czwartek, 30 kwietnia 2020

Dary w lesie

Nie, nie pomyliłam się, chodzi mi o dary w lesie, nie dary lasu. Bo rzeczywiście niedawno na dary w lesie się natknęłam. Maszerowałam sobie raźnym krokiem głównym duktem leśnym, kiedy nagle, na poboczu, na stosie ściętych drzew zobaczyłam coś takiego:


Zdziwiona bardzo przystanęłam i zaczęłam przyglądać się tym porozwieszanym, zapisanym kartkom. Po chwili z zaciekawieniem zaczęłam czytać co na nich stoi. No i doczytałam się, że są to jakieś modlitwy ewangelickie. Zaglądnęłam też do metalowego pudełeczka, gdyż zachęcająco było na nim napisane: „Proszę wziąć po 1 egzemplarzu... na pamiątkę, na zastanowienie, na zachętę”. W środku były trzy rodzaje malutkich kolorowych karteluszek z obrazkami i różnymi modlitwami, a także z cytatami jakiś świętych. Trochę je poczytałam, ale nie wzięłam, ponieważ pomyślałam, że są przeznaczone tylko dla ewangelików.

Tu gdzie mieszkam, ewangelików jest bardzo dużo. I wszystko jest ewangelickie: kościoły, szkoły, przedszkola. W kościele ewangelickim na mszy byłam parę razy, ale tylko z okazji pogrzebów moich sąsiadów. Aha, byłam też cztery razy z okazji rozpoczęcia roku szkolnego przez pierwszoklasistów, kiedy to czwóreczka moich wnucząt rozpoczynała naukę. Oczywiście w szkole ewangelickiej. W naszym mieście tylko takie są. Co nie znaczy, że dzieci innych religii, czy też bez religii, do szkół tych nie uczęszczają, bo uczęszczają. Wszystkie razem. Kościoły katolickie też tu są. Meczety również.

Kiedy oderwałam się od tych cudeniek i ruszyłam w dalszą drogę, zaczęłam rozmyślać nad różnicą między ewangelikami a katolikami. W wielu przypadkach jest ona ogromna, ale nie będę roztrząsać tutaj tej kwestii. Wspomnę tylko o kościołach, bo między kościołem ewangelickim a kościołem katolickim różnica jest tak wielka, iż sama się rzuca w oczy. Aż nadto! I muszę przyznać, że kościoły ewangelickie bardziej mi się podobają, bo są bardzo skromne. W odróżnieniu od kościołów katolickich. Kościoły katolickie wręcz ociekają przepychem (zwłaszcza w Polsce). Nikomu niepotrzebnym przepychem... No, może za wyjątkiem księży. Dlatego zrozumieć i polubić księży nie zawsze jest łatwo*.

Rozmyślając, maszerowałam dalej. Nie uszłam daleko, kiedy przy bocznej ścieżynce znów zobaczyłam jakieś dziwo. Jeszcze większe.


To zaproszenie do poczęstunku. Bardzo osobliwe zaproszenie. Jakby nie patrzeć. Na kocu rozłożone były: napoje (i to nie byle jakie, bo bio), a także różne ciasteczka w pudełeczku plastikowym, znów jakaś modlitwa i malutki drewniany krzyż, pod krzyżem inne pudełeczko, a w nim buteleczka z olejkiem.
To wszystko było dla mnie bardzo dziwne, ale nie powiem, też i miłe. Lubię oglądać przejawy bezinteresownej dobroci, w każdej postaci.
Popatrzyłam na te wszystkie dary miło zaskoczona i poszłam dalej. Kierowałam się w głąb lasu, gdzie na małej polance stoi duża drewniana chatka. Chciałam sprawdzić, czy są w niej ci leśni darczyńcy. Wiem, że się tam czasami różne grupy ewangelików spotykają, zwłaszcza w czasie weekendu. Nocują tam, modlą się, śpiewają przy ognisku, grillują. Byli.


Później, kiedy wędrowałam dalej, na leśnych dróżkach spotkałam dwie grupy wędrowców z plecakami na plecach. Pierwsza grupa, to była grupa młodzieży, roześmiana, radosna. Druga, to kilkanaście starszych osób, ale równie radosnych. Wszyscy bardzo miło mi się kłaniali ze słowami: — „Grüß Gott!” (Szczęść Boże!). Wszystkim oczywiście odpowiadałam: — „Grüß Gott!”... A szło mi to jak z karabinu maszynowego. Bo raz po raz odpowiadałam. Niektórzy zagadnęli mnie o pogodę, inni o cel wędrówki, chwilkę pogadaliśmy... i poszliśmy w swoją stronę.

W kolejnym tygodniu, będąc zupełnie w innym miejscu na wycieczce rowerowej, również spotkałam podobne przejawy wiary ewangelickiej. Zaproszenie do rozmowy z Szefem: — „Hast du lust auf kleines Gespräch mit dem Chef?” (Masz ochotę na małą rozmowę z Szefem?”). Fajne, radosne zaproszenie.


Bardzo lubię aktywnych, uśmiechniętych ludzi... bez względu na ich wiarę czy jej brak. A owe: — „Grüß Gott!”, jest tutaj najpopularniejszym powitaniem, i to też bez względu na wiarę czy jej brak. Bo w końcu, co to za różnica, przecież każdy ma jakiegoś tam swojego Boga. I chociaż niektórzy uważają, że ich Bóg jest najważniejszy, bo jest jedyny (sic!), to i tak ważniejsze jest to, aby ludzie byli dobrzy, tolerancyjni i uśmiechali się do siebie... bez względu na wiarę czy jej brak.




Atak trolli

Co głupszych trolli szybko się pozbyłam,
Miłych zaś gości ciepło pozdrowiłam...
Do opieki wezwałam wróżkę Sagittę,
Gdy będzie za mało — poproszę Rokitę.

Ich moc strzec mnie będzie przed jadem nienawiści...
Gdy troll tu zawita, Rokita mu manto spuści.




Wróżko Sagitto, proszę, otocz opieką moją cichą przystań. Nie dopuść do tego, by jakiś nienawistny troll pluł nań jadem nienawiści. Z głupim trollem — poradzę sobie sama.


środa, 29 kwietnia 2020

Urodziny Jareczka

Na Jareczka urodziny
  Przyszli goście z całej rodziny.
Każdy prezent w ręce trzyma,
A Jareczek... buźkę nadyma.


Iiiiii???... Pfuuu!!!

Obrazek z Internetu


Wszystkie świeczki zdmuchnął klawo,
Aż mu goście biją brawo.
Sto lat, sto lat... słychać wkoło
Bardzo głośnie i wesoło.


Primum non nocere... I tak trzymać

Oglądałam kiedyś w telewizji krótki reportaż z procesu lekarza, który został oskarżony przez innych lekarzy za stosowanie w swojej praktyce lekarskiej — homeopatii. Byłam bardzo zaskoczona. Nawet nie spodziewałam się, że w Polsce homeopatia jest przez niektórych lekarzy napiętnowana. Dobrze, że sąd chociaż w tym przypadku okazał się być niezawisły, i idąc z duchem czasu, wydał wyrok uniewinniający. Wprawdzie w uzasadnieniu wyroku nie przychylił się do tej metody leczenia, a jedynie uznał, że skoro oskarżony lekarz nikomu tą metodą krzywdy nie zrobił i żaden pacjent na niego skargi nie wniósł, to to jest już wystarczającym dowodem na jego niewinność. Czy jest to wystarczające uzasadnienie? No, przynajmniej na tyle, że lekarz został oczyszczony z oskarżeń. Sąd przecież tak do końca na medycynie znać się nie musi. Powiedzmy.
Natomiast wielu lekarzy po ogłoszeniu wyroku sądowego dalej szło w zaparte i twierdziło, iż wyrok sądowy był niesłuszny, bo stosowanie homeopatii jest niezgodne z etykietą lekarską, ponieważ naukowcy nie udowodnili jej pozytywnego działania. Ot i tłumaczenie. A ileż to przeróżnych leków, których działanie nie do końca zostało potwierdzone przez naukowców krąży po aptekach i jest objętych farmakopeą? A ile jest szkodliwych? O tym kontrujący lekarze nie wspomnieli.

Po obejrzeniu reportażu kroki swe skierowałam do komputera i poserfowałam nieco po Internecie. Koniecznie chciałam się czegoś więcej dowiedzieć na temat homeopatii w Polsce i opinii lekarzy na jej temat. No i dowiedziałam się, iż bardzo wielu panów i pań w białych kitlach jest jej przeciwna. Przyznam, poczułam się bardzo zaskoczona tym faktem. Bo też okazuje się, że wielu z nich uważa homeopatię za oszustwo, za kpiny z medycyny. A lekarza stosującego tę metodę odsądza się od czci i wiary i posądza się nawet o sprzeniewierzenie się przysiędze Hipokratesa. To jeszcze nie wszystko… Niektórzy też uważają, że homeopatia nie jest skuteczniejsza niż placebo, czyli leki działające tylko dzięki sugestii... No to przepraszam bardzo, to ja, na tenże przykład, jak na tacy podam przykład mojego 3-letniego wnuczka. Z anginy został wyleczony właśnie lekami homeopatycznymi. Tylko. Bez żadnego antybiotyku. No niech mi ktoś powie, że na takiego małego szkraba jakowaś forma sugestii zadziałała… Placebo! Też mi! Że na dorosłego może zadziałać to jeszcze uwierzę, ale nie na takie małe dziecko, które pojęcia nie ma o tym, że ma sobie coś wmawiać i tym samym wpłynąć na swoje zdrowie. Powiem szczerze, że ja bym wolała, w przypadku gdyby mnie jakieś choróbsko rozłożyło, wyzdrowieć dzięki placebo niż być chemią faszerowana. No jakoś tak mam, że wolę (póki co) pozytywnymi myślami na siebie wpływać, aniżeli truć się tabletkami, w których jest cała tablica Mendelejewa.

Na Zachodzie homeopatia jest od lat bardzo popularna i ma wielu zwolenników. Nie tylko wśród lekarzy, ale i pacjentów. Są nawet specjalistyczne 5-cio letnie studia medyczne kształcące lekarzy homeopatów. I to już od dawna. Przeciwników tej metody leczenia też nie brakuje, ale nikt nikomu do oczu nie skacze. Jest demokracja. Każdy ma prawo wyboru. I lekarz, i pacjent.
Rozmawiałam niedawno ze znajomym lekarzem (pochodzącym również z Polski), który oprócz medycyny konwencjonalnej ostatnimi laty coraz częściej stosuje także i homeopatię. Powiedział mi, że przed homeopatią wielka przyszłość. Że on nawet podjął zaoczne studia w zakresie homeopatii, aby poszerzyć wiedzę w tej dziedzinie i móc ją w szerszym zakresie stosować w swojej prywatnej praktyce.

***

Nie mogę pojąć, dlaczego ludziom w Polsce aż tak bardzo brak tolerancji? I to w każdej dziedzinie życia. Dlaczego na każdą inność natychmiast robią huzia na Józia? Dlaczego obok siebie nie mogą funkcjonować różne poglądy, różne metody, różni ludzie? Wiem, wiem, w Polsce teraz demokracja… i to całą gębą, i każdy może sobie jęzor strzępić ile wlezie na wszystko i na wszystkich. W demokracji nie tak łatwo poskromić ludzkie jęzory. Ale, do diabła, niechaj taki jeden z drugim przy tym chlastaniu jęzorem przynajmniej kalumniami nie ciska na innych. Wszak to łamanie podstawowych zasad demokracji… A to już przestępstwo.

***

Wracając do wspomnianego lekarza-homeopaty, zaryzykuję stwierdzenie… e tam, nic nie będę ryzykować, powiem wprost: otóż uważam, że jego koledzy po fachu, wykańczając go psychiczne swoimi oskarżeniami, złamali jedną z naczelnych zasad etycznych w medycynie: — „Primum non nocere”. Mało tego, uważam też, że nie obawą przed szkodliwością homeopatii się kierowali, a obawą przed konkurencją. Ot i cała prawda! Bo przecież może tak być, że za parę lat się okaże, iż ta nasza wszechobecna chemia, która: żywi, leczy i ubiera, jest dla zdrowia człowieka bardziej szkodliwa niż przypuszczano… Nastąpi wtedy przetasowanie i medycyna tzw. dzisiaj „niekonwencjonalna” — zwycięży. A z nią i homeopatia.

***

Homeopatia (z gr. homoiopátheia — podobna wrażliwość) istnieje już od końca XVIII wieku. Jej ojcem jest niemiecki lekarz Samuel Hahnemann, który w swojej nowej metodzie leczenia (nazwanej przez siebie właśnie homeopatią) przyjął główną zasadę: — „Podobne należy leczyć podobnym”. A to przecież nic nowego, gdyż już sam Hipokrates w starożytności zwrócił na nią uwagę. No to więc jak? Czy stosowanie homeopatii jest sprzeniewierzeniem się przysiędze Hipokratesa, czy też nie? Hahnemann`owi w ówczesnym czasie koledzy po fachu również rzucali kłody pod nogi, ba, nazywali go nawet szarlatanem. On jednak tym się nie przejmował i dalej prowadził swoje badania na ludziach (nie na zwierzętach, tej metodzie, ze względu na brak potwierdzeń reakcji psychosomatycznych, był przeciwny) oraz z powodzeniem ludzi leczył. Nawet sam Johann Wolfgang von Goethe został jego pacjentem. A kiedy w 1813 roku w Lipsku, gdzie mieszkał i pracował, wybuchła epidemia tyfusu, na szeroką skalę leczył chorych, podając im leki homeopatyczne. Odniósł wtedy o wiele lepsze rezultaty niż jego koledzy stosujący metody ówczesnej medycyny uniwersyteckiej.

Ten fakt skłonił innych lekarzy do zapoznania się z metodami Hahnemanna. Wtedy homeopatia zyskała na popularności. A dziś jest już bardzo popularna… Na Zachodzie. W Polsce niestety ma ciągle jeszcze wielu zajadłych przeciwników. A przecież każdy ma prawo wyboru: leczyć metodą konwencjonalną, czy niekonwencjonalną. Bez skakania sobie do oczu i podstawiania nóg.


sobota, 25 kwietnia 2020

Tran. Skarbnica zdrowia i urody dla każdego

Tran wielu z nas kojarzy się z pewnością z przykrym doświadczeniem związanym z przedszkolem, kiedy to ustawieni w szeregu, z rozdziawionymi buziami, po kolei musieliśmy go łykać, podawany dużą łychą przez panią przedszkolankę. Fuj, to było straszliwe obrzydlistwo! Ale to było w dzieciństwie. Teraz, kiedy jesteśmy dorośli, do tranu podchodzimy już pewnie inaczej. Rozsądniej. No, przynajmniej ja tak podchodzę. Bo też od wielu, wielu lat, jestem wręcz fanką tranu i łykam go często. W kapsułkach albo z butelki. Częściej jednak z butelki. Chociaż z tranem w butelce też mam przykre doświadczenia, i to już z dużo późniejszego okresu, bo z młodości, kiedy to całą 100-gramową butelkę tranu wypiłam na eks. Co mnie skłoniło do tak desperackiego kroku? Ano to, że chciałam na gwałt trochę przytyć. Pomna swojego przykrego doświadczenia (pisałam o tym pod koniec wspomnienia pt. "Kanonier z przypadku")*, od kiedy stałam się dorosła, dłuższy czas tran zażywałam w kapsułkach. Jednak od paru już lat mimo wszystko przeszłam na tran butelkowany.

Cóż to więc takiego, ten tran, że tyle dobrego się o nim w ostatnich latach pisze? Z pewnością każdy wie, że to ciekły tłuszcz o charakterystycznej woni i smaku otrzymywany ze świeżej wątroby ryb z rodziny dorszowatych, halibutów lub rekinów. Przed wiekami głównym źródłem, z którego pozyskiwano tran, były wieloryby.
Obrazek z Internetu


Substancjami czynnymi tranu są: witaminy A, D, wielonienasycone kwasy tłuszczowe z grupy omega-3 oraz brom i jod.
Tran od XVIII wieku stosowany był jako jedyne lekarstwo na krzywicę. Według obiegowych opinii ówczesnych lekarzy, tran wzmacniał także kości i zęby, przyspieszał ich wzrost oraz poprawiał wzrok i apetyt. Ale dopiero na początku XX wieku lekarze potwierdzili i udowodnili właściwości lecznicze tranu. Od tej pory tran stał się bardzo cenionym naturalnym lekiem.

Szczególnie wysokie zapotrzebowanie na tran ze względu na źródło witamin A i D ujawniło się po drugiej wojnie światowej, ze względu na powszechny niedobór tychże witamin w tamtym czasie. Jak już wspominałam, w latach 60 i 70 poprzedniego wieku, tran, ze względu na swoje właściwości, podawany był w ramach profilaktyki zdrowotnej dzieciom w przedszkolach. Niestety, w późniejszym okresie tran przestał być popularny, ponieważ jego płynna niesmaczna i nieprzyjemnie pachnąca forma nie wytrzymała konkurencji wprowadzonych na rynek syntetycznych witamin A i D. Dopiero wyniki badań duńskich naukowców w latach 70-tych wskazywały na istotną rolę kwasów tłuszczowych typu omega-3 w prewencji chorób układu naczyniowo-krwionośnego oraz wzmocnieniu systemu odpornościowego organizmu. Naukowcy udowodnili także, że tran dodatnio wpływa na zdrowie oczu i skóry, łagodzi objawy astmy i łuszczycy, zapobiega stanom zapalnym. Obniża również poziom cholesterolu.

Tran jest szczególnie wskazany w czasie wytężonej pracy umysłowej i fizycznej. Ma doskonały wpływ na polepszenie koncentracji. Kiedyś czytałam, że w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii a także w Polsce, na grupie dzieci ze szkół podstawowych zostały przeprowadzono bardzo ciekawe badania. Otóż podawano dzieciom codziennie dawkę tranu i badano jego wpływ na poprawę koncentracji. Badanie zakończyło się powodzeniem, a zadowalające wyniki udowodniły ogromny wpływ nienasyconych kwasów tłuszczowych zawartych w tranach rybich na rozwój, koncentrację, skupienie uwagi u dzieci. Efekty były widoczne, a w podsumowaniu badania autorzy pisali miedzy innymi o poprawie logicznego myślenia, zapamiętywania, koncentracji, zmniejszeniu nadpobudliwości psychoruchowej u niektórych badanych.
Wyodrębnione z tranu wielonienasycone kwasy tłuszczowe z rodziny omega-3, przede wszystkim kwas alfa-linolenowy i jego pochodne, przeciwdziałają chorobie wieńcowej, zmniejszają stężenie trójglicerydów we krwi, obniżają jej krzepliwość, zapobiegają tworzeniu się zakrzepów i zmniejszają ryzyko choroby niedokrwiennej serca i miażdżycy. Te zalety przemawiają za przyjmowaniem kapsułek z tranem m.in. przez kobiety w ciąży. Tran pomaga także uregulować nadciśnienie krwi oraz zmniejszyć reumatyczne bóle stawów i artretyzm.

Potwierdzono również, że tran pomaga chorym z reumatoidalnym zapaleniem stawów. Łagodzi ból i spowalnia proces niszczenia chrząstki stawowej. W starszym wieku zapobiega osteoporozie. Zapobiega chorobom wzroku i skóry. Powoduje także zwiększoną odporność na nowotwory.
Ważne dla kobiet: tran działa wspomagająco podczas odchudzania, a w okresie menopauzy — łagodzi jej skutki.

Mając na uwadze niezaprzeczalne dobrodziejstwo tranu można go polecić każdemu. Jeśliby jednak ktoś miał opory przed jego zażywaniem ze względu na jego smak i zapach (bo co tu ukrywać, czasami po zażyciu — potrafi się nim odbijać nawet parę godzin), to i na to jest sposób. Producenci już o to zadbali i w celu maskowania smaku i zapachu dodają do niego sztuczne aromaty, np. cytrynowy, czy też pomarańczowy.

Trzeba tylko uważać, aby nie przedawkować (tak jak mi się zdarzyło w młodości), bo też tran zawiera witaminy rozpuszczalne w tłuszczach, a więc kumulujące się w organizmie. Nie należy więc go stosować ponad zalecaną dzienną dawkę, by nie doszło do hiperwitaminozy i związanych z tym działań ubocznych... A te działania uboczne są potworne! Do dziś je pamiętam... Fuuuj! Okropność!


* Kanonier z przypadku — fragment „Narzuconej autobiografii Halszki”


I jak tu nie kochać wiosny?

Wiosna to moja ukochana pora roku. Myślę, że chyba większość z nas najbardziej kocha wiosnę. Może niektórzy nawet sobie z tego sprawy nie zdają, ale z pewnością w czasie jej trwania czują się najlepiej. Każdy żywy organizm preferuje wiosnę. Natura budzi się ze snu, z zimowego zawieszenia, to i człowiek odczuwa wzrost sił witalnych, wzmożenie aktywności, a co za tym idzie, chęć do życia.


Wiosną nasze wszystkie zmysły pracują na wysokich obrotach. Trzeba tylko wyjść z domu. Popatrzeć na te piękne obrazki dookoła. Powdychać pachnącego powietrza. Posłuchać śpiewów ptaków... I? No właśnie, i każdy wie, w czym rzecz.
No i jak tu się nie uśmiechać? Wiosna jest przecież. Już nawet przeszło miesiąc jest. No, może nie wokoło, ale jest. Jest na pewno. Tylko ten wstrętny koronawirus mąci nam z niej przyjemność i radość.
Trudno... życie mamy tylko jedno, nie pozwólmy więc, aby owy zjadliwy mikrob psuł nam wiosenny nastrój. O nie! Trzeba nam żyć każdym dniem najpiękniej jak się tylko da, jakby był naszym ostatnim dniem, i pomimo różnych zakazów, starać się choć na chwilę wychodzić na łono przyrody. Zauważać jej piękno i cieszyć się nim. To sprawi, że lżej nam będzie przeżyć kolejne dni w czasie pandemii. Ta zaraza w końcu minie, a my pozostaniemy niepokonani.... I byle do kolejnej wiosny. Kolejna wiosna będzie już całkowicie piękna. Ba, jeszcze piękniejsza, bo przyroda: ziemia, woda i powietrze — po kwarantannie oraz restrykcjach na całym świecie — będą porządnie oczyszczone. I to jest największa korzyść z koronawirusa. Wychodzi więc na to, że też i w przyrodzie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.





wtorek, 21 kwietnia 2020

Pobajaj nam Miłka (5)

Baju, baju, baju baj
baje bajki Miłka...
Siądźcie dzieci wokół niej,
będzie ich dziś kilka.

Będzie bajka o Jabłuszku
i o piesku Typciu.
Będzie także o Ślimaku
i o Złotej Rybce.

Cicho dzieci, cicho sza!
Miłka zaczyna bajać...
Pierwsza baja o Jabłuszku,
potem kolejne baje:




Pyszne jabłuszko

Czerwone jabłuszko pyszni się na jabłoni,
Wypatrując w oddali wypielęgnowanej dłoni.
Tylko taka dłoń może mnie zerwać,
Inna niech nie próbuje, bo może oberwać!

Pod jabłoń podeszła babka Nowakowa…
Jabłuszka nie ma, pod liście się chowa.
Przybiegła z sąsiedztwa suczka Kora…
Jabłuszko znika, niczym kamfora.

Podjechał Piotrek na rowerze…
Jabłuszko prycha, za złe mu bierze.
Podszedł gospodarz, przystawił drabinę…
Jabłuszko robi wystraszoną minę.

Z koszykiem podeszła miła gospodyni…
Jabłuszko się nadyma na podobieństwo dyni.
Przyskoczył Jasiek, celuje z procy…
Jabłuszko się gałęzi trzyma z całej mocy.

Podeszła krowa… Jabłuszko znów prycha…
I długo by tak jeszcze rozpierała go pycha,
Lecz w końcu do krowiego trafiło pyska
I nic z niego nie zostało — oprócz ogryzka.



Typciowe nudy

Piesek Typcio wskoczył do budy,
Bo go dopadły okropne nudy…
Z budy wystawił przednie łapki obie
I cicho zaszczekał: — Poleżę sobie.

Leży w budzie, i ziewając szeroko,
Przymyka raz jedno, raz drugie oko.
Nagle do budy wpada mucha
I bzyka Typciowi prosto do ucha:

A cóż ty tu leżysz taki znudzony,
Kiedy świat wokoło kwieciem umajony?
A nuże Typciu, wyskakuj z budy,
Teraz nie czas na takie nudy!

Typcio popatrzył na muchę spod oka…
A muchę aż bojaźń przeszyła głęboka.
Dla muchy to przecież obrazek niemiły.
Chciała odfrunąć… Nie miała siły.

Nie rób mi krzywdy, Typciu kochany —
Bzyknęła przerażona: — O rany! O rany!
Twe oko wygląda jak otchłań jeziora…
Czy to ty Typciu, czy widzę potwora?

Ejże, mucho, a cóż to ma znaczyć?
Nikt ci nie każe do oka mi patrzyć. —
Zaszczekał Typcio bardzo zaskoczony. —
I skończ opowiadać takie androny!

Do mojej budy wpadłaś nieproszona,
I bzyczysz mi nad uchem jak nakręcona.
Ja sam wiem najlepiej, co mi potrzeba…
A już sfruwaj stąd, choćby do nieba!

Sfruwam już sfruwam! — zabzyczała mucha. —
A nie szczekaj tak głośno, nie jestem głucha.
Chciałam się tylko z tobą pobawić,
Ale skoro nie chcesz, mogę cię zostawić.

Tak będzie najlepiej, gdyż jestem u siebie…
Jak zechcę się pobawić, przyjdę do ciebie. —
Wysapał Typcio do skrzydlatego intruza
I się uśmiechnął… Nie chciał wyjść na łobuza.

Wylękniona mucha wnet siły odzyskała,
Bo widząc uśmiech Typcia, bać się przestała.
Zatrzepotała skrzydełkami ochoczo
I usteczka do uśmiechu złożyła uroczo.

Już dobrze, Typciu! — bzyknęła radośnie,
I odfrunęła prawie bezgłośnie…
A kiedy już była daleko za budą,
Typcio zaczął dumać nad swoją nudą.

Czemu ja tu leżę i nic mi się nie chce?
A mucha sobie fruwa, gdzie tylko zechce.
Takie to małe, natrętne, hałaśliwe,
A jednak wesołe i bardzo szczęśliwe.

Typcio w zadumie już długo nie trwał.
Na równe nogi się nagle zerwał,
I szczekając radośnie, wyskoczył z budy,
Bo oto pojął, że szczęście nie znosi nudy.



Ślimak sera nie lubi?

Ślimak, ślimak, wystaw rogi,
Dam ci sera na pierogi!
Nie chcesz? Trudno, twoja sprawa...
Nie dla niego taka strawa?

Ślimak zawsze pałaszuje
Tylko to, co mu smakuje.
Wie, co dobre jest dla niego,
Nie zamieni — na ser — tego.



Gdybym była złotą rybką…

Gdybym była złotą rybką,
gdybym złotą rybką była,
to bym wszystkich dobrych ludzi
życzenia spełniła…

Dałabym im dużo zdrowia
i moc wiernej miłości…
Dobrzy ludzie wiele nie pragną,
z natury są uczciwi, szczerzy, prości.

Gdybym była złotą rybką,
gdybym złotą rybką była,
nikomu ze złych ludzi
życzeń bym nie spełniła...

Źli ludzie mają złe życzenia,
myślą o swoim tylko szczęściu.
Gardzą nawet bliskimi,
nie pomogą nikomu w nieszczęściu.

Gdybym była złotą rybką,
gdybym złotą rybką była,
wszystkich złych ludzi
na dobrych bym zamieniła...

Wtedy by na świecie zapanował pokój,
a ludzie staliby się szczęśliwi...
Dbaliby o dobro całego świata,
i dla każdego byliby — wreszcie — mili.


poniedziałek, 20 kwietnia 2020

Eile mit Weile…


Śpiesz się powoli. Nie popędzaj czasu. Bo możesz nie zauważyć, jak piękny świat jest wokół ciebie... A życie tak szybko mija.





Kochana wiosna, piknik i my

Piknik? O tak! Piknik, na którym i jedzonko przepyszne, i naleweczki języczki rozwiązujące… i kochana wiosna dookoła. Ha, się wie, że chęć jest. W miłym towarzystwie piknik byłby wyborny. Byłby? Ano byłby, bo też być nie może. Niestety. Człowieka aż trafia, jak pomyśli, co jest tego powodem. Zaraza jedna!... Ale co tam, trzeba być dobrej myśli, że szybko minie i że każdą następną wiosną w pełni będziemy się cieszyć. Zdrowi i szczęśliwi... Ale mądrzejsi też i lepsi.




Kochana wiosna

Tak piękna i radosna,
może być tylko WIOSNA!

W promieniach słońca do nas przychodzi.
Soczysta zieleń wokół się rodzi.
Serca raduje obrazek taki...
Zielona trawa, bławatki, maki.

Tak piękna i radosna,
może być tylko wiosna!

Wiosna niczym prawdziwa dama
W kwiecistą suknię jest ubrana.
Rozpyla wokół zapachów moc
Przez cały dzień i całą noc.

Tak piękna i radosna,
może być tylko wiosna!

Wiosna to też przepiękna muzyka...
Tu ptaszki śpiewają, tam chrząszcz zabzyka.
A lasy z poszumem zielonych drzew
Niosą tę muzykę i wiosenny zew.

Tak piękna i radosna,
może być tylko WIOSNA!!!


* Obrazek wykonała Znajoma z blogowiska, na którym m.in. i ona piknikuje, i ja.
 
 

niedziela, 19 kwietnia 2020

Komputera czar… albo czary?

Mój komputer zbuntował się dzisiaj i odmówił posłuszeństwa. Ależ się wnerwiłam na niego. No bo jakże to tak?! Ja go hołubię ze wszech miar a on mi rogi pokazuje? To znaczy, nic nie pokazuje. Monitor czarny jak smoła, a on, ten mój kochany komputer, tylko coś tam rzęzi jakby na ostatnim wydechu był. A ja przecież w trakcie pisania opowiadania jestem. No i jak tu się nie wnerwiać? Wnerwienie, wnerwieniem, ale jednak trzeba mi było zimną krew zachować i coś mądrego przedsięwziąć, coby komputer na mnie się nie wnerwił i coby nie zamilkł na amen. Koniec roku się przecież zbliża i w moim budżecie na nowy komputer środków niet. Środki potrzebuję na prezenty pod choinkę. Kiedy tylko o tym pomyślałam, od razu udało mi się nerwy na wodzy przytrzymać. Stanowczym ruchem palca wskazującego nacisnęłam tam gdzie trzeba i wyłączyłam to moje zbuntowane, rzężące ustrojstwo. Po chwili też i z gniazdka wyłączyłam. Odczekałam chwilkę i włączyłam ponownie. Iiii???… I guzik z pętelką! Znów tylko rzężenie usłyszałam. No to znów go wyłączyłam. I po chwili, ale już nieco dłuższej, znów włączyłam. I tak kilkakrotnie. Wydłużając za każdym razem czas między wyłączeniem a włączeniem. Po którejś tam już bezowocnej próbie zaczynałam się już zastanawiać, czy nie będzie aby lepiej dla mnie i dla mojego komputera na pogotowie komputerowe zadzwonić. Czyli do mojego syna albo zięcia. W razie palącej potrzeby zawsze któryś z nich melduje się u mnie z pomocą. Nieraz nawet obaj jednocześnie. A oni już mnie dobrze znają i wiedzą, że ja z byle powodu nie wołam o pomoc. Że najpierw to sama godzinami próbuję daną usterkę usunąć i dopiero jak d…a blada i nic mi z mojego próbowania nie wychodzi, dopiero wtedy dzwonię. Tak że kiedy usłyszą mój głos, wiedzą, że sprawa jest poważna i że nie ma rady, któryś z nich z pomocą zjawić się musi. Szkoda mi się ich jednak zrobiło, bo raz, że już późny wieczór, a drugi raz, po pracy na pewno są zmęczeni. No i odrywać ich od żon i dzieciaczków sumienie też mi nie bardzo chciało pozwolić. Postanowiłam więc dalej sama próbować tego zbuntowańca uruchomić. No a ten, jakby się wściekł, rzęzi tylko uparcie.
O ty skubańcu! — pomyślałam — Ja ci pokażę, ja też uparta jak łosioł i ci nie odpuszczę. Wreszcie wysunęłam go spod biurka, zdjęłam boczną ściankę i zapuściłam żurawia do jego wnętrza.




O rany, tyle tych bebechów ma! Skąd ja mam wiedzieć, który bebech mu doskwiera? — powiedziałam głośno sama do siebie, robiąc wielkie oczy.
Zaczęłam jednak każdą część z osobna dotykać oraz delikatnie w nią dmuchać. Wreszcie, poklepując go po górnej obudowie, i przemawiać zaczęłam też do niego łagodnym głosem, prosząc, aby łaskawie zaczął działać, bo żal mi moich mężczyzn z domowych pieleszy wyrywać, a bez niego ni jak żyć nie mogę. Nie, całować, nie całowałam. Pogadałam tylko, poklepałam, w końcu boczną ściankę obudowy założyłam z powrotem, i z duszą na ramieniu, palcem serdecznym (tym razem) nacisnęłam na reset… Iiiiiii?! I myślałam, że będę fruwać ze szczęścia… Mój kochany komputerek zresetował się momentalnie. Jakby nigdy nic.

Nie wiem, co wpłynęło na mojego kompa, że zaczął normalnie działać… O kurcze, czyżby mój głos miał taką moc? A może to moje poklepywanie pomogło? Albo dmuchanie? A co tam będę się zastanawiać. Najważniejsze, że działa.
Drugą godzinkę już siedzę przy nim i wszystko nadal gra i buczy. W międzyczasie zadzwonił mój syn, to mu opowiedziałam, co się z nim działo i co przy nim wyczyniałam. Zaśmiał się tylko i powiedział:
Pojęcia nie mam, co mu dolegało. Pewnie chciał, żebyś go trochę popieściła. Tyle z tobą przeszedł, że należy mu się.

I pomyśleć, że kiedyś o komputerze nawet słyszeć nie chciałam. Bałam się tej skomplikowanej maszynerii. Kiedy ponad 30 lat temu wyjeżdżaliśmy z Kraju, mało gdzie komputery były. Wprawdzie jeden mieliśmy już wtedy w domu, nazywał się "Atari", ale cóż to był za komputer, w większości tylko graliśmy na nim.
Tu, w Niemczech, na początku cały czas pisałam na maszynie elektrycznej. Komputer moich dzieci omijałam szerokim łukiem. Aż w końcu, na któreś tam moje urodziny, w prezencie od mojego syna dostałam własnoręcznie przez niego złożony komputer. Taka to złota rączka z niego. No to wreszcie musiałam kiedyś do tego prezentu zasiąść. Żeby synowi przykrości nie robić. To i owszem, zasiadłam, ale dopiero po następnych 2 latach. Zmusiłam się. Ze wstydu przed samą sobą, że mam, a nie używam. No a teraz, nie wyobrażam sobie wręcz życia bez komputera.

Jestem samoukiem komputerowym Metodą prób i błędów sama się wszystkiego nauczyłam. Myślę, że to najlepsza metoda. Dzięki tej metodzie najszybciej się uczy i zapamiętuje. Wiele godzin spędziłam przy komputerze zanim pojęłam o co w nim biega. A że uparta jestem, nigdy się nie poddawałam. Przyznam szczerze, że zbyt łatwo nie było, tym bardziej, że w trzech językach musiałam programy rozgryzać. Czasami tylko, jak już ni jak nie mogłam czegoś zrozumieć, dzwoniłam po poradę do syna.

Dzisiaj, po latach, radzę sobie dość dobrze z komputerem. W wirtualnym świecie również. Zdaję sobie sprawę, że wielu rzeczy jeszcze nie umiem. Jednak to, co mi na już potrzeba, mam opanowane. I to dzięki mojej upartości, która w tym przypadku okazała się być chwalebna. Ba, okazała się być powodem do dumy. Mojej dumy. Chociaż mój syn twierdzi, że i jego dumy również.
Cieszę się, że sama rozgryzłam komputer na tyle, aby móc teraz korzystać z jego dobrodziejstw, a także z dobrodziejstw Internetu. Nie było łatwo, ale chyba właśnie dlatego, tak bardzo lubię pracę na komputerze.




Niech no tylko zakwitną jabłonie

Zakwitły. Pięknie zakwitły. Jeszcze piękniej niż w zeszłym roku. Bo w zeszłym roku aż tyle kwiatów nie było. Przymrozki im zaszkodziły. W tym roku zima była jednak bardzo łagodna, więc drzewa obficie obrodziły w kwiaty.


Taki mam widok z okien. Bardzo wiosenny. Cudowny zapach rozchodzi się po całym domu. Z takim zapachem w nozdrzach usypiam i z takim się budzę. I jak tu nie być szczęśliwym?
W moim ogrodzie trzy jabłonie rosną obok siebie, zapach musi więc być intensywny. Uwielbiam go. A i pszczółki szczęśliwe z tak obfitego kwiecia gromadnie pracują na jabłoniach już od kilku dni. Dzisiaj trochę deszczyk popadał, ale nadal słychać bzyczenie pracowitych panienek. Będzie dużo miodu w tym roku. Cieszę się bardzo. Mam też nadzieję, że to piękno natury onieśmieli tę zarazę, która przyszła do nas ze Wschodu... i niebawem uda nam się o niej zapomnieć.




sobota, 18 kwietnia 2020

Wiewiórka, rudo-czarna atrakcja przydomowych ogrodów

Wiewiórka jest gatunkiem gryzonia należącym do rodziny wiewiórkowatych. Jest typowym zwierzęciem nadrzewnym. Występuje w lasach zarówno iglastych, jak i liściastych. Także w parkach i w różnych innych zadrzewieniach, takich jak np. przydomowe ogrody.
Mieszka w gniazdach ptaków lub sama sobie je buduje. A buduje najczęściej w rozwidleniu gałęzi, wykorzystując drobne gałązki i trawę. Wnętrze gniazda zaś wyściela mchem, pozostawiając w nim jeden tylko otwór wyjściowy. Zapasy swoje natomiast gromadzi w dziuplach.


Wiewiórka osiąga masę ciała 200–300 gramów. Długość zaś 20-24 cm. Ogon jej z kolei mierzy 17-20 cm. Długi, puszysty ogon odgrywa ważną rolę podczas skoków – stabilizuje kierunek lotu. Wiewiórka żyje na wolności około 5 lat. Zdarza się, że i 7.
Żyje z reguły samotnie. Jedynie w okresie rui, która trwa od lutego aż do końca lipca, samce dumnie wkraczają na obszary zajmowane przez samice i rozpoczynają intensywne zaloty. Wtedy nieraz można zaobserwować jak z piskiem ganiają się wśród koron drzew. Ale to żadna zabawa, to poważne zaloty właśnie. A po 38 dniach przychodzi na świat od trzech do siedmiu nagich i ślepych osesków.


Samice mają zazwyczaj dwa mioty, chociaż dość często zdarza im się i trzeci w trakcie jednego sezonu. Maleństwa rodzą się ślepe. Dopiero po miesiącu otwierają oczy. Przez 8 tygodni matka karmi je mlekiem. Dojrzewają płciowo po 10–12 miesiącach życia. W Europie wiewiórki są pod całkowitą ochroną.

Tu gdzie mieszkam, w Jurze Szwabskiej, żyje bardzo dużo wiewiórek. Można je spotkać w lasach, parkach, a także… w przydomowych ogrodach właśnie.


Wiewiórce tej kiedyś rzuciłam kawałek banana. Najwyraźniej jej posmakował, bo od tamtej pory często rano wdrapuje się na jabłoń naprzeciw okna mojej sypialni, i popiskując, budzi mnie w oczekiwaniu na kolejną porcyjkę. Jednak najbardziej lubi chyba orzeszki. Sama sobie zrywa z leszczyny, albo zbiera spod drzewa. Czasami ja jej kilka rzucam. Zgarnia je wtedy w pośpiechu, po czym w te pędy wskakuje z nimi na drzewo i zajada.
Niektóre lubią też i jabłka. Ta akurat wiewiórka nie jest płochliwa. Można do niej podejść na małą odległość. Zastyga wtedy w bezruchu i bacznie obserwuje. Ucieka dopiero wtedy, kiedy uzna, że odległość do ciekawskiego człowieka staje się niebezpieczna.


Dzisiaj odwiedziła mnie jeszcze inna wiewiórka. Czarna. Nie wiedzieć czemu, jakaś taka nerwowa była. Rozglądała się tylko po całym moim ogrodzie... i wnet zniknęła.
Czarne wiewiórki są rzadkością, ale są… i też czasami odwiedzają mój ogród. Te z białym brzuszkiem są wyjątkowo płochliwe i nieufne. Widząc człowieka w pośpiechu uciekają wysoko na drzewo. Są mniejsze od rudych, za to są jeszcze bardziej ruchliwe i zwinne. W tak szybkim tempie zbierają orzeszki z ziemi, że z aparatem nie można za nimi nadążyć. Bywają też takie, które odwracają się do mnie tyłem i ignorują mnie całkowicie... Zaraz, a może to jest jedna i ta sama?




Do odważnych świat należy

Już Terencjusz (195 — 159 p.n.e.) wypowiedział takie słowa: „Fortes fortuna adjuvant”, co znaczy: „Śmiałym szczęście sprzyja”. Nasze rodzime powiedzenie: "Do odważnych świat należy", jest niczym innym jak parafrazą tych słów.
Zarówno słowa Terencjusza, jak i nasze rodzime, sprawdzają się w życiu. Ludzie odważni mają w życiu o wiele łatwiej. Nie zamartwiają się na zapas. Nie męczą się niepotrzebnie. Nieprzechylne zrządzenia losu biorą na klatę, i nie zastanawiając się zbyt długo nad podjęciem życiowych decyzji, działają... I żyją pełnią życia.

Wiem coś o tym, bo sama należę raczej do osób odważnych. Moja Mama mi już w dzieciństwie mówiła, że "odwaga" to moje drugie imię. Ukuła też takie powiedzenie: — "Gdzie diabeł nie może, tam Mintka pośle" (przydomek z dzieciństwa). Coś w tym musi być, tak myślę, bo nieraz w swoim życiu przyszło mi być "posłaną". Ale ja to bardzo lubiłam, ba, do dziś lubię, i zawsze stawałam i staję na wysokości zadania. Ale co najważniejsze, szczęście mi sprzyja. Przynajmniej do tej pory. Zwłaszcza to w nieszczęściu. A to akurat „szczęście” — cenię sobie najbardziej.

Dlaczego mnie wzięło nagle na takie akurat wynurzenia? Ano dlatego, że moja 3-letnia wnuczka mnie do nich zainspirowała, dając kolejny popis swojej odwagi. A było to na MANA Festival, gdzie wśród artystów różnej maści, jako najmniejsza i najmłodsza, uparła się, aby zawisnąć na linie wśród akrobatów. Mało które starsze dziecko zdobyło się na taką odwagę. Niby to nic takiego, ale jednak. Z pewnością jest to przejaw odwagi. Odwagi, której jej z całego serca życzę na całą jej drogę życia.



piątek, 17 kwietnia 2020

Buszujący w bezkresie nieba

Nie wiem, jak kto, ale ja uwielbiam patrzeć w niebo. Bez względu na porę dnia i pogodę. Gdziekolwiek jestem, czy w domu, czy na dworze, choć na chwilę muszę popatrzeć w jego bezmiar piękna. Najczęściej robię to zupełnie bezwiednie. Źle się czuję, kiedy muszę przebywać przez dłuższy czas w jakimś pomieszczeniu bez widoku na niebo. Z tego względu też rzadko kiedy spuszczam żaluzje w oknach. W sypialni w ogóle. A kiedy układam się do snu, koniecznie muszę też i firanki na boki porozsuwać, aby, zanim oddam się w objęcia Morfeusza, móc popatrzeć sobie na gwiaździste niebo lub księżyc. Nawet kiedy niebo jest zachmurzone, błądzę oczyma po niebie, a właściwie po jego kawałku widocznym przez sypialniane okno. Zaś rano, po przebudzeniu, to samo. Zanim opuszczę łóżko, funduję sobie króciutki seans obserwacyjny tego samego kawałka nieba. Chociaż nie, kawałek nieba jest już przecież inny. Rozmiar kawałka jest tylko taki sam. Ta czynność tak bardzo w krew mi weszła, że nawet się nad nią nie zastanawiam. Mój wzrok od samości wędruje w stronę nieba. O czym wtedy myślę? A to różnie. Nieraz marzę. Nieraz fantazjuję. Nieraz o coś proszę. A nieraz w ogóle o niczym nie myślę. Wyłączam się zupełnie i tylko patrzę.
 
Jednak dzisiaj, w ciągu dnia, przyszło mi się nad tą czynnością nieco zastanowić. Nastąpiło to wtedy, kiedy zobaczyłam, co robi mój trzyletni wnuczek. Otóż zobaczyłam, jak leży sobie cichutko na podłodze przy drzwiach do ogrodu i wpatruje się w niebo. Chwilę go tak obserwowałam, nie odzywając się w ogóle. Widziałam po jego twarzyczce jak bardzo jest skupiony. Momentami uśmiechał się sam do siebie, momentami mamrotał coś pod noskiem, ale oczu z nieba ani na moment nie spuszczał. Z zachmurzonego nieba ulatywały akurat duże płatki śniegu, które uścielały bezlistne prawie już gałęzie drzew oraz całkiem zieloną jeszcze trawę. Dźwięk muzyki Mozarta z telefonu przerwał mu jednak ten cichutki seans obserwacyjny.
Kiedy pogadałam z osobą na drugim końcu linii i odłożyłam słuchawkę, wnuczek jakby nigdy nic znów bawił się swoimi ulubionymi traktorkami, podśpiewując wesoło. Podeszłam do niego, bo chciałam, żeby mi opowiedział, co go na niebie tak bardzo zainteresowało.
Lubisz patrzeć w niebo? — spytałam, sadzając go na swoich kolanach.
Bardzo lubię — odpowiedział wesoło. — Jak będę duży, będę panem kosmonautą i wtedy taką dużą rakietą polecę daleko, daleko, aż na sam koniec nieba.
A co będziesz tam robił?
Będę z aniołkami patrzył na niebo z drugiej strony.
A co ty na niebie widzisz?
Dużo… dużo widzę, babciu… Nawet zabaweczki widzę.
Przed chwilą też widziałeś zabaweczki?
Nie, to były prawdziwe dinozaury. Rzucały w siebie śnieżkami.

Spodobało mi się wnuczka fantazjowanie. Niech patrzy w niebo i fantazjuje ile tylko może. Mam nadzieję, że w jego przypadku to nie tylko skłonność do spontanicznego fantazjowania, która jest naturalną cechą dziecka, ale i zdolność. Zdolność, którą będzie w sobie rozwijał przez całe swoje życie. O wiele przyjemniej będzie mu się wtedy żyło. Będzie umiał czuć się szczęśliwym. Zawsze i wszędzie. A i ja dzięki temu będę szczęśliwsza. Już jestem. Wystarczy, że tylko sobie pomyślę, że kiedyś, kiedy już będę machać nóżętami na jakimś obłoczku po drugiej stronie nieba, wnuczek przyleci tam do mnie rakietą z wizytą. No i co, czy to niewystarczający powód, aby się poczuć jeszcze bardziej szczęśliwą?




Kiedy przyszedł czas na „poczytaj mi babciu”, specjalnie sięgnęłam po bajkę J. Tuwima pt. „Dyzio marzyciel”:
Dyzio marzyciel

Położył się Dyzio na łące,
Przygląda się niebu błękitnemu
I marzy:
"Jaka szkoda, że te obłoczki płynące
Nie są z waniliowego kremu...
A te różowe -
Że to nie lody malinowe...
A te złociste, pierzaste -
Że to nie stosy ciastek...
I szkoda, że całe niebo
Nie jest z tortu czekoladowego...
Jaki piękny byłby wtedy świat!
Leżałbym sobie, jak leżę,
Na tej murawie świeżej,
Wyciągnąłbym tylko rękę
I jadł... i jadł... i jadł...".




Wcześniej już nieraz wnuczkowi ją czytałam, bo bardzo ją lubił, dzisiaj jednak nie był z niej zadowolony. Na to wygląda, bo powiedział:
Ja wcale bym nie chciał widzieć na niebie lodów. Ani ciastek, ani nawet tortu.
Hm... a czemuż to? — zdziwiłam się.
Bo są niezdrowe.
Trudno w to uwierzyć, ale tak jest z nim rzeczywiście. Nie lubi słodyczy. Jakiś dziwoląg z niego.

Przypomniała mi się zabawna historia z mojego dzieciństwa z niebem w tle. Nie opowiedziałam jej jednak wnuczkowi. Byłoby to niepedagogiczne z mojej strony. Miałam wtedy osiem lat i pewnego letniego wieczoru, siedząc w oknie, czatowałam na spadające meteoryty. Pamiętam, że miałam wówczas jakieś ogromne marzenie i że bardzo mi zależało na jego spełnieniu. Spadający meteoryt miał mi to zapewnić. Kiedy tylko na dworze pociemniało, usiadłam na parapecie na oścież otwartego okna kuchennego i nieustannie wpatrywałam się w niebo. Z bijącym sercem wyczekiwałam tego szczególnego, prosto z nieba znaku spełnienia mojego marzenia.
Moja mama, która nie mogła wiedzieć o moim marzeniu, bo było ono moją tajemnicą, nie potraktowała moich obserwacji nieba poważnie i kazała mi natychmiast iść do łóżka. Nie chciała nawet wziąć pod uwagę tego, że były wakacje. Niepocieszona, poszłam, ale kiedy tylko wszyscy usnęli, pobiegłam z powrotem do kuchni. Cichaczem przysunęłam stół do parapetu, po czym bezszelestnie, niczym nocna zjawa, pobiegłam na powrót do łóżka i przytargałam swoją kołdrę i poduszkę. Owinięta w kołdrę z zadowoleniem wyłożyłam się na stole i ułożyłam głowę na mięciutkiej poduszce, którą ulokowałam na zewnętrznym parapecie. Och, jakaż byłam wtedy szczęśliwa. Cisza, gwiaździsta noc… i wszystko to dla mnie. Ile wspaniałych rzeczy widziałam na niebie, ile przeróżnych postaci. Cały spektakl odgrywał się na niebie. Dla jednego widza. Dla mnie. Spadającego meteorytu nie zdążyłam jednak zobaczyć, bo w końcu usnęłam.
Nad ranem obudzili mnie przerażeni rodzice. Okazało się, że nasz sąsiad, który szedł do pociągu, w świetle latarni zobaczył moją głowę dyndającą za oknem i tak się wystraszył tym widokiem, że zamiast do pociągu, przybiegł do naszego domu i zaalarmował rodziców. Rodzice natychmiast ściągnęli mnie z okna i postawili do pionu. Nie mogłam pojąć dlaczego wszyscy są tacy przerażeni, i o co w ogóle ten cały alarm. O tę poduszkę, że mi się wymsknęła spod głowy i spadła do ogródka? Przecież tak słodziutko i bezpiecznie mi się spało. No dobra, później, po rodzicach tłumaczeniu, zrozumiałam, że z tym „bezpiecznie” trochę przesadziłam, zważywszy chociażby na fakt, że okno naszej kuchni mieściło się na pierwszym piętrze... No ale czego się nie robi dla spełnienia swoich marzeń.