niedziela, 5 kwietnia 2020

Tybetańskie flagi modlitewne w jurajskim lesie

Kiedy jestem w lesie, sama, czy też z kimś, przed powrotem do domu niemalże każdorazowo kieruję swe kroki pod mój ulubiony stary dąb. Jakie było moje zdziwienie, gdy pewnego letniego dnia zobaczyłam przywiązane do niego tybetańskie flagi modlitewne. Także usłyszałam. Furkotały pięknie na wietrze. Tyle lat tu chodzę i nigdy żadnych nie było. Widać, że komuś to „moje” miejsce też się spodobało.
Tamtego dnia był ze mną również wnuczek i nasz pies. Oni też byli zaskoczeni. Zwłaszcza Aramis. Ten nasz mądry pies w mig poczuł, że coś się tu zadziało i momentalnie przystąpił do dokładnego obwąchiwania gleby pod flagami. Potem podniósł głowę i węszył powietrze. Też dokładnie. Wreszcie popatrzył na wnuka, potem na mnie i podszedł do nas pod drzewo. Minę miał spokojną, a to oznaczało, że to jakiś dobry człowiek był tutaj i nic złego nam nie grozi.


Od tamtego dnia, kiedy tylko byłam w tym miejscu, podziwiałam te piękne flagi. Pod koniec lata były już nieco przez wiatr postrzępione. Raz nawet sznurek był zerwany z jednej strony. Posztukowałam go jakoś i na powrót przywiązałam do drzewa. Kiedy nastała zima, i było dużo śniegu, nie zapuszczałam się w to miejsce zbyt często. Raz z Aramisem jednak tam powędrowaliśmy. Widok, jaki pod dębem zastaliśmy, był przygnębiający. Flagi leżały w śniegu, były porwane. Aramis od razu podbiegł do nich i próbował je podnieść, ciągnąc za sznurek. W trakcie tej jego operacji sznurek się przerwał w innym miejscu. Mój psi przyjaciel ze smętną miną popatrzył na mnie. Cóż było robić? Podeszłam i scyzorykiem odcięłam je od drugiego drzewa, po czym zwinęłam w rulonik. Przypomniało mi się, co mi kiedyś mówiła moja koleżanka, buddystka z Wietnamu, otóż mówiła, że takie zniszczone flagi nie wolno wyrzucać do śmieci, trzeba je spalić. Zabrałam je więc ze sobą, i na skraju lasu, w miejscu na grilla, spaliłam. Może jakiś buddysta będzie mi za to wdzięczny, i może nawet ten, co je tutaj zawiesił i z jakichś powodów nie do końca się nimi zaopiekował.

Czym są i czemu służą te piękne i kolorowe flagi?
Historia tybetańskich flag modlitewnych zaczęła się ok. 10 tys. lat temu. W tamtym czasie uzdrowiciele używali kolorowych skrawków materiału w odpowiedni sposób uporządkowanych — w celu skutecznego podniesienia witalności organizmu swoich pacjentów. Na początku nie były one pokryte żadnym pismem. To nastąpiło dużo później. Ich kolory oraz ich porządek natomiast nie uległy zmianie przez tysiąclecia. Kolory te symbolizują żywioły, które budują nasze ciało. A to właśnie ich harmonia jest niezbędna dla zdrowia cielesnego, emocjonalnego, mentalnego i duchowego człowieka. Co symbolizują?...

Żółty – ziemię
Zielony – wodę
Czerwony – ogień
Biały – powietrze, wiatr, chmury
Niebieski – przestrzeń

Sznury flag modlitewnych przez wyznawców buddyzmu tradycyjnie wieszane są na zewnątrz, aby poruszał nimi wiatr i roznosił po świecie umieszczone na nich modlitwy. Nie są zawieszane po to, by wznosić jakieś swoje prośby czy błagania. Główną ich rolą jest uświęcenie miejsca, w którym zostają umieszczone. Potem to już wiatr robi swoje. Przy każdym muśnięciu flag, oczyszczając się i napełniając energią mantr na nich spisanych, przekazuje to całe dobro, to błogosławieństwo, każdemu, kto znajdzie się na danym obszarze... W konsekwencji przekazuje je całemu Światu.

Z czasem flagi płowieją, ulegają wystrzępieniu. Wtedy nieustannie zawieszane są nowe. Starą formę musi zastąpić nowa... Wszak koło życia toczy się nieprzerwanie. Zgodnie z tradycją buddyści zawieszają je w słoneczny poranek w najwyższym punkcie przestrzeni, którą zamieszkują lub chcą dla siebie i innych uświęcić. Dla nich modlitewne flagi są nośnikiem boskiej energii, traktują je więc z należytym szacunkiem. Zużyte, rytualnie wrzucają do ognia, aby ich moc przeniknęła wszystko i wszystkich dookoła.