poniedziałek, 3 września 2018

Kanonier z przypadku

Z cyklu: - „Świat przygód”
(fragment "Narzuconej autobiografii Halszki")


Wakacje jak zwykle minęły w kosmicznym tempie i już jestem w czwartej klasie. Zaraz na początku roku szkolnego profesor przysposobienia wojskowego, a nasz wychowawca, zorganizował dla nas wycieczkę do Jednostki Wojskowej w Kędzierzynie-Koźlu. Profesor był naszym wychowawcą już od III klasy. Byłyśmy bardzo oburzone tą zamianą wychowawców. Tym bardziej, że profesor od PW ni jak nie pasował nam do naszego wyobrażenia o prawdziwym mężczyźnie. Niby żołnierz, a taki niedorobiony. Małe to to, brzydkie i chude…. A krzykliwe, że nie daj Bóg! I ciągle latał z papierosiskiem w zębach.
Byłyśmy okrutnie zawiedzione. No ale cóż, wpływu na tę zamianę i tak nie miałyśmy, więc trzeba nam było się z nią pogodzić, i tę chudzinę, profesora, zaakceptować. Mus! Po prostu mus. Mało atrakcyjne więc były te nasze lekcje z profesorem. Musiałyśmy jednak zagryźć zęby, i dla naszego dobra, nauczyć się okazywać szacunek dla wrzaskliwego profesora-żołnierza o posturze kurczaka. Na ile było to możliwe.
Nie dla każdej z nas było to jednak możliwe. Na przykład dla Marysi, po pewnym wydarzeniu na lekcji przysposobienia wojskowego, przestało to być możliwe. Bo też to, co się na lekcji wydarzyło, miało prawo taką możliwość jej z głowy wybić.
A było to tak: Kiedy na jednej z lekcji przysposobienia wojskowego ćwiczyłyśmy pod salą gimnastyczną strzelanie z KBKS-u (na sucho oczywiście, bez nabojów), i leżąc na kocach, uczyłyśmy się celowania do tarczy, Marysia, stojąc z KBKS-em w ręku, i czekając na swoją kolejkę, ni stąd, ni zowąd, dla żartów, lufą karabinu zaczęła okładać leżącą Lucynę po pupie. Gdy zobaczył to profesor, jak oszalały podskoczył do niej, i najnormalniej w świecie, strzelił ją w twarz, wrzeszcząc przy tym okrutnie:
Aby mi to było ostatni raz, że któraś z was celuje do człowieka! Ile razy mam wam o tym przypominać?!... A niech to szlag, co za kretynka!
Wśród nas zapanowała, delikatnie mówiąc, konsternacja. Marysia przez moment też w niej trwała, ale wnet obróciła się na pięcie, i bez słowa opuściła „plac boju”. Biedna Marysia, na pewno było to dla niej straszne, taki znienacka piątak na twarzy. Na pewno do dziś go pamięta. No i chcąc nie chcąc, profesora również. Niedługo też po tym incydencie wyjechała do Niemiec. Trudno mi teraz odgadnąć, czy ten incydent z piątakiem na jej twarzy zaważył nad podjęciem takiej decyzji, ale fakt faktem, Marysia już więcej do szkoły nie przyszła.
No ale wracam do naszej wycieczki do Kędzierzyna. Do Jednostki Wojskowej dotarłyśmy w wyśmienitych humorach i zaciekawione weszłyśmy na jej teren. Wśród żołnierzy zapanowała euforia. Zewsząd dały się słyszeć poświstywania i pogwizdywania. Powodzenie miałyśmy, że ho, ho! Nawet profesorowi to podniecenie żołnierzy się udzieliło, i też co rusz, pogwizdywał, albo rechotał na przemian. Na terenie jednostki, wśród żołnierzy, poczuł się prawdziwym żołnierzem. Kiedy dotarliśmy na poligon wojskowy, duża grupa żołnierzy ćwiczyła strzelanie z dział armatnich. Na nasz widok żołnierze przestali strzelać, a zaczęli, podobnie jak ich koledzy z koszar, poświstywać i pogwizdywać. Wtedy ich dowódca z uśmiechem podszedł do nas i zawołał:
Witam was miłe panienki na naszym placu boju! Widzę, że podoba wam się u nas, bo wszystkie takie uśmiechnięte jesteście. To świetnie!... A może któraś z was zechciałaby na ochotnika strzelić z haubicy?
Dziewczyny w pisk, a profesor się speszył, i drapiąc się zawzięcie za uchem, wydukał:
A nie, panie kapitanie, takie działo to zbyt poważna rzecz dla dziewczyn. Dla niejednej z nich, strzelanie z KBKS-u jest wielkim wyzwaniem… To odpada… to odpada, panie kapitanie!
Kiedy usłyszałam słowa profesora, to aż mną zatelepało, i to tak bardzo, i tak skutecznie, że komentując głośno jego słowa, od razu zgłosiłam się na ochotnika.
Profesor, widząc że nie żartuję, pokraśniał jak dziewica, a dziewczyny zaczęły jeszcze bardziej piszczeć. Dowódca zaś podszedł do mnie, i zdjąwszy mi płaszcz, zaprowadził do jednego z dział. Żołnierze ze szczęśliwymi minami zrobili mi miejsce, wyjaśnili jak się strzela, i jak się trzeba przy dziale zachowywać. Nie powiem, miałam trochę tremy, ale nie zamierzałam się wycofywać. Po krótkiej chwili, przyuczona odpowiednio, przymierzałam się już do strzału z haubicy. Dowódca rzucił rozkaz:
Ładuj!
Jeden z żołnierzy załadował pocisk. Dowódca krzyknął:
Celuj!
Drugi żołnierz wycelował lufę. Dowódca krzyknął:
Paaaal!!!
A wtedy ja, zaparłam się nogami, i z całych sił pociągnęłam za linę odpalającą pocisk armatni… Ale się wtedy działo… A że działo to armata, armatniało się jak nie wiem co! Tym bardziej, że po moim wystrzale poszła w niebo cała salwa armatnia z innych dział.
Dziewczyny w oddali piszczały jak oszalałe. Profesor Dziekan, stojący nieopodal, aż pokraśniał i napęczniał w wyniku rozpierającej go dumy. Żołnierze z zachwytu bili brawo. Dowódca, rechocząc, poklepywał mnie po plecach. Pewnie też z zachwytu. A ja? Ja byłam też zachwycona. Ba, chyba nawet szczęśliwa… Ale głucha jak pień. A czemu byłam głucha? Pojęcia nie mam. Przecież pamiętałam, aby przy odpaleniu działa szeroko rozdziawić swą szanowną buziunię… Ale fajnie było, nie powiem! Chociaż głucha chodziłam jeszcze i przez parę ładnych godzin. Nawet kiedy wieczorem wracaliśmy pociągiem z wycieczki do domu, ciągle jeszcze miałam przytępiony słuch. Tak że kiedy opowiadałyśmy sobie wśród naszych dziewcząt wrażenia z poligonu wojskowego, by coś usłyszeć, dobrze musiałam uszu nastawiać. Nie cierpiałam jednak z tego powodu. Wręcz przeciwnie, bo jak się niebawem okazało, ta moja głuchota mi się nawet przydała. Jak to możliwe? Już wyjaśniam.
Kiedy tak sobie opowiadałyśmy i śmiałyśmy się, dosiadł się do nas taki facet, który od jakiegoś już czasu, ciągle próbował mnie poderwać, a którego nie znosiłam od pierwszych dni moich dojazdów do szkoły. A nie znosiłam go za pewien jego komentarz pod moim adresem. Jak dziś pamiętam, że kiedy na początku pierwszej klasy jechałam do szkoły zatłoczonym jak zwykle pociągiem, stałam z kilkoma koleżankami tuż obok tego faceta. Byłam wtedy jeszcze bardzo zahukana, zakompleksiona, wylękniona moją nową sytuacją, i bardzo wrażliwa na każde złe słowo. A ten facet, stojąc ze swoim kolegą przy mnie, popalał sobie papierosa, i dmuchał mi prosto w twarz. Nagle papieros wyleciał mu z ręki i spadł na podłogę. Facet rozpychając nas na boki, schylił się, i chwilę w takiej schylonej pozycji pozostał. Wreszcie się podniósł, i z papierosem w zębach, wyrechotał do kolegi:
Cha, cha, cha…! Ty, ta mała ma nogi jak dwa giewonty!
Myślałam wtedy, że spłonę ze wstydu. Taka zniewaga! W szkole na wszystkich lekcjach siedziałam jak struta. Cały czas dumałam, co mam zrobić, aby nabrać choć trochę ciała, i żeby moje nogi nie były takie chude. Dumałam i dumałam, no i wydumałam. Kiedy tylko przyjechałam ze szkoły do domu, zaraz pobiegłam do apteki i kupiłam sobie ćwiartkową butelkę tranu. Uradowana ze swojego pomysłu, z butelką za pazuchą, przybiegłam do domu. Schowałam się w spiżarce, i w ukryciu (coby nikt kuracji mojej nie wyśmiał), wypiłam całą jej zawartość na eks. A co, miałam sobie łyżeczką dozować? Jak już, to najlepiej iść na całość… i szybciej nabrać ciała. Po paru minutach, myślałam, że umrę. Jak mi było niedobrze! Brzuch mi napęczniał i zrobił się ciężki niczym ołów. A do tego wszystkiego, cały czas odbijało mi się tym wstrętnym tranem. Jeszcze i przez parę dni tą ohydą mi się odbijało. Pomna tych doświadczeń z tranem i facetem w tle, miałam nagle mizdrzącego się do mnie faceta przed sobą. Dobrze, że dzięki przytępionemu słuchowi, nie słyszałam co do mnie mówił, szybciej więc mogłam zdobyć się na odwagę i wywrzeszczeć mu prosto do ucha:
Weź się stary odpieprz ode mnie, bo jak nie, będziesz miał z siłą wyższą do czynienia!
Facet zdębiał. Dziewczyny w ryk. A ja puściłam facetowi jeszcze nad wyraz udaną małpią minę, i odwróciłam się do okna. Wtedy facet zmył się natychmiast. Ale zanim się zmył, usłyszał jeszcze Elę. Nawet ja ją dokładnie usłyszałam, bo Ela tuż nad moją głową krzyknęła w jego kierunku:
Ty, uważaj, i nawet do takiej nie startuj, bo ona z haubicy strzela i może ci coś ustrzelić… Ja… ja… ja ci dobrze radzę, zostaw ją w spokoju!

No i faceta miałam z głowy raz na zawsze. Nie wiem, czy tak się przejął tą siłą wyższą, czy haubicą, ale fakt faktem, od tej pory dał mi spokój. Ha, nawet zaczął mnie unikać. To i dobrze! Bo wkurzona byłam na niego okrutnie. Bo co se facet tak w ogóle myślał? Uderzać do mnie? Nie dość, że stare to to, to jeszcze jakieś takie niechlujne, niedomyte, i do tego śmierdzące… tranem.