki Białej, aby zmyć z siebie to „śmierdzielstwo”.
Chłopcy ze śmiechem ruszyli za mną. Biegnąc za moimi plecami, Rysiek, ciągle rechocząc, wysapał:
Chciałaś adrenaliny, to ją masz, i to wszystko dzięki nam, twoim najlepszym kumplom.

Okazało się, że to Rysiek już wcześniej cichcem zaaranżował cały ten spektakl z zakazanymi jabłkami w tle, i kiedy wlazł z Frankiem do sadu, bez przerwy miał mnie na oku. A potem, razem udawali ucieczkę przed „niebezpieczeństwem” i z ukrycia obserwowali moje poczynania. Ależ byłam wściekła na nich obu, kiedy mi to ubawieni po pachy zakomunikowali. Pół nocy przesiedziałam w rzece i z wściekłości nie odzywałam się do nich. Ale kiedy mnie w końcu zaczęli przepraszać i przyznawać, że to jednak był rzeczywiście idiotyczny żart z ich strony, moja wściekłość zaczęła mnie powoli opuszczać. Tym bardziej, że było mi coraz bardziej zimno. No a kiedy Rysiek przyniósł mi z domu mój płaszcz kąpielowy, powoli zaczęłam już nawet draniom wybaczać. Wybaczyłam zaś całkowicie, kiedy siedziałam już na brzegu otulona moim cieplutkim płaszczem kąpielowym i rzucałam w nurt rzeki moje zapaskudzone ciuchy. Wtedy już też zaczęłam się głośno śmiać, bo w końcu musiałam Ryśkowi przyznać rację. Faktycznie, tej nocy adrenalina buzowała mi w żyłach jak oszalała… A że była też i trochę zbrukana i śmierdząca, to nic!


Na drugi dzień, po nocce pełnej wrażeń, radosna byłam na powrót.
No bo jakże by inaczej? Jak przygoda, to przygoda!


***

Nigdy nie zapomnę swoich wspaniałych wakacji u mojej cioci na wsi pod Kłodzkiem. To był cudowny czas. Czas, do którego zawsze myślami wracam, i wracać będę. Bo też przygód, jakie tam przeżyłam, zapomnieć się nie da. Były szalone, lecz i bardzo zabawne. Niektóre wręcz magiczne. Tak je widzę z perspektywy czasu, tak je widziałam i wówczas, jako młodziutkie dziewczątko, które kochało wieś, a tylko w wakacje mogło się nią rozkoszować.

Wiele moich przygód z tamtego okresu wykorzystałam przy pisaniu powieści "Szalone wakacje"Szalony spływ Białą Lądecką  również.

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

ZOOlogia stosowana 3 - Ludzkie przywary


Jaki koń, każdy widzi…
Jeden go lubi, drugi z niego szydzi.
Koniowi to jednak wszystko zwisa
poniżej pęcin, albo …… ;) 


Łaciata krowa o imieniu Kika,
po pastwisku nieustannie bryka.
Rasowego byka zewsząd wypatruje,
co w prokreacji ją poratuje.


Przyszła koza do woza...
Tak jak to zwykle koza.
O siano pachnące poprosiła,
choć wcześniej nim pogardziła.


Z baranem lepiej w szranki nie stawać,
z nim zawsze trzeba się czegoś obawiać:
Jak nie przysłowiowej jego głupoty,
to jego rogów… i braku cnoty. 


Ten kto jest płochliwy, dobrze wie,
że o wielu ważnych rzeczach nie dowie się.
Nikomu się jednak obłaskawić nie daje,
woli życie w samotności i własne Himalaje.


Świnia mała, czy świnia duża…
różnica jest, choć wcale nieduża.
Podobnie jak świństwo zrobione komuś.
Lecz czy to zrozumie któryś chamuś? 


Ciało nie zawsze odzwierciedla duszę.
Kto tego nie wie, dowieść mu muszę.
Wystarczy spojrzeć na ciała geniuszy...
Czy one ujawniają, co gra im w duszy?


Ameryka to ponoć wielki raj…
Zaś Polska, to tylko dziki kraj.
Ktoś tak powiedział swojego czasu
i teraz drzewo wozi do lasu. (?)


Wielbłąd to ma klawe życie,
wędrować może po całym świecie.
I nigdzie, nawet na Rusi,
że jest wielbłądem, udowadniać nie musi.


Ten kto naprawdę siebie szanuje,
zawsze i wszędzie nad sobą panuje...
I nie ma ambicji by zostać posłem,
by go nie kojarzono ze zwykłym osłem.

niedziela, 26 sierpnia 2018

Koncert na pożegnanie lata

Wczoraj był piękny i słoneczny dzień. Ostatni dzień lata. Nikt się jednak nie smucił. Kto żyw był zajęty przygotowaniami do jego pożegnania. Ptaki, które zostają na zimę, gromadziły zapasy i wygrzewały swe piórka w ostatnich letnich promieniach słonecznych. Nie śpiewały już, nie miały czasu. Zaś ptaki, które co roku wędrują wraz z latem do ciepłych krajów, kluczyły po niebie i zbierały się do odlotu. I też już nie śpiewały. Oszczędzały siły na daleką podróż.
A lato? Lato zapewne chciało zostawić po sobie wspaniałe wspomnienia. Ofiarowało więc nam, jeszcze raz, przepiękną pogodę, błękit nieba, migoczące, złociste promienie słoneczne i niezapomnianą woń…
I właśnie taki był wczorajszy dzień. Był cudowny. Ptaki milczały. Cisza dookoła. Powietrze tylko drgało i szumiały drzewa.
I muszę wam dzieci powiedzieć, że na taki właśnie dzień, ja, kret Jedwabek wraz z moim przyjacielem, świerszczykiem Wirtuozem, czekaliśmy niecierpliwie od dawna. Wiecie dlaczego? Bo świerszczyk Wirtuoz zamierzał dać koncert na pożegnanie lata. A ja bardzo lubiłem jego granie i też codziennie wyglądałem takiego właśnie dnia, jaki był wczoraj. Rano, kiedy się tylko obudziłem, wystawiłem główkę ze swojego kopczyka… A muszę wam powiedzieć, że mam bardzo ładny kopczyk. Wirtuoz nazywa mój kopczyk kretowiskiem. Ale mnie to nie przeszkadza. Sam go zbudowałem na naszej łące i jestem z niego dumny. A urządziłem go bardzo wygodnie i przytulnie. Wnętrze komory gniazdowej, i niektóre korytarze, wyścieliłem suchymi liśćmi, trawą, a nawet mchem. Wirtuoz często mnie odwiedza w podziemiach mojego kopczyka i też mu się u mnie podoba… Ale, ale, a o czym to ja mówiłem? Aha, już wiem… więc kiedy tylko wyglądnąłem na zewnątrz, stwierdziłem od razu, że to musi być ten dzień dzień koncertu Wirtuoza.
– „Wymarzony dzień. Cicho, spokojnie. Ptaki zajęły się sobą i nie śpiewają. Nie będą więc grania Wirtuoza zagłuszać. Żadnej konkurencji, żadnego śpiewania” myślałem ucieszony i pobiegłem natychmiast do domu Wirtuoza, aby się przekonać, czy on już jest przygotowany do koncertu. I wiecie co zobaczyłem? Nie uwierzycie! Sam nie mogłem uwierzyć! Przez moment pomyślałem, że niedowidzę, gdyż zapomniałem okulary założyć. Ale nie! Sprawdziłem, miałem je na nosie. Wtedy się przeraziłem, bo widziałem jak Wirtuoz siedzi smutny na liściu koniczynki i wpatruje się w swoje skrzypki. Nie czekałem dłużej. Natychmiast podbiegłem do niego i potrząsnąłem nim.
Co ci się stało, Wirtuozku mój kochany? zapytałem coraz bardziej wystraszony.
Mam wielkie zmartwienie odpowiedział mi i jeszcze bardziej posmutniał, spuszczając głowę. A po chwili, ściskając swoje skrzypki w objęciach, cichutko dodał: Boję się, Jedwabku.
Wtedy zrozumiałem wszystko. Wirtuoz umiał przepięknie ćwierkać swoimi skrzydełkami i jednocześnie grać na skrzypkach, ale był bardzo nieśmiały i zżerała go trema. Musiałem szybko coś wymyślić, żeby mu pomóc. No i wymyśliłem.
Wiesz, Wirtuozku! powiedziałem łagodnie. Na drugim końcu naszej łąki, gdzieś pod lasem, mieszka dobra wróżka Teofila. Pójdziemy tam do niej, a ona na pewno już coś poradzi.
Wirtuozek z nadzieją w oczach popatrzył na mnie, uśmiechnął się serdecznie, i chwycił mnie za rękę, no i… poszliśmy.
Szło nam się bardzo miło. Opowiadaliśmy sobie o pięknym dniu, o lecie, z którym przyjdzie nam się niebawem pożegnać. Ale nic nie wspominaliśmy o jego koncercie. Tak było rozsądniej. Po co Wirtuoz miałby się znów smucić. Najpierw trzeba było dotrzeć do wróżki Teofili. I kiedy tak szliśmy miarowym krokiem, zobaczyliśmy nagle wśród gęstej trawy wystający z norki łebek naszej znajomej myszki Apolonii… Ale muszę wam powiedzieć, że niezbyt spodobała mi się jej ta nowa norka. No bo to taka sobie zwykła dziura w ziemi. Nie ma to jak mój kopczyk. Ale jak jej się ta dziura podoba, to jej sprawa. No nie?... Myszka bardzo się zdziwiła na nasz widok, więc zapytała:
A dokąd to wędrujecie z samego rana?
Idziemy odwiedzić naszą znajomą wróżkę Teofilę szybko odpowiedziałem jej, nic nie wspominając naturalnie, po co do niej idziemy. Ale myszka Apolonia jest bardzo ciekawską myszką, więc zadała jeszcze jedno pytanie:
A po co do niej idziecie? Bo wróżkę nie odwiedza się tylko ot tak sobie. Idąc do niej, każdy już ma jakiś tam swój cel. Zresztą nie musicie mi odpowiadać. Idę z wami.
No i poszliśmy we trójkę. Na początku nie bardzo byłem zadowolony z towarzystwa ciekawskiej myszki, ale potem sobie pomyślałem, że to może i dobrze, bo jak już Wirtuoz zacznie koncert, to lepiej się będzie czuł, widząc więcej znajomych mordek. Nie uszliśmy jednak zbyt daleko, gdy usłyszeliśmy czyjeś wołanie:
Co tak pędzicie?! Gonię już za wami taki kawał drogi! wołała zdyszana dżdżownica Rosówka. Chcę iść z wami, bo czuję, że coś się będzie działo… Ale się zmęczyłam. Nie mam już siły. I… wpełzła myszce Apolonii na grzbiet, bez pytania o zgodę.
Zaczęliśmy się śmiać, bo śmiesznie to wyglądało. Wirtuoz stał się mniej poważny.
— „To i dobrze” pomyślałem. No i poszliśmy dalej.
Za chwilę znów usłyszeliśmy czyjeś wołanie. To mrówka Ruda biegła za nami, a za nią gonił pajęczak Kosarz na swoich ośmiu długich i cienkich odnóżach. Oni też chcieli iść z nami. Szliśmy więc coraz większą grupą. Do wróżki Teofili było już blisko. Całą gromadą dotarliśmy w końcu do jej pięknego domku w gęstej kępce trawy. A ona przyjęła nas bardzo miło. Wytłumaczyłem jej w czym rzecz. I wiecie co nam poradziła? W miejscu gdzie nasza łąka styka się z lasem — poszukać dużego grzyba z zielonym kapeluszem. Powiedziała, że grzyb ten rozpyla wokół siebie taką woń, że każdy pod jej działaniem staje się śmiały, ba, nawet odważny. Podziękowaliśmy i zaraz ruszyliśmy na poszukiwania. No i udało się. Szybko znaleźliśmy ten grzyb. Stał sobie dostojnie na skraju lasu świerkowego nieopodal łąki przyozdobionej pięknym kwieciem.
— „Wymarzone miejsce na koncert” — pomyślałem. — „A jaka akustyka!” —Cieszyłem się za siebie, za Wirtuoza i za wszystkich zebranych.
Sromotnik bezwstydny, bo tak się nazywał ów grzyb, wydzielał rzeczywiście dziwną woń. Stanęliśmy pod nim z lekkim zawrotem głowy, gdyż ta woń była… hm, no dość powiedzieć… oszałamiająca. Na początku przynajmniej.
Ale już po chwili zauważyłem, że Wirtuoz uśmiecha się szeroko. Widać było wyraźnie, że „wiara” zrobiła swoje. Świerszczyka opuściła nieśmiałość i trema. Zaczął potrząsać skrzydełkami, które jak instrument muzyczny wydały piękne, ćwierkające dźwięki. Po chwili przyłożył skrzypki pod brodę, zamachnął się smyczkiem i… już chciał rozpocząć koncert, gdy nagle, usłyszeliśmy głośne chrobotanie, i ziemia zatrzęsła się pod nami.
Ty, turkuć podjadek, wyłaź no spod ziemi! — zawołałem głośno, bo odgadłem w mig, kto spowodował to zakłócenie. — Wyłaź, chcę się z tobą rozmówić.
Czego chcesz? — zapytał turkuć, wychylając spod ziemi umorusaną buzię. A gdy zobaczył nas wszystkich, dodał: — Czemu mi przeszkadzacie? Nie widzicie, że się posilam?
Przepraszamy! Nie chcemy ci przeszkadzać, ale ty też nie przeszkadzaj nam — zawołałem. — To znaczy, nie przeszkadzaj Świerszczykowi, bo on daje koncert na pożegnanie lata. A ty podgryzasz korzonki akurat tego grzyba, pod który on stoi. — Mówiąc o tym, przyszła mi do głowy przerażająca myśl, że może ten żarłok turkuć już to zrobił i wnet cały czar pryśnie, i znów Wirtuozka ogarnie obezwładniająca trema. Wystraszyłem się bardzo i zaraz spojrzałem na niego. Wirtuoz na szczęście był ciągle w wyśmienitym humorze. — Uff! Odsapnąłem z bezgraniczną ulgą. I wtedy turkuć podjadek wygramolił się na powierzchnię ziemi. Otrzepał się. Położył po sobie brudne od ziemi czułki i zaczął się wpatrywać, to w Świerszczyka, odzianego w piękny biały frak, to znów w trzymane przez niego skrzypki i smyczek… Nagle się rozpromienił, i radosnym głosem zawołał:
No to graj już! Niech wszyscy usłyszą jak mój… kuzyn gra.
I wiecie co się stało? Świerszczyk się ukłonił z uśmiechem, po czym wyprężył z gracją i… zaczął swoją wirtuozerię. Grał cudownie. A muzykę jego wiaterek niósł po łące, po lesie, daleko, daleko. Cała przyroda zastygła na moment w bezruchu. Kto żyw nastawiał uszu, aby nie uronić żadnego dźwięku tej cudownej muzyki. Ptaszki zawisły w powietrzu i uśmiechały się z aprobatą. Kwiatuszki na łące kręciły łebkami w rytm muzyki. Słoneczko rzucało wibrującymi złotymi promieniami, tworząc bajeczne efekty świetlne.
Promienieliśmy ze szczęścia. A już najbardziej sam Świerszczyk Wirtuoz. Mógł przecież grać, i to dla tak wielkiego audytorium. Więc grał i… grał. Coraz bardziej zapamiętale, oddając muzyce całego siebie. Na pewno czuł też, iż swoją muzyką sprawia nam wszystkim wielką przyjemność. Uśmiechaliśmy się do niego i w błogim nastroju chłonęliśmy każdy takt jego muzyki.

Wierzcie mi dzieci, to było piękne przeżycie. Tak piękne, że nawet sromotnik bezwstydny zaglądnął raz spod kapelusza i z rozrzewnionym uśmiechem puścił do mnie oczko… A może mi się tylko tak wydawało? 

sobota, 25 sierpnia 2018

Gdybym no tylko złotą rybką była…

Wprawdzie nie rybą a rakiem jestem, ale że na bezrybiu i rak ryba, to myślę, że moja fantazja aż tak przesadna znów nie jest. Fantazja to moje drugie imię, pofantazjować więc sobie, co bym zrobiła, gdybym złotą rybką była, to dla mnie żadna trudność. A że pogodzić się nie mogę ze wszystkimi potwornościami, jakie w ostatnich latach ze spotęgowaną siłą gnębią ludzkość, fantazjowanie o złotej rybce stało się dla mnie wewnętrzną potrzebą. Ba, nakazem wręcz… Skoro moce odgórne zostawiły naszą Planetę odłogiem, a pięć największych religii na świecie zamiast ludzkości pomagać godnie żyć, coraz bardziej ją konfliktuje; skoro coraz więcej chamstwa i nienawiści, coraz więcej wojen, coraz więcej ogłupiałych ludzi upodlonych dopalaczami, narkotykami, alkoholem; skoro coraz więcej tragedii rodzinnych spowodowanych przez tych upodlonych, odurzonych używkami… Och, jak ja bym chciała złotą rybką być! Bo:

Gdybym była złotą rybką,
gdybym złotą rybką była,
to bym wszystkich pijaków
do odwyku zmusiła.

(zdjęcie z Internetu) 

Gdybym była złotą rybką,
gdybym złotą rybką była,
to bym wszystkich balangowiczów
w trzeźwości żyć nauczyła.

(zdjęcie z Internetu)

Gdybym była złotą rybką,
gdybym złotą rybką była,
to bym niewierne pary
rozumu nauczyła.


Gdybym była złotą rybką,
gdybym złotą rybką była,
to bym wszystkie ludzkie bestie
do piekła wtrąciła.


Gdybym była złotą rybką,
gdybym złotą rybką była,
to bym całą kulę ziemską
z podłości oczyściła.


Gdybym była złotą rybką,
gdybym złotą rybką była,
to bym wszystkie żywe istoty
opieką otoczyła.


Gdybym była złotą rybką,
gdybym złotą rybką była,
to bym na ludzką krzywdę
ludzkość uwrażliwiła.


Gdybym była złotą rybką,
gdybym złotą rybką była,
to bym wszystkich uciśnionych
parasolem wsparcia otoczyła.


Gdybym była złotą rybką,
gdybym złotą rybką była,
to bym wszystkie pary
miłości nauczyła.


Gdybym była złotą rybką,
gdybym złotą rybką była,
to bym o pomoc dla świata
Wszechświat uprosiła.


Gdybym była złotą rybką,
gdybym złotą rybką była,
to bym całą ludzkość
radośnie żyć nauczyła.


Gdybym była złotą rybką,
gdybym choć na chwilę była,
to bym wszystkich dobrych ludzi
życzenia spełniła…



I taaakie piękne życie wszyscy byśmy mieli...
A z nami mało pracy mieliby Anieli.


piątek, 24 sierpnia 2018

ZOOlogia stosowana 2 - Ech te krowy


Na pastwisku wielkie poruszenie...
Kłócą się krowy z zacietrzewieniem.
Każda chce dowieść, że jest ładniejsza,
Że bardziej dojna, i że mądrzejsza.


Tylko krowa Mućka nie kłóci się wcale,
Na to nie pozwala jej własne morale.
Gdy kłótnia wybucha woli się schować,
By nic nie słyszeć i się nie stresować.


Mućka to krowa bardzo pracowita.
Jest miła, przyjazna, z każdym się wita.
Wiele talentów ma Mućka także.
Jest też i mądra, ciągle się uczy wszakże.


Tych jakże wielu Mućkowych zdolności,
Każda krowa w oborze jej zazdrości.
I choć każda z nich też coś tam umie,
Niechęć do Mućki — demonstrują tłumnie.


Zazdrość koleżanek jest wręcz ogromna.
Talentów Mućki każda z nich pomna,
Zazdrosna jest aż do szpiku kości...
A Mućka, bidulka, cierpi w samotności.


Pewnego razu casting Mućka wygrała
I do programu „Mam talent” się dostała.
I choć tam pokazała najgłupsze co potrafi,
Jej koleżanki z zazdrości i tak — szlag trafił!