piątek, 17 kwietnia 2020

Buszujący w bezkresie nieba

Nie wiem, jak kto, ale ja uwielbiam patrzeć w niebo. Bez względu na porę dnia i pogodę. Gdziekolwiek jestem, czy w domu, czy na dworze, choć na chwilę muszę popatrzeć w jego bezmiar piękna. Najczęściej robię to zupełnie bezwiednie. Źle się czuję, kiedy muszę przebywać przez dłuższy czas w jakimś pomieszczeniu bez widoku na niebo. Z tego względu też rzadko kiedy spuszczam żaluzje w oknach. W sypialni w ogóle. A kiedy układam się do snu, koniecznie muszę też i firanki na boki porozsuwać, aby, zanim oddam się w objęcia Morfeusza, móc popatrzeć sobie na gwiaździste niebo lub księżyc. Nawet kiedy niebo jest zachmurzone, błądzę oczyma po niebie, a właściwie po jego kawałku widocznym przez sypialniane okno. Zaś rano, po przebudzeniu, to samo. Zanim opuszczę łóżko, funduję sobie króciutki seans obserwacyjny tego samego kawałka nieba. Chociaż nie, kawałek nieba jest już przecież inny. Rozmiar kawałka jest tylko taki sam. Ta czynność tak bardzo w krew mi weszła, że nawet się nad nią nie zastanawiam. Mój wzrok od samości wędruje w stronę nieba. O czym wtedy myślę? A to różnie. Nieraz marzę. Nieraz fantazjuję. Nieraz o coś proszę. A nieraz w ogóle o niczym nie myślę. Wyłączam się zupełnie i tylko patrzę.
 
Jednak dzisiaj, w ciągu dnia, przyszło mi się nad tą czynnością nieco zastanowić. Nastąpiło to wtedy, kiedy zobaczyłam, co robi mój trzyletni wnuczek. Otóż zobaczyłam, jak leży sobie cichutko na podłodze przy drzwiach do ogrodu i wpatruje się w niebo. Chwilę go tak obserwowałam, nie odzywając się w ogóle. Widziałam po jego twarzyczce jak bardzo jest skupiony. Momentami uśmiechał się sam do siebie, momentami mamrotał coś pod noskiem, ale oczu z nieba ani na moment nie spuszczał. Z zachmurzonego nieba ulatywały akurat duże płatki śniegu, które uścielały bezlistne prawie już gałęzie drzew oraz całkiem zieloną jeszcze trawę. Dźwięk muzyki Mozarta z telefonu przerwał mu jednak ten cichutki seans obserwacyjny.
Kiedy pogadałam z osobą na drugim końcu linii i odłożyłam słuchawkę, wnuczek jakby nigdy nic znów bawił się swoimi ulubionymi traktorkami, podśpiewując wesoło. Podeszłam do niego, bo chciałam, żeby mi opowiedział, co go na niebie tak bardzo zainteresowało.
Lubisz patrzeć w niebo? — spytałam, sadzając go na swoich kolanach.
Bardzo lubię — odpowiedział wesoło. — Jak będę duży, będę panem kosmonautą i wtedy taką dużą rakietą polecę daleko, daleko, aż na sam koniec nieba.
A co będziesz tam robił?
Będę z aniołkami patrzył na niebo z drugiej strony.
A co ty na niebie widzisz?
Dużo… dużo widzę, babciu… Nawet zabaweczki widzę.
Przed chwilą też widziałeś zabaweczki?
Nie, to były prawdziwe dinozaury. Rzucały w siebie śnieżkami.

Spodobało mi się wnuczka fantazjowanie. Niech patrzy w niebo i fantazjuje ile tylko może. Mam nadzieję, że w jego przypadku to nie tylko skłonność do spontanicznego fantazjowania, która jest naturalną cechą dziecka, ale i zdolność. Zdolność, którą będzie w sobie rozwijał przez całe swoje życie. O wiele przyjemniej będzie mu się wtedy żyło. Będzie umiał czuć się szczęśliwym. Zawsze i wszędzie. A i ja dzięki temu będę szczęśliwsza. Już jestem. Wystarczy, że tylko sobie pomyślę, że kiedyś, kiedy już będę machać nóżętami na jakimś obłoczku po drugiej stronie nieba, wnuczek przyleci tam do mnie rakietą z wizytą. No i co, czy to niewystarczający powód, aby się poczuć jeszcze bardziej szczęśliwą?




Kiedy przyszedł czas na „poczytaj mi babciu”, specjalnie sięgnęłam po bajkę J. Tuwima pt. „Dyzio marzyciel”:
Dyzio marzyciel

Położył się Dyzio na łące,
Przygląda się niebu błękitnemu
I marzy:
"Jaka szkoda, że te obłoczki płynące
Nie są z waniliowego kremu...
A te różowe -
Że to nie lody malinowe...
A te złociste, pierzaste -
Że to nie stosy ciastek...
I szkoda, że całe niebo
Nie jest z tortu czekoladowego...
Jaki piękny byłby wtedy świat!
Leżałbym sobie, jak leżę,
Na tej murawie świeżej,
Wyciągnąłbym tylko rękę
I jadł... i jadł... i jadł...".




Wcześniej już nieraz wnuczkowi ją czytałam, bo bardzo ją lubił, dzisiaj jednak nie był z niej zadowolony. Na to wygląda, bo powiedział:
Ja wcale bym nie chciał widzieć na niebie lodów. Ani ciastek, ani nawet tortu.
Hm... a czemuż to? — zdziwiłam się.
Bo są niezdrowe.
Trudno w to uwierzyć, ale tak jest z nim rzeczywiście. Nie lubi słodyczy. Jakiś dziwoląg z niego.

Przypomniała mi się zabawna historia z mojego dzieciństwa z niebem w tle. Nie opowiedziałam jej jednak wnuczkowi. Byłoby to niepedagogiczne z mojej strony. Miałam wtedy osiem lat i pewnego letniego wieczoru, siedząc w oknie, czatowałam na spadające meteoryty. Pamiętam, że miałam wówczas jakieś ogromne marzenie i że bardzo mi zależało na jego spełnieniu. Spadający meteoryt miał mi to zapewnić. Kiedy tylko na dworze pociemniało, usiadłam na parapecie na oścież otwartego okna kuchennego i nieustannie wpatrywałam się w niebo. Z bijącym sercem wyczekiwałam tego szczególnego, prosto z nieba znaku spełnienia mojego marzenia.
Moja mama, która nie mogła wiedzieć o moim marzeniu, bo było ono moją tajemnicą, nie potraktowała moich obserwacji nieba poważnie i kazała mi natychmiast iść do łóżka. Nie chciała nawet wziąć pod uwagę tego, że były wakacje. Niepocieszona, poszłam, ale kiedy tylko wszyscy usnęli, pobiegłam z powrotem do kuchni. Cichaczem przysunęłam stół do parapetu, po czym bezszelestnie, niczym nocna zjawa, pobiegłam na powrót do łóżka i przytargałam swoją kołdrę i poduszkę. Owinięta w kołdrę z zadowoleniem wyłożyłam się na stole i ułożyłam głowę na mięciutkiej poduszce, którą ulokowałam na zewnętrznym parapecie. Och, jakaż byłam wtedy szczęśliwa. Cisza, gwiaździsta noc… i wszystko to dla mnie. Ile wspaniałych rzeczy widziałam na niebie, ile przeróżnych postaci. Cały spektakl odgrywał się na niebie. Dla jednego widza. Dla mnie. Spadającego meteorytu nie zdążyłam jednak zobaczyć, bo w końcu usnęłam.
Nad ranem obudzili mnie przerażeni rodzice. Okazało się, że nasz sąsiad, który szedł do pociągu, w świetle latarni zobaczył moją głowę dyndającą za oknem i tak się wystraszył tym widokiem, że zamiast do pociągu, przybiegł do naszego domu i zaalarmował rodziców. Rodzice natychmiast ściągnęli mnie z okna i postawili do pionu. Nie mogłam pojąć dlaczego wszyscy są tacy przerażeni, i o co w ogóle ten cały alarm. O tę poduszkę, że mi się wymsknęła spod głowy i spadła do ogródka? Przecież tak słodziutko i bezpiecznie mi się spało. No dobra, później, po rodzicach tłumaczeniu, zrozumiałam, że z tym „bezpiecznie” trochę przesadziłam, zważywszy chociażby na fakt, że okno naszej kuchni mieściło się na pierwszym piętrze... No ale czego się nie robi dla spełnienia swoich marzeń.