Mój
komputer zbuntował się dzisiaj i odmówił posłuszeństwa. Ależ
się wnerwiłam na niego. No bo jakże to tak?! Ja go hołubię ze
wszech miar a on mi rogi pokazuje? To znaczy, nic nie pokazuje.
Monitor czarny jak smoła, a on, ten mój kochany komputer, tylko coś
tam rzęzi jakby na ostatnim wydechu był. A ja przecież w trakcie
pisania opowiadania jestem.
No i jak tu się nie wnerwiać? Wnerwienie, wnerwieniem, ale jednak
trzeba mi było zimną krew zachować i coś mądrego przedsięwziąć,
coby komputer na mnie się nie wnerwił i coby nie zamilkł na amen.
Koniec roku się przecież zbliża i w moim budżecie na nowy
komputer środków niet. Środki potrzebuję na prezenty pod choinkę.
Kiedy tylko o tym pomyślałam, od razu udało mi się nerwy na wodzy
przytrzymać. Stanowczym ruchem palca wskazującego nacisnęłam tam
gdzie trzeba i wyłączyłam to moje zbuntowane, rzężące
ustrojstwo. Po chwili też i z gniazdka wyłączyłam. Odczekałam
chwilkę i włączyłam ponownie. Iiii???… I guzik z pętelką!
Znów tylko rzężenie usłyszałam. No to znów go wyłączyłam. I
po chwili, ale już nieco dłuższej, znów włączyłam. I tak
kilkakrotnie. Wydłużając za każdym razem czas między wyłączeniem
a włączeniem. Po którejś tam już bezowocnej próbie zaczynałam
się już zastanawiać, czy nie będzie aby lepiej dla mnie i dla
mojego komputera na pogotowie komputerowe zadzwonić. Czyli do mojego
syna albo zięcia. W razie palącej potrzeby zawsze któryś z nich
melduje się u mnie z pomocą. Nieraz nawet obaj jednocześnie. A oni
już mnie dobrze znają i wiedzą, że ja z byle powodu nie wołam o
pomoc. Że najpierw to sama godzinami próbuję daną usterkę usunąć
i dopiero jak d…a blada i nic mi z mojego próbowania nie wychodzi,
dopiero wtedy dzwonię. Tak że kiedy usłyszą mój głos, wiedzą,
że sprawa jest poważna i że nie ma rady, któryś z nich z pomocą
zjawić się musi. Szkoda mi się ich jednak zrobiło, bo raz, że
już późny wieczór, a drugi raz, po pracy na pewno są zmęczeni.
No i odrywać ich od żon i dzieciaczków sumienie też mi nie bardzo
chciało pozwolić. Postanowiłam więc dalej sama próbować tego
zbuntowańca uruchomić. No a ten, jakby się wściekł, rzęzi tylko
uparcie.
— O ty
skubańcu! — pomyślałam — Ja ci pokażę, ja też uparta jak
łosioł i ci nie odpuszczę. Wreszcie wysunęłam go spod biurka,
zdjęłam boczną ściankę i zapuściłam żurawia do jego wnętrza.
— O
rany, tyle tych bebechów ma! Skąd ja mam wiedzieć, który bebech
mu doskwiera? — powiedziałam głośno sama do siebie, robiąc
wielkie oczy.
Zaczęłam
jednak każdą część z osobna dotykać oraz delikatnie w nią
dmuchać. Wreszcie, poklepując go po górnej obudowie, i przemawiać
zaczęłam też do niego łagodnym głosem, prosząc, aby łaskawie
zaczął działać, bo żal mi moich mężczyzn z domowych pieleszy
wyrywać, a bez niego ni jak żyć nie mogę. Nie, całować, nie
całowałam. Pogadałam tylko, poklepałam, w końcu boczną ściankę
obudowy założyłam z powrotem, i z duszą na ramieniu, palcem
serdecznym (tym razem) nacisnęłam na reset… Iiiiiii?! I myślałam,
że będę fruwać ze szczęścia… Mój kochany komputerek
zresetował się momentalnie. Jakby nigdy nic.
Nie wiem,
co wpłynęło na mojego kompa, że zaczął normalnie działać… O
kurcze, czyżby mój głos miał taką moc? A może to moje
poklepywanie pomogło? Albo dmuchanie? A co tam będę się
zastanawiać. Najważniejsze, że działa.
Drugą
godzinkę już siedzę przy nim i wszystko nadal gra i buczy. W
międzyczasie zadzwonił mój syn, to mu opowiedziałam, co się z
nim działo i co przy nim wyczyniałam. Zaśmiał się tylko i
powiedział:
— Pojęcia
nie mam, co mu dolegało. Pewnie chciał, żebyś go trochę
popieściła. Tyle z tobą przeszedł, że należy mu się.
I
pomyśleć, że kiedyś o komputerze nawet słyszeć nie chciałam.
Bałam się tej skomplikowanej maszynerii. Kiedy ponad 30 lat temu
wyjeżdżaliśmy z Kraju, mało gdzie komputery były. Wprawdzie
jeden mieliśmy już wtedy w domu, nazywał się "Atari",
ale cóż to był za komputer, w większości tylko graliśmy na nim.
Tu, w
Niemczech, na początku cały czas pisałam na maszynie elektrycznej.
Komputer moich dzieci omijałam szerokim łukiem. Aż w końcu, na
któreś tam moje urodziny, w prezencie od mojego syna dostałam
własnoręcznie przez niego złożony komputer. Taka to złota rączka
z niego. No to wreszcie musiałam kiedyś do tego prezentu zasiąść.
Żeby synowi przykrości nie robić. To i owszem, zasiadłam, ale
dopiero po następnych 2 latach. Zmusiłam się. Ze wstydu przed samą
sobą, że mam, a nie używam. No a teraz, nie wyobrażam sobie wręcz
życia bez komputera.
Jestem
samoukiem komputerowym Metodą prób i błędów sama się
wszystkiego nauczyłam. Myślę, że to najlepsza metoda. Dzięki tej
metodzie najszybciej się uczy i zapamiętuje. Wiele godzin spędziłam
przy komputerze zanim pojęłam o co w nim biega. A że uparta
jestem, nigdy się nie poddawałam. Przyznam szczerze, że zbyt łatwo
nie było, tym bardziej, że w trzech językach musiałam programy
rozgryzać. Czasami tylko, jak już ni jak nie mogłam czegoś
zrozumieć, dzwoniłam po poradę do syna.
Dzisiaj,
po latach, radzę sobie dość dobrze z komputerem. W wirtualnym
świecie również. Zdaję sobie sprawę, że wielu rzeczy jeszcze
nie umiem. Jednak to, co mi na już potrzeba, mam opanowane. I to
dzięki mojej upartości, która w tym przypadku okazała się być
chwalebna. Ba, okazała się być powodem do dumy. Mojej dumy.
Chociaż mój syn twierdzi, że i jego dumy również.
Cieszę
się, że sama rozgryzłam komputer na tyle, aby móc teraz korzystać
z jego dobrodziejstw, a także z dobrodziejstw Internetu. Nie było
łatwo, ale chyba właśnie dlatego, tak bardzo lubię pracę na
komputerze.