poniedziałek, 10 września 2018

Wakacyjna amazonka

Z cyklu: — „Świat przygód”
(fragment "Narzuconej autobiografii Halszki")

W dzieciństwie i wczesnej młodości niemalże każdego roku wakacje spędzałam na wsi u mojej cioci Rózi. Kuzynki ojca. Kochałam ten mój beztroski, wakacyjny czas spędzany w jej ogromnym domu na wzgórzu. Uwielbiałam budzić się w nim co rano skoro świt, siadać na parapecie okiennym w moim pokoju na pierwszym piętrze, i wdychać tamtejsze cudownie rześkie powietrze. Uwielbiałam też nasłuchiwać szumu wartkiej górskiej rzeki Białej Lądeckiej płynącej u podnóża wzgórza, na którym stał jedyny i jakże ogromny przedwojenny dom mojej cioci. Wielką przyjemność sprawiało mi też dobiegające z podwórza gdakanie, pianie, gęganie, kwakanie, muczenie, kwiczenie, rżenie, miauczenie, szczekanie… Czułam, że żyję! A potem wiejskie śniadanie w dziwnej kuchni na dni powszednie, do której przechodziło się przez stajnię, gdzie rezydowały dwie krowy i jeden koń, a właściwie klacz Kasztanka. W stajni, jak to w stajni, zapach był zawsze, no powiedzmy… taki sam, ale zapach ten wcale mi nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie, zawsze uważałam, że ma swój urok. Mało tego, stał się nawet bardzo istotny dla mnie, bo nie bez powodu do dziś dnia pamiętam jego specyficzną woń. Wszak to woń z moich wspaniałych młodzieńczych wakacji.
A śniadanie? Pierwsza klasa! Typowo wiejskie i bardzo zdrowe. Uwielbiałam zwłaszcza pachnący kwieciem miód z pasieki wujka, która w składzie dziesięciu uli, znajdowała się w ogrodzie tuż przy oknach kuchni. A po śniadaniu, hulaj dusza! Po łąkach, po pastwiskach, po lasach, po dwóch rzekach, i Białej Lądeckiej i Nysie Kłodzkiej, a potem już tylko po Nysie, bo w Pilczu właśnie Biała wpada do Nysy. Cudowne to miejsce. Czysta, niczym niezmącona natura.

Ze zwierząt ciocinych najbardziej kochałam Kasztankę. Kiedy tylko przychodził czas na jej pojenie w Białej, pędziłam po nią do stajni by móc na jej grzbiecie ze wzgórza do rzeki ją sprowadzić. Pamiętam, że na początku trochę się bałam, ale żem uparta jak łosioł, strach szybko pokonałam i codziennie Kasztankę do wodopoju sprowadzałam. Dumna jak paw siadałam na oklep na jej grzbiecie i powoli schodziłyśmy w dół. I choć zawsze po takiej jeździe nogi w kroku mnie bolały niemożebnie, bo też Kasztanka miała nie tylko zad szeroki, to jednak frajdę miałam za każdym razem niesamowitą. Łydki też mnie często bolały, bo gdy okrakiem siedziałam na niej, schodzącej ze wzgórza w dół, to właśnie łydkami musiałam się trzymać najbardziej. A brzuch Kasztanki był napęczniały, oj, bardzo. Ale to nic, bo przynajmniej był miękki. Palce u rąk też mnie bolały niczego sobie, bo i jej długiej grzywy kurczowo się trzymałam. A włos koński jest przecież sztywny i ostry. Czasami aż do krwi miałam poprzecinane palce. Ale to wszystko nic! Trzymałam się wytrwale, bo inaczej, zjechałabym z jej grzbietu jak po równi pochyłej. A potem jeszcze i ze wzgórza na łeb na szyję i sturlałabym się w końcu wprost do rwącej rzeki. Mój wysiłek owocował cudownym uczuciem. Czułam się niczym amazonka na rączym rumaku. Raz jednak, to moje cudowne uczucie zostało brutalnie przerwane. A moje rozpalone lica, z nagła schłodzone zimną wodą. Ba, nie tylko lica. A było to tak: Pewnego wieczoru, sprowadziłam Kasztankę do rzeki, jak zwykle całkiem spokojnie. Mój kuzyn Rysiek (syn cioci Rózi) biegł za nami. Kiedy Kasztanka przednimi nogami po pęciny stała już w rzece i spokojnie siorbała sobie wodę, Ryśkowi coś do łba strzeliło i trzasnął ją znienacka w zad. Kasztanka się spłoszyła i wstrząsnęła łbem tak mocno, że ja, jak wystrzelona z katapulty, przeleciałam przez jej łeb i wylądowałam w połowie rzeki. Z lotu pikującego nie pamiętam nic. Dopiero lądowanie mi się utrwaliło w pamięci, bo lodowata woda otrzeźwiła mnie w momencie. Wody się opiłam, dupsko strzaskałam i myślałam, że to już mój koniec. Musiałam mieć straszliwie spłoszoną minę, siedząc tam na dnie lodowatej Białej.

Co się potem działo, trudno opisać. Dość powiedzieć, że Rysiek spłoszył się jeszcze bardziej niż ja i Kasztanka razem wziąwszy, i w takim stanie spłoszenia, trwał już do końca dnia. Z tym, że momentami owy stan mu się pogłębiał, zwłaszcza wtedy, gdy na niego popatrzyłam. A patrzyłam znacząco, o tak! No a co! Żeby takie durnowate pomysły mieć. A i Kasztanki było mi szkoda, bo pewnie poczuła się winna, iż znów przez nią człowiek cierpi. Znów, bo też niedaleko jak parę miesięcy temu, przytrafiło jej się, niechcący ma się rozumieć, odgryźć małego palca Zbyszkowi (drugiemu synowi cioci Rózi). A tylko dlatego, że ten jołop podawał jej marchewkę do pyska nie tak jak trzeba. Ja tam żalu do Kasztanki nie miałam. Bo jakaż tu jej w tym wina, że łbem wstrząsnęła? Ale że pewna nie byłam, czy ona to rozumie, zła byłam na Ryśka podwójnie.

Często też wspólnie z kuzynem Ryśkiem ujeżdżaliśmy 
 Kasztankę na pastwisku.


***
Wiele moich przygód z tamtego okresu po latach wykorzystałam przy pisaniu powieści "Szalone wakacje"Powyższą również.

Przy okazji tych moich wspomnień z „jazdy konnej” w młodzieńczych latach, przypomniało mi się jeszcze o innej historii z koniem w tle. Otóż przypomniało mi się, że kiedy w dorosłym już wieku, wypoczywałam w sanatorium w przepięknym zamku w Mosznej, obok którego była ogromna stadnina koni, miałam zaplanowaną naukę jazdy konnej przez zawodowego instruktora jazdy. Przyznam, że trochę nielegalnie, ale co tam, wtedy w Polsce wszystko było możliwe. Niestety, nauka jazdy konnej nie doszła do skutku, ponieważ okazało się, że dzień wcześniej, późnym wieczorem, aktorka Elżbieta Panas, grająca w filmie ”Lubię nietoperze” (film ten reż. G. Warchoła kręcony był m.in. przez ponad tydzień właśnie w zamku w Mosznej), samowolnie puściła się koniem galopem i spadła z konia, łamiąc sobie nogę. Ależ wtedy była afera! Nie dość, że instruktor mało z pracy nie wyleciał, to jeszcze aktorka ta, na drugi dzień, miała grać akurat scenę miłosną z Andrzejem Grabarczykiem w naszej przyzamkowej oranżerii. 
Czy zagrała? Odpowiedź na blogu "Szczęśliwa kobieta" we wpisie pt. "Wspomnieniowe ciekawostki z planu filmu „Lubię nietoperze”. Zamieściłam tam też parę fotosów z filmu.