czwartek, 9 kwietnia 2020

Naładowani serotoniną nie popadają w depresję

Na temat serotoniny, zwanej hormonem szczęścia, to ja mogę co nieco powiedzieć. Mam ku temu podstawy. Potwierdzone medycznie przez mojego lekarza domowego.
Parę lat temu temu, kiedy robiłam sobie kompleksowe badania, mój lekarz zbadał mi również stężenie serotoniny w surowicy. I kiedy po kilku dniach poszłam do niego, aby porozmawiać z nim na temat moich wyników badań, on na mój widok już od drzwi wołał:
No, droga pani, teraz to ja się już nie dziwię, skąd u pani ten nieustający uśmiech na twarzy.
O rany, coś ze mną nie tak? — wystraszyłam się, bo zaraz przeleciała mi po głowie taka myśl, że może doktor jakiejś czubkowatej choroby się we mnie doszukał.
Ależ tak, tak… nawet bardziej niż tak, rzekłbym… — zaśmiał się doktor. — Badanie wykazało, że ma pani tak wysoki poziom serotoniny, że tylko pozazdrościć. Mogłaby pani nią obdarować nawet kilka osób.
Do domu wróciłam bardzo zadowolona, gdyż okazało się, że wszystkie inne wyniki też miałam dobre. I pewnie szybko bym zapomniała o wszystkich tych badaniach (skoro wyniki są dobre, po co o nich myśleć?), ale ta serotonina nie dawała mi spokoju. To znaczy, cieszyłam się, że mam jej dużo, bo coś tam trochę wiedziałam, że ma ona dobry wpływ na zdrowie, na psychikę człowieka. Bo chyba nie na darmo nazwana jest hormonem szczęścia? Chciałem się jednak czegoś więcej o niej dowiedzieć, więc kiedy tylko przekroczyłam próg domu, poszłam do komputera i zaczęłam buszować po Internecie w poszukiwaniu bliższych informacji na jej temat. To, czego się o niej dowiedziałam, zainteresowało mnie bardzo. Toż to istna skarbnica zdrowia. Najważniejsza o niej informacja w największy skrócie to taka: — Serotonina wydziela się po każdym wysiłku fizycznym. Dodaje energii, poprawia humor, zmniejsza odczuwanie głodu oraz przyspiesza spalanie tłuszczu. Jej wydzielanie pobudza także jedzenie czekolady... No czyż ta ostatnia wiadomość nie jest wspaniała dla łasuchów? Dla mnie najważniejsza jest ta pierwsza. Stary sportowiec ze mnie.

Od jej poziomu zależy stan zdrowia fizycznego i psychicznego. Zwłaszcza psychicznego. Temu, co ma jej odpowiedni poziom, żadna depresja nie grozi. Nie będę się rozpisywać o jej dokładnej roli w organizmie. Tych informacji każdy może sobie sam w Internecie poszukać. Jeśli chodzi o mnie, od tej pory postanowiłam szczególnie o moją serotoninę dbać i nie dopuścić do obniżenia jej poziomu. No bo skoro mam już jej na takim dobrym poziomie, to szkoda by było nieopatrznie poziom jej obniżyć i w jakowąś depresję popaść. Albo w coś innego.

Jak się doczytałam, w mojej codziennej diecie występują takie składniki, które jej poziom podnoszą. Jestem roślinożercą. Chociaż żadna tam ze mnie wegetarianka… A gdzież tam! Czasami i kiełbachę potrafię spałaszować ze smakiem. Ale naprawdę rzadko. Mięsiwo jeszcze rzadziej. A jak już, to przeważnie drób i ryby. Natomiast informacja o tym, że ruch ma pierwszorzędny wpływ na poziom serotoniny, bardzo mnie ucieszyła. Bo też ruchliwa to ja od urodzenia jestem. Całe życie uprawiam sporty. Różne. W ostatnich latach najchętniej maszeruję, wędruję, pływam, pedałuję. Ale zanim się dowiedziałam o tej jakże ogromnej roli serotoniny, też mi się zdarzało popadać w lenistwo, i z wiekiem, niezbyt się do sportu przykładać. Pamiętam, że często miałam wtedy momenty, iż nie czułam się najlepiej. Od kiedy mam świadomość roli serotoniny, staram się dbać o nią. Szczerze przyznać jednak muszę, iż mimo tej świadomości, czasami i teraz leń mnie ogarnia i nie chce mi się za bardzo w jakiś większy ruch wprawiać. (Oczywiście oprócz codziennej gimnastyki zaraz po przebudzeniu. Ta jest obowiązkowa). Wtedy się zmuszam, żeby choć 45 min. po lesie z kijkami pomaszerować. Bo też znam już siebie i wiem, że za każdym razem, kiedy się zmuszę i do lasu dotrę, to taka jestem szczęśliwa, że mi się z kolei do domu wracać nie chce. A kiedy już wracam, bo w końcu wrócić kiedyś trzeba, to zawsze z uśmiechem na twarzy. Czuję się jak nowo narodzona. Energia mnie wręcz rozpiera.

Pewnie niektórym te moje metody na zdrowie i uśmiech na twarzy mogą się wydawać dziwne, albo wręcz śmieszne. Ale to są moje własne metody, każdy może mieć inne. Najważniejsze, aby je w ogóle mieć… A nie tylko padać na kolana i błagać Boga o zdrowie. To żadna metoda. Bo też na litość boską, czy Pan Bóg ma czas zajmować się każdym człekiem z osobna, a zwłaszcza zdrowym, tylko leniem patentowanym? Póki mamy zdrowie sami powinniśmy o nie dbać… i swoją osobą nie zawracać Bogu głowy.

Mam jeszcze jedną metodę na zdrowie. Dendroterapia. Wszyscy wiemy o leczniczych właściwościach ziół. Nie każdy jednak wie, że podobne działanie lecznicze i kojące mają drzewa. Uzdrawiającą mocą drzew zajmuje się właśnie dendroterapia. Od zawsze kocham drzewa. Jako dziecko ciągle na drzewach przesiadywałam (miałam nawet mały domek na starym dębie), nie zastanawiając się zupełnie, czy one mają jakiś zdrowotny wpływ na zdrowie, czy też nie. Zaś od kiedy jestem już świadoma ich wpływowi — przytulam się do nich. Zwłaszcza do dębów.

Dzisiaj, po długiej wędrówce per pedes po leśnych, zaśnieżonych dróżkach, poszłam jeszcze nad urwisko. Tam rośnie bardzo stary i rozłożysty dąb. Lubię się do niego przytulać. Bez względu na porę roku.




Jestem zafascynowana tym dębem, jakże dziwnie rosnącym, a właściwie wiszącym nad urwiskiem. Jest taki inny niż te, co pamiętam z Polski. Tutaj gdzie mieszkam to w ogóle rzadko można spotkać dęby. A ja już w Polsce, ze wszystkich drzew, najbardziej właśnie dęby lubiłam. Czemu? A pojęcia nie mam. Tak mam. Pewnie jakaś chemia. A może magia?
W tym ogromnym lesie, gdzie bywam najczęściej, znalazłam jedynie dwa dęby. Ale i ten drugi rośnie nad bardzo stromym urwiskiem.

***

Kiedyś, dawno temu, dostałam fikuśny wierszyk od pewnego Internauty w komentarzu pod artykułem nt. serotoniny. Pozwolę go sobie zacytować:


Wśród codziennej bieganiny,
mając obok wielu mruków.
Ważny jest poziom serotoniny
pomimo zawiści pomruków.

Michalszko, Serotoninko,
Ty nad poziomy wzlatuj.
Uśmiechniętą zawsze miną,
zasmucony świat poratuj.
(Belferek 22.11.2009)