Nie
wiem, jak kto, ale ja uwielbiam patrzeć w niebo. Bez względu na
porę dnia i pogodę. Gdziekolwiek jestem, czy w domu, czy na dworze,
choć na chwilę muszę popatrzeć w jego bezmiar piękna.
Najczęściej robię to zupełnie bezwiednie. Źle się czuję, kiedy
muszę przebywać przez dłuższy czas w jakimś pomieszczeniu bez
widoku na niebo. Z tego względu też rzadko kiedy spuszczam żaluzje
w oknach. W sypialni w ogóle. A kiedy układam się do snu,
koniecznie muszę też i firanki na boki porozsuwać, aby, zanim
oddam się w objęcia Morfeusza, móc popatrzeć sobie na gwiaździste
niebo lub księżyc. Nawet kiedy niebo jest zachmurzone, błądzę
oczyma po niebie, a właściwie po jego kawałku widocznym przez
sypialniane okno. Zaś rano, po przebudzeniu, to samo. Zanim opuszczę
łóżko, funduję sobie króciutki seans obserwacyjny tego samego
kawałka nieba. Chociaż nie, kawałek nieba jest już przecież
inny. Rozmiar kawałka jest tylko taki sam. Ta czynność tak bardzo
w krew mi weszła, że nawet się nad nią nie zastanawiam. Mój
wzrok od samości wędruje w stronę nieba. O czym wtedy myślę? A
to różnie. Nieraz marzę. Nieraz fantazjuję. Nieraz o coś proszę.
A nieraz w ogóle o niczym nie myślę. Wyłączam się zupełnie i
tylko patrzę.
Jednak
dzisiaj, w ciągu dnia, przyszło mi się nad tą czynnością nieco
zastanowić. Nastąpiło to wtedy, kiedy zobaczyłam, co robi mój
trzyletni wnuczek. Otóż zobaczyłam, jak leży sobie cichutko na
podłodze przy drzwiach do ogrodu i wpatruje się w niebo. Chwilę go
tak obserwowałam, nie odzywając się w ogóle. Widziałam po jego
twarzyczce jak bardzo jest skupiony. Momentami uśmiechał się sam
do siebie, momentami mamrotał coś pod noskiem, ale oczu z nieba ani
na moment nie spuszczał. Z zachmurzonego nieba ulatywały akurat
duże płatki śniegu, które uścielały bezlistne prawie już
gałęzie drzew oraz całkiem zieloną jeszcze trawę. Dźwięk
muzyki Mozarta z telefonu przerwał mu jednak ten cichutki seans
obserwacyjny.
Kiedy
pogadałam z osobą na drugim końcu linii i odłożyłam słuchawkę,
wnuczek jakby nigdy nic znów bawił się swoimi ulubionymi
traktorkami, podśpiewując wesoło. Podeszłam do niego, bo
chciałam, żeby mi opowiedział, co go na niebie tak bardzo
zainteresowało.
— Lubisz
patrzeć w niebo? — spytałam, sadzając go na swoich kolanach.
— Bardzo
lubię — odpowiedział wesoło. — Jak będę duży, będę panem
kosmonautą i wtedy taką dużą rakietą polecę daleko, daleko, aż
na sam koniec nieba.
— A co
będziesz tam robił?
— Będę
z aniołkami patrzył na niebo z drugiej strony.
— A co
ty na niebie widzisz?
— Dużo…
dużo widzę, babciu… Nawet zabaweczki widzę.
— Przed
chwilą też widziałeś zabaweczki?
— Nie,
to były prawdziwe dinozaury. Rzucały w siebie śnieżkami.
Spodobało
mi się wnuczka fantazjowanie. Niech patrzy w niebo i fantazjuje ile
tylko może. Mam nadzieję, że w jego przypadku to nie tylko
skłonność do spontanicznego fantazjowania, która jest naturalną
cechą dziecka, ale i zdolność. Zdolność, którą będzie w sobie
rozwijał przez całe swoje życie. O wiele przyjemniej będzie mu
się wtedy żyło. Będzie umiał czuć się szczęśliwym. Zawsze i
wszędzie. A i ja dzięki temu będę szczęśliwsza. Już jestem.
Wystarczy, że tylko sobie pomyślę, że kiedyś, kiedy już będę
machać nóżętami na jakimś obłoczku po drugiej stronie nieba,
wnuczek przyleci tam do mnie rakietą z wizytą. No i co, czy to
niewystarczający powód, aby się poczuć jeszcze bardziej
szczęśliwą?
Kiedy
przyszedł czas na „poczytaj mi babciu”, specjalnie sięgnęłam
po bajkę J. Tuwima pt. „Dyzio marzyciel”:
Dyzio
marzyciel
Położył się Dyzio na łące,
Przygląda się niebu błękitnemu
I marzy:
"Jaka szkoda, że te obłoczki płynące
Nie są z waniliowego kremu...
A te różowe -
Że to nie lody malinowe...
A te złociste, pierzaste -
Że to nie stosy ciastek...
I szkoda, że całe niebo
Nie jest z tortu czekoladowego...
Jaki piękny byłby wtedy świat!
Leżałbym sobie, jak leżę,
Na tej murawie świeżej,
Wyciągnąłbym tylko rękę
I jadł... i jadł... i jadł...".
Położył się Dyzio na łące,
Przygląda się niebu błękitnemu
I marzy:
"Jaka szkoda, że te obłoczki płynące
Nie są z waniliowego kremu...
A te różowe -
Że to nie lody malinowe...
A te złociste, pierzaste -
Że to nie stosy ciastek...
I szkoda, że całe niebo
Nie jest z tortu czekoladowego...
Jaki piękny byłby wtedy świat!
Leżałbym sobie, jak leżę,
Na tej murawie świeżej,
Wyciągnąłbym tylko rękę
I jadł... i jadł... i jadł...".
Wcześniej
już nieraz wnuczkowi ją czytałam, bo bardzo ją lubił, dzisiaj
jednak nie był z niej zadowolony. Na to wygląda, bo powiedział:
— Ja
wcale bym nie chciał widzieć na niebie lodów. Ani ciastek, ani
nawet tortu.
— Hm...
a czemuż to? — zdziwiłam się.
— Bo są
niezdrowe.
Trudno w
to uwierzyć, ale tak jest z nim rzeczywiście. Nie lubi słodyczy.
Jakiś dziwoląg z niego.
Przypomniała
mi się zabawna historia z mojego dzieciństwa z niebem w tle. Nie
opowiedziałam jej jednak wnuczkowi. Byłoby to niepedagogiczne z
mojej strony. Miałam wtedy osiem lat i pewnego letniego wieczoru,
siedząc w oknie, czatowałam na spadające meteoryty. Pamiętam, że
miałam wówczas jakieś ogromne marzenie i że bardzo mi zależało
na jego spełnieniu. Spadający meteoryt miał mi to zapewnić. Kiedy
tylko na dworze pociemniało, usiadłam na parapecie na oścież
otwartego okna kuchennego i nieustannie wpatrywałam się w niebo. Z
bijącym sercem wyczekiwałam tego szczególnego, prosto z nieba
znaku spełnienia mojego marzenia.
Moja
mama, która nie mogła wiedzieć o moim marzeniu, bo było ono moją
tajemnicą, nie potraktowała moich obserwacji nieba poważnie i
kazała mi natychmiast iść do łóżka. Nie chciała nawet wziąć
pod uwagę tego, że były wakacje. Niepocieszona, poszłam, ale
kiedy tylko wszyscy usnęli, pobiegłam z powrotem do kuchni.
Cichaczem przysunęłam stół do parapetu, po czym bezszelestnie,
niczym nocna zjawa, pobiegłam na powrót do łóżka i przytargałam
swoją kołdrę i poduszkę. Owinięta w kołdrę z zadowoleniem
wyłożyłam się na stole i ułożyłam głowę na mięciutkiej
poduszce, którą ulokowałam na zewnętrznym parapecie. Och, jakaż
byłam wtedy szczęśliwa. Cisza, gwiaździsta noc… i wszystko to
dla mnie. Ile wspaniałych rzeczy widziałam na niebie, ile
przeróżnych postaci. Cały spektakl odgrywał się na niebie. Dla
jednego widza. Dla mnie. Spadającego meteorytu nie zdążyłam
jednak zobaczyć, bo w końcu usnęłam.
Nad ranem
obudzili mnie przerażeni rodzice. Okazało się, że nasz sąsiad,
który szedł do pociągu, w świetle latarni zobaczył moją głowę
dyndającą za oknem i tak się wystraszył tym widokiem, że zamiast
do pociągu, przybiegł do naszego domu i zaalarmował rodziców.
Rodzice natychmiast ściągnęli mnie z okna i postawili do pionu.
Nie mogłam pojąć dlaczego wszyscy są tacy przerażeni, i o co w
ogóle ten cały alarm. O tę poduszkę, że mi się wymsknęła spod
głowy i spadła do ogródka? Przecież tak słodziutko i bezpiecznie
mi się spało. No dobra, później, po rodzicach tłumaczeniu,
zrozumiałam, że z tym „bezpiecznie” trochę przesadziłam,
zważywszy chociażby na fakt, że okno naszej kuchni mieściło się
na pierwszym piętrze... No ale czego się nie robi dla spełnienia
swoich marzeń.