niedziela, 30 września 2018

Kobiety, nie dajmy się rakowi

Jutro Pałac Kultury w Warszawie znów zabłyśnie różową iluminacją. To wyjątkowe oświetlenie ma zwrócić uwagę na znaczenie zdrowia kobiet, a także być znakiem solidarności z kobietami, które toczą już jakże trudną walkę z rakiem piersi. To czas, aby — znów — przypomnieć kobietom (także mężczyznom, przynajmniej tym, którzy dbają o swoje kobiety), aby zadbały o siebie, o swoje zdrowie. Nie chodzi tu tylko o raka piersi. Chodzi tu także o raka szyjki macicy.


Statystyki medyczne są nieubłagane. W Polsce, w porównaniu do innych krajów europejskich, zbyt duża ilość kobiet umiera na raka szyjki macicy i raka piersi. Dlaczego? Odpowiedź jest banalna: Polki, z różnych swoich powodów, odwlekają wizytę u ginekologa. I cóż zrobić? Statystyki swoje, Polki swoje. Statystyki niemalże „krzyczą” o ilości zachorowań i umieralności wśród kobiet na raka piersi i raka szyjki macicy. A do Polek ten ”krzyk” — najwyraźniej nie dociera. Przynajmniej do dużej ich części. I to jest najbardziej przerażające. Bo jeśli się słyszy, że na raka szyjki macicy co roku w Polsce zapada ca. 4,5 tys. kobiet, a z tego 2,5 tys. umiera, a z kolei na raka piersi zapada ca. 11 tys. kobiet, z czego umiera ponad 4 tys., a Polki mimo to, zwlekają z badaniami ginekologicznymi, to słowo: „przerażające” przesadne nie jest. Jest adekwatne do tego stanu rzeczy w Polsce.

Rak szyjki macicy wśród Polek jest najczęstszym nowotworem narządu rodnego. A przecież tak łatwo go wykryć poprzez proste badania cytologiczne. Są to badania zupełnie nieinwazyjne, bezbolesne, polegają na pobraniu komórki nabłonka pokrywającego szyjkę macicy. W wielu zachodnich krajach, gdzie kobiety systematycznie poddają się temu badaniu, udało się niemalże całkowicie wyeliminować umieralność na tego typu raka, w innych o wiele zmniejszyć. W Polsce zaś, jak podają statystyki, na raka szyjki macicy codziennie umiera aż 5 Polek. Zatrważające, prawda? Tyle kobiet umiera tylko dlatego, że zbyt późno zgłosiły się do lekarza. W zaawansowanym stadium choroby nowotworowej nie udaje się je już uratować.

Jeszcze bardziej zatrważająco wygląda sytuacja z zachorowalnością i śmiertelnością na raka piersi wśród Polek. Z powodu tego raka codziennie umiera 13 kobiet. I pomyśleć tylko ile z nich mogłoby uniknąć śmierci, gdyby regularnie zgłaszały się na badania kontrolne piersi. Rak piersi to najczęstszy nowotwór złośliwy u kobiet. Stanowi 1/5 wszystkich zachorowań na nowotwory złośliwe u Polek. Co gorsza, wg statystyk medycznych liczba nowych zachorowań na tego raka ciągle rośnie. Około połowa kobiet z rakiem piersi umiera, i najczęściej są to kobiety w pełni sił, które mogłyby mieć przed sobą jeszcze wiele lat życia.

Choć edukacja zdrowotna społeczeństwa w Polsce jest na coraz to wyższym poziomie, umieralność wśród kobiet niestety z roku na rok wzrasta. Dlaczego tak się dzieje? Pewnie dlatego że Polki, jak już wspominałam wyżej, z różnych powodów ciągle zbyt rzadko badają się ginekologicznie. Dla nich ważniejsza jest rodzina, prace domowe, kariera zawodowa, a zdrowie gdzieś tam na końcu. Na dbanie o zdrowie szkoda im czasu. Nie myślą, nie chcą wiedzieć, że nie robiąc badań ginekologicznych wiele tracą. Innym czynnikiem hamującym niektóre kobiety przed wizytą u ginekologa jest lęk przed chorobą nowotworową i kojarzenie jej tylko z jednym — z „wyrokiem śmierci”. Z drugiej zaś strony, jest także duży odsetek kobiet, które mają zbyt niską wiedzę na temat profilaktyki i możliwości skutecznego leczenia raka. Są też niestety i takie kobiety, które po prostu całkowicie lekceważą swoje zdrowie i nie mają dobrych nawyków zdrowotnych.

Jakkolwiek nie patrząc na podejście Polek do badań ginekologicznych, jedno jest pewne, odwlekając wizytę u ginekologa, odbierają sobie szansę na pełne wyleczenie nowotworu. Zgłaszanie się u ginekologa dopiero wtedy, kiedy odczuwają już jakieś objawy choroby, okazuje się być najczęściej już zbyt późne. W wielu przypadkach choroba nowotworowa jest już niestety na tyle zaawansowana, że mimo dużej wiedzy lekarzy i kosztownych procedur medycznych nie udaje się już chorej uratować. Skazana jest na śmierć.

W krajach zachodnich, jeśli kobieta trzykrotnie nie stawi się na badanie cytologiczne, musi płacić za leczenie raka szyjki macicy — jeśli na niego zachoruje. Podobnie jest z mammografią. Co dwa lata kobiety dostają zaproszenie na badania piersi i muszą się na nie zgłosić. Widać, że taka forma „zdyscyplinowania” działa, bo gabinety ginekologiczne stale są „oblegane” przez kobiety, a śmiertelność na raka piersi i szyjki macicy — w stosunku do zachorowań — jest z roku na rok coraz mniejsza.
Medycyna na świecie w ostatnich latach zrobiła ogromne postępy. Onkologia także. Obecnie wielu chorych na raka można wyleczyć. Pod jednym wszak warunkiem: że zostanie on wcześnie wykryty i od początku będzie właściwie leczony.

Kobiety, ruszmy więc swoje pupy… i jazda do ginekologa! Ginekolog nie gryzie. Spokojnie można usiąść naprzeciw niego i swobodnie porozmawiać, a potem poddać się badaniu, które jest przecież bezbolesne. Wstydzić się nie ma czego. Jeśli się pozytywnie nastawimy do wizyty u ginekologa, to wstyd będzie nam obcy.


Kobiety, zapamiętajmy dwa ważne dla naszego życia słowa: cytologia i mammografia. I to, że jeśli w swoim `centrum dowodzenia` odpowiednio poukładamy wszystkie myśli związane z badaniami ginekologicznym, to i czas się znajdzie na wizytę u ginekologa, i możliwości.

sobota, 29 września 2018

Nie tak łatwo kochać księży

Z powodu moich przeżyć z dzieciństwa, a i późniejszych również, zwłaszcza z okresu dzieciństwa moich dzieci, do dziś dnia nie pałam szczególną miłością do księży. Mogłabym mnożyć swoje przeżycia z księżmi w tle. Nie będę ich jednak opisywać, gdyż są bardzo nieprzyjemne, nadmienię tylko, że po pewnej lekcji religii, moja córeczka wylądowała na kilka dni w szpitalu — z powodu księdza-katechety. To, co przeżyłam za przyczyną księży (i nie tylko ja), utwierdziło mnie w przekonaniu, iż księża na żadną szczególną miłość nie zasługują, tylko dlatego, że sutannę noszą. Są takimi samymi ludźmi jak każdy z nas. Są i dobrzy, są i źli. Niektórzy nawet bardzo źli. Wielu z nich ma skłonności do megalomanii, egoizmu, krzykliwej wręcz próżności, pieniactwa, chamstwa... Ech, chyba lepiej zaprzestanę tej wyliczanki do czego jeszcze ci „wielebni” skłonności mają, bo są to niemiłe słowa. Dodam tylko, że oni sami — przy tych wszystkich swoich człowieczych ułomnościach — czują się nad wyraz nietykalni. Zwłaszcza ci wyżej postawieni w hierarchii. Do tego pławią się w przepychu i bogactwie i nie bardzo ich interesuje bieda ich owieczek. Owieczkom swoim wciskają kit o życiu w skromności, umartwianiu się, i tak je sobie "urobili", że te, choć czasami i na chleb nie mają — na tacę rzucają.

Nie kocham księży miłością szczególną pewnie też i dlatego, że generalnie nie lubię pośredników między mną a kimś tam, albo czymś... Bo jak już gdzieś coś, to ja sama. Sama bezpośrednio uczestniczę... albo wcale. Nie potrzeba mi w osobach księży — żadnych pośredników. Bo i po co, skoro ogólnie nie mam o nich dobrego zdania. Tym bardziej ostatnio, od kiedy media (niemalże codziennie) coraz dobitniej odsłaniają ich marność, podłość, nikczemność, obłudę, i co gorsza — zboczenie. Historia zresztą też nie najlepiej — w wielu przypadkach — o nich mówi. Drażnią mnie wręcz ci tzw. (przez samych siebie) „pasterze”, napuszeni i wyfioczeni w drogich szatach... A ja nie jestem potulną owieczką, i owczego pędu nie lubię... i to w żadnym wydaniu. Mam szacunek do tych księży tylko, którzy żyjąc skromnie, pomagają biednym i schorowanym ludziom. Tacy księża rzeczywiście tworzą wymierne dobro.

W dzisiejszym świecie, niestety, to i nawet wśród najwyższych hierarchów kościoła, niewielu zasługuje na uznanie i miano autorytetu. Dla mnie, z tego „klanu duszpasterzy” — we współczesnych nam czasach — niezaprzeczalnym autorytetem, człowiekiem przez duże „C”, był Karol Wojtyła, i to wcale nie dlatego, że był Papieżem, a dlatego, że był po prostu Dobrym Człowiekiem.
Teraz się niestety okazuje, że coraz częściej zarzuca Mu się, że mimo swojego najwyższego urzędu w kościele katolickim i wiedzy o ogromnej skali pedofilii wśród księży, nie zrobił nic, aby tę patologię napiętnować. Że krył ją wręcz. A już przede wszystkim, że nie zrobił nic, aby pomóc ofiarom księży-pedofilów.


piątek, 28 września 2018

Mrówka Charlota wybiera się nad morze

Małej mrówce imieniem Charlota,
Zobaczyć morze przyszła ochota.
Cały już tydzień kufer pakuje,
Okazji na podróż wypatruje.

— Może by tak… samolotem?
Nie. Ten pomysł przemyślę potem.
Wiem! Lepszy będzie autostop.
Auto staje… A ja — hop!
Dobry pomysł, lecz ma wady.
Z ciężkim kufrem wsiąść nie dam rady.
— Och Charlotko! — gniewa się jej mama.
— Takich pomysłów nie miewa dama.

Lecz ta Charlota jest bardzo uparta,
W swoim pomyśle stanowcza i zwarta.
— Ja tylko chcę zobaczyć morze,
Czy nikt zrozumieć tego nie może?!

Wiele pomysłów na podróż już miała,
Żaden nie wypalił, czegoś się bała.
Nikomu się przyznać jednak nie chciała.
— Jestem odważna! — wciąż powtarzała.
I w końcu powzięła postanowienie:
— Wyjeżdżam jutro. Zdania nie zmienię.

I choć wciąż tylko na etapie myślenia,
Ale już widzi jak na do widzenia
Wszystkim chusteczką białą macha
I do pojazdu już wsiąść się nie waha.

Myśli te robią ogromne wrażenie…
— Nie zwlekam dłużej. Spełniam marzenie!
Lecz jaki pojazd? Chyba nie… pociąg?
I znów strach się w nią wwierca niczym korkociąg.

— Och Charlotko! — wzdycha jej mama.
— Co tak obmyślasz tutaj sama?

A Charlota?... Ciągle duma.
Mętlik ma w głowie. Nic nie kuma.
— Wszystkie pomysły są do bani.
— Samą już siebie za nie gani.

Myśli dalej: — Trudna rada…
Dłużej tak myśleć nie wypada.
Stalowe pojazdy zapomnieć muszę,
Inaczej w podróż nigdy nie ruszę.
Bo takie pojazdy to istne potwory,
Lękam się ich jak sennej zmory.
Do kitu te wszystkie moje pomysły…
Zaraz… już wiem! Skoczę do Wisły!

— Tak, to jest pomysł — z radością pomyślała
I sama do siebie się w głos zaśmiała.
— Wisła do morza wpada niezbicie…
Fujara ze mnie, żadne to wszak odkrycie.

— Patyczków parę, źdźbeł trawy kilka,
Zbudować tratwę to tylko chwilka.
Na ster użyję rybiej łuski,
A potem już w rejs, choćby do… Ustki.
Ach, jeszcze żagiel… zrobię go z liścia…
Oj, chyba popłynę. Nie mam już wyjścia!

— Och Charlotko! — martwi się mama.
— Uważaj na siebie, będziesz tam sama.
Na podróż upiekłam ci pyszną szarlotkę...
— I bliska już płaczu, przytuliła Charlotkę.

— No to w drogę! Wypływać już czas…
Do zobaczenia! Żegnam was!

Ostatnie spojrzenie w stronę mrowiska.
Żal się rozstawać. Płaczu jest bliska.
Na tratwę jednak wsiąść się nie waha.
Wszystkim znajomym chusteczką macha.

— Zobaczę morze i... jadę z powrotem.
O mojej podróży opowiem wam potem!


środa, 26 września 2018

Zachcianki i kaprysy

Nie wiem dlaczego tak się utarło, że zachcianki i kaprysy to domena kobiet w ciąży, ewentualnie różnych gwiazd i gwiazdeczek. To znaczy co, zwykłym śmiertelnikom mieć ich nie uchodzi? W przypadku zwykłego śmiertelnika przybierają one wydźwięk pejoratywny? Oczywiście, że nie. Każdy z nas ma czasem nieodpartą ochotę np. na zjedzenie czegoś konkretnego. Jakichś słodyczy: czekoladkę, lub porcyjkę lodów. Albo czegoś kwaśnego: ogórka kiszonego, czy też kiszoną kapustę. I nie ma zmiłuj! Ochota działa jak mus. I tak długo nas męczy, że wreszcie szukamy możliwości jej zaspokojenia. I bardzo dobrze! Niezdrowo jest ją tłumić, bo to źle działa na psychikę.

Gdzieś kiedyś czytałam, że naukowcy (bodajże australijscy) uważają, iż tłumienie zachcianek może mieć tragiczne konsekwencje. Począwszy od krótkotrwałych zaników pamięci, po wypadki samochodowe. Niepohamowany apetyt na pewne artykuły żywnościowe sprawia, że w naszym mózgu pojawia się obraz konkretnego dania. Myśl o nim powraca niczym bumerang, powodując brak koncentracji na wykonywanych zadaniach. I choć uleganie zachciankom nie jest dobre dla naszej talii, to zdecydowanie poprawia pracę mózgu, który po zaspokojeniu głodu, może skupić się na innych czynnościach. Tym pulchnym, albo przewrażliwionym na punkcie swojej talii, niektórzy lekarze zalecają metodę oszukiwania mózgu, polegającą na „wypełnieniu” mózgu konkurencyjnym obrazem, na przykład pięknym krajobrazem. Może to i dobry pomysł, ale jego realizacja jednak zbyt trudna. Zachcianki, to nie kaprysy, to wielki głód. Głód na coś konkretnego do jedzenia, nie oglądania. I jak tu do diabła, będąc głodnym, zmusić swoją wyobraźnię do wizualizacji widoczków? Łatwe to z pewnością nie jest.

Ja miewam zachcianki, konkretnie „głoda” — na coś słodkiego, kiedy piszę, i kiedy nagle, ni stąd, ni zowąd, wena uleci ze mnie jak powietrze z balonu i za czorta kudłatego nic mądrego napisać nie mogę. Sięgam wtedy po chałwę, albo ptasie mleczko. I ani mi w głowie jakieś tam wyrzuty sumienia mieć. Bo też szkoda mi mojej wyobraźni. Nie chcę jej wykorzystywać do wizualizowania jakichś widoczków celem stłumienia mojego „głoda”, chcę by moja wyobraźnia pracowała na rzecz pisania, nie wizualizowania. Tak mam i całkiem mi z tym dobrze. Tym bardziej, że nigdy nie miałam problemu z nadwagą. Zbyt ruchliwa jestem.

Kiedyś, zwłaszcza za komuny, zachcianki i kaprysy zwykłego śmiertelnika nie były dobrze widziane. Może nie trzeba było się z nimi aż kryć, ale afiszować się nimi nie wypadało z pewnością. Były rzeczą wstydliwą. Nie na darmo też nazywało się je pogardliwie: „zachciewajkami” (od pryszcza). Dzisiaj jest inaczej. Dzisiaj można wszystko chcieć i wszystko mieć. Dzisiaj każdą niemalże „zachciewajkę” można zaspokoić. Bo przecież zachcianki i kaprysy dotyczą nie tylko jedzenia. Dotyczą także wielu innych rzeczy, np. zakupu jakiegoś ciucha. Bez względu na to, czy jest nam potrzebny, czy nie. Abo zrobienia czegoś na już, co w danej chwili wydaje nam z jakichś tam względów konieczne... E tam, będę wymyślać. Już każdy z nas dobrze wie, o co biega z tymi zachciankami.

O zachciankach i kaprysach kobiet w ciąży krąży masa dowcipów i anegdot. Zaś o kaprysach i zachciankach gwiazd — rozpisują się tabloidy. A te to dopiero potrafią nas zwykłych śmiertelników zadziwić. Czasami są tak udziwnione, że aż śmieszą. Bardzo śmieszą.

Nie będę przytaczać przykładów o zachciankach kobiet w ciąży, bo z pewnością są nam znane, jak nie z własnego doświadczenia, to z opowiadań innych kobiet, ale o kaprysach gwiazd, to aż mnie korci, aby kilka przykładów podać. O, chociażby Madonna, ta znana na całym świecie królowa popu ma bzika na punkcie desek klozetowych. W hotelach, w których się zatrzymuje, muszą być zmieniane kilka razy dziennie, bo ona za nic w świecie na tej samej dwa razy nie usiądzie.
Z kolei Mariah Carey nie potrafi się obejść bez polskiej wody. Pije herbatę robioną tylko na polskiej wodzie źródlanej. W jej garderobie obok wody z Polski musi znaleźć się także pudło słomy. Po co? Kto chce, niech wnika.
Natomiast Marilyn Manson, jak przystało na prawdziwego dziwaka, ma bardzo specyficzne i oryginalne zachcianki. Raz zażyczył sobie, aby w jego garderobie znalazły się: butelki absyntu, żelki i łysa, bezzębna pani do towarzystwa. No, to są prawdziwe zachcianki... Mają moc rażenia.

I tym zabawnym, acz pouczającym akcentem, kończę swoje wywody na temat zachcianek i kaprysów. Pozostało mi jeszcze życzyć wszystkim, i sobie przy okazji, wielu zachcianek i kaprysów... skoro tak dobrze działają na psychikę. W końcu my też żyjemy tu i teraz... I też tylko raz.


Jeśli nie chcesz mojej zguby...
Posąg Shivy kup mi luby. ;)

poniedziałek, 24 września 2018

Pożegnanie lata

Ech, ty lato ukochane,
Już pożegnać ciebie czas...
Trudno jest mi w to uwierzyć,
Wszak zielony jest wciąż las.

Kwiatki kwitną wciąż na łąkach,
Ptaszków śpiewy słychać jeszcze,
Słonko grzeje wciąż przyjemnie...
Wieczorami grają świerszcze.

Lato, lato, jesteś jeszcze?!...

Wiem, że płonna to nadzieja,
Bo ty w świat już wyruszyłeś...
Hen swoje piękno poniosłeś,
Miejsca jesieni ustąpiłeś.

Lecz pożegnałeś nas pięknie,
Barwnie, pachnąco, słonecznie.
I my cię żegnamy, kochane.
Żal, że nie możesz trwać wiecznie.

Lato, lato, jesteś jeszcze?!...

Cisza... brak twej odpowiedzi.
Znaczy, nadziei już żadnej!
Odszedłeś stąd na rok cały...
Lecz wrócisz — w szacie paradnej.
 

***
Fragment "Paradnej szaty lata"


W aromatów pełen las — można iść na grzyby...
a jak ktoś woli akweny, może iść na ryby.


Gdy męczą kogoś napady uporczywej czkawki,
może się jej pozbyć — depcząc dorodne purchawki.


Należy się nawdychać zapachu krokusów...
by potem być kontent z miłosnych zakusów.  


Na zapas się pasą krówki na polanie...
bo wiedzą że zapach lata w mleku pozostanie.

środa, 19 września 2018

Syndrom Otella — chorobliwa zazdrość

Wszyscy wiemy, że nie ma miłości bez zazdrości. Zazdrość nierozerwalnie wiąże się z miłością, upewnia, że komuś naprawę na nas zależy. Jednak jak to w życiu bywa, wszystko ma swoje granice, również i zazdrość. Jeśli zazdrość występuje w związku w stopniu umiarkowanym, scala go, jeśli jednak rozrasta się, przyjmuje formę obsesyjnego, stałego zaabsorbowania myśleniem o zdradzie, może to oznaczać, że nasz partner cierpi na syndrom Otella, który w psychologii definiowany jest właśnie jako chorobliwa podejrzliwość i zazdrość. Nazwa tego syndromu pochodzi od imienia tytułowego bohatera dramatu Szekspira „Otello” (z 1603 r.).

Potworne życie ma kobieta, której przyszło żyć z partnerem dotkniętym syndromem Otella. Jej codzienne życie usłane jest pasmem nieustannych ataków obłędnej zazdrości, ciągłych podejrzeń o zdradę. I może być nawet osobą o anielskiej wręcz osobowości to to i tak niewiele zmieni w oczach jej chorego zazdrośnika. A co znamienne, taki „Otello” wobec obcych zachowuje się zupełnie normalnie, tylko w domu staje się demonem i stwarza piekło swojej partnerce, zniewalając ją psychicznie i fizycznie.


Mówi się, że syndrom Otella to psychoza, która jest przejawem przewlekłego alkoholizmu i występuje w typowej formie u alkoholików lub też w stanie upojenia alkoholowego. Z pewnością wiele w tym prawdy, ale nie do końca. Ponieważ są alkoholicy, których syndrom Otella nigdy nie dotyka. Są też mężczyźni, którzy przejawiają chorobliwą zazdrość, a którzy sięgają po alkohol dopiero później, by sobie ulżyć, kiedy już nie potrafią poradzić sobie z męczącym ich nieustannie uczuciem zazdrości, podejrzeniami o niewierność, wreszcie, wstydem przed otoczeniem za swoją postawę — chorobliwego zazdrośnika.

Syndrom Otella to choroba psychiczna, której początek jest na ogół powolny, a rozwój dalszy wolno postępujący. Partner dotknięty tą chorobą urządza nieustanne scysje, zadręcza pytaniami, co do wierności seksualnej, żąda wyjaśnień, śledzi każdy krok partnerki, sprawdza bieliznę osobistą, pościel, szuka "znaczących" śladów na ciele partnerki. Zmieniony wyraz twarzy, czy też gest, odczytuje jako bardzo "znamienny". Najbardziej przypadkowe i niewinne sytuacje, zdarzenia, wypowiedzi partnerki i innych osób, stają się w jego przekonaniu dowodami na zdradę.

Mężczyzna z syndromem Otella potrafi bardzo mocno partnerkę z sobą związać. Potrafi do perfekcji grać na jej uczuciach. Mamić miłością. A jest wiele kobiet, które jak gąbki wciągają w siebie każde miłe słówko, każdy czuły gest, i kiedy kochają, nie zastanawiają się nad tym, czy słowa te i gesty są prawdziwe. I już tak mają, że lubią otaczać opieką swojego partnera. Ot, takie to zacięcie „samarytańskie”. Wrodzony odruch. Może potrzeba? Chorobliwą zaś zazdrość swojego partnera biorą za wielką miłość... a właściwie mylą z wielką miłością. Natomiast mężczyźni z syndromem Otella tylko takie właśnie wrażliwe kobiety wybierają na swoje partnerki życiowe.

Kobiety powinny się bardzo głęboko zastanowić, zanim zdecydują się związać z mężczyzną przejawiającym chorobliwą zazdrość. Powinny rozważyć, czy będą w stanie, czy będą miały siłę stawić czoła życiu z takim człowiekiem. Bo z tej choroby nie można się wyleczyć, można co najwyżej złagodzić jej przebieg, ale pod warunkiem, że partner sam będzie chciał podjąć leczenie. A to niestety zdarza się rzadko. Mężczyźni z tą chorobą, wstydzą się jej. Nawet przed samym sobą. Kryją się z nią przed otoczeniem. Trudno im jest poddać się stałemu leczeniu psychiatrycznemu. Wybierają łatwiejszy „środek farmakologiczny”, bardziej akceptowany w społeczeństwie — alkohol (sic!). A niestety, syndrom Otella plus alkohol, nierzadko równa się — śmierć.

Znam historię kobiety, która przez lata przeżywała gehennę ze swoim mężem dotkniętym syndromem Otella. Jej życie było piekłem na ziemi. Mąż jej coraz częściej sięgał po alkohol. Nie pozwalał jej pracować, zamykał ją w domu, nie pozwalał chodzić samej na zakupy, nawet do jego rodziców nie mogła iść sama. Wszędzie przecież czyhała na nią chmara mężczyzn, potencjalnych kochanków. W atakach zazdrości wielokrotnie była przez niego pobita. Kilka razy po pobiciu lądowała w szpitalu.

Mimo to bardzo kochała męża. Przez wszystkie lata wierzyła, że swoją dobrocią, wiernością, uczciwością, potrafi wyleczyć męża z zazdrości, zmienić jego stosunek do siebie, do życia. Starała się też nakłaniać go do leczenia. I owszem, leczył się, parokrotnie. Dwa razy nawet w szpitalu psychiatrycznym. Niestety, po krótkim czasie wszystko wracało do poprzedniego stanu. Raz, kiedy w ataku szału przystawił jej naładowany pistolet do skroni, zwątpiła we wszystko.

Nie zabił jej. Dzwonek listonosza do drzwi — mu przeszkodził. Na drugi dzień, kiedy wytrzeźwiał, płakał jak dziecko, bo sam zdał sobie sprawę, że mógł ją rzeczywiście zabić. Mówił, że to jego miłość do niej — na szczęście — nie pozwoliła mu tego uczynić. Błagał o wybaczenie. Przysięgał poprawę. Obiecywał poddać się ponownemu leczeniu. W kobiecie jednak coś pękło. Postanowiła uciec od męża. Pomogły jej dzieci. Uciekli do innego miasta.

Po paru latach separacji udało jej się uzyskać rozwód ze swoim mężem-„Otellem”. A udało się tylko dlatego, że jej mąż związał się już z inną kobietą, o 20 lat młodszą. Było to 10 lat temu.

Przed paroma miesięcami kobieta dostała tragiczną wiadomość. W Boże Narodzenie jej były mąż bestialsko zamordował swoją konkubinę na oczach ich malutkich dzieci oraz swojej matki.

Niestety, za tę makabryczną zbrodnię nie został ukarany. Uznano go za niepoczytalnego. Jest leczony w szpitalu psychiatrycznym.

No cóż, pewnie za jakiś czas, podleczony, wyjdzie ze szpitala, i to jako człowiek z czystą kartą, w świetle prawa niekarany... i znów poszuka sobie jakieś ofiary swojej chorobliwej zazdrości.

HKCz 26.11.2010


niedziela, 16 września 2018

Radość Biedroneczki Kropeczki


Biedroneczka Kropeczka fruwa po łące,

Trzyma liczydło w swej prawej rączce.

Fruwa i fruwa i nie znajduje

Tego akurat, co potrzebuje.


Cóż jej potrzeba, czy wiecie dzieci?

Słoneczko już wie — i mocno świeci.

Po całej łączce strzela promykami

I się zabawia rosy kropelkami.


Pewne już zgadłyście, drogie dzieci,

Że nie na darmo słońce tak świeci…

Chce pomóc jej znaleźć to, czego szuka,

Bo też dla niego to żadna sztuka.


Czego więc szuka ta nasza Kropeczka?

Kropelki rosy wielkiej jak beczka,

By niczym zwierciadło jej posłużyła,

Gdy ona swe kropki będzie liczyła.


Dzięki słoneczku, gdy taką ujrzała,

Aż się w głos kontent radośnie zaśmiała.

Przejrzała się w niej jak w zwierciadełku,

Licząc głośno kropki na liczydełku:


Jedna, dwie, trzy… po stronie prawej.

Jedna, dwie, trzy… po stronie lewej.

A to na liczydle daje wszak sześć...

Dorosłe życie mogę już wieść!!!—

Krzyknęła głośno i frruu! poleciała

Prosto do nieba, bo tam lecieć chciała.


***

Słoneczko Biedronkę wciąż obserwowało,

Widząc ją całą happy, w głos się zaśmiało.

I choć wie, że jej kropki nie świadczą o wieku,

Nic nie powiedziało, gdyż świat zna od wieków.

Wie, że wszyscy na Ziemi swe radości mają,

Lubi na nie patrzeć, bo mu sił dodają.


Rysunek mojej 7-letniej Wnuczki  Indii.


środa, 12 września 2018

Komunistyczny pochód

Z cyklu: —„Świat przygód”
(fragment "Narzuconej autobiografii Halszki")



Czas szybko mija. Już jest piękna wiosna. Przedostatnia wiosna w średniej szkole. Przedostatnia klasa. Za rok matura… Ojejku, co to będzie?!... Póki co, jest 1 maja i nasza szkoła formuje szeregi przed pochodem. Ja, jako sportowiec, co roku maszerowałam w stroju sportowym wraz ze sportowcami Klubu Sportowego, ale tego roku, kazano mi maszerować w mundurku harcerskim. 

Pani dyrektor zapewne chciała się pochwalić przed elitą naszego miasta prężnym harcerstwem w jej szkole, bo też wiele dziewczyn ubrała w mundurki harcerskie. Dzisiaj, to aż mnie śmieszy ten mój mundurek harcerski, bo jakoś niewiele mogę sobie przypomnieć ze swojej działalności harcerskiej. W tej formacji nic wielkiego się nie działo. Może tylko w wąskim gronie. Szerszego grona nikt nie zapalał do działania w ramach ZHP. Bo i po co, wszak zbyt dużo osób byłoby wtedy do podziału profitów. Tak że o konkretnej działalności ZHP w naszej szkole, jako o ruchu przyciągającym młodych ludzi w swe patriotyczne szeregi, niewiele mogę powiedzieć. Szkoda, bo w sumie harcerstwo bardzo sobie ceniłam i w podstawówce lubiłam być harcerką. I byłam, i to nawet bardzo zaangażowaną. W albumie mam wiele zdjęć z tamtego okresu świadczących o mojej działalności w harcerstwie.

No cóż, musiałam się pogodzić, iż w średniej szkole harcerstwo nie będzie dla mnie. Bo na pół gwizdka nie robię niczego. A czymże harcerstwo było u nas? Ot, zwykłą pro formą! Typową dla naszej szkoły. Podobnie było w innych dziedzinach. Byle pokazać, że szkoła jest na topie. Och, jak ja nie cierpię obłudy!

Do harcerek dokooptowano też i nasze sławne dziewczyny. Zespół wokalny Arabeski. Pani dyrektor koniecznie musiała się pochwalić przed światem utalentowanymi uczennicami, które już nawet parokrotnie w telewizji występowały. Specjalnie w tym celu kazała im uszyć wspaniałe białe kostiumiki. 

Muszę przyznać, iż bardzo ładnie się w nich prezentowały. I tak powinno być. Zasłużyły sobie na nie... i tyle. I tylko tyle! Ale nie, nie dla naszej pani dyrektor, znanej z wielkiej próżności. Dla niej to stanowczo było za mało. Chciała więcej. Wiadomo, ludzie próżni mają swój specjalny kodeks postępowania, i to, co dobre, czym mogą się pochwalić, musi być bardziej widoczne. No ażeby mogło być bardziej widoczne, muszą to koniecznie rozdmuchać do większych rozmiarów. I najczęściej rozdmuchują. Nasza pani dyrektor była aż do przesady próżna i zdrowo w swej próżności w tej sprawie przesadziła. 

Otóż nasza pani dyrektor, by móc się pochełpić przed innymi, a tym samym, choć trochę zaspokoić swoją próżność, ubrała w starsze stroje Arabesek nawet i inne dziewczyny. Arabeski nie były z tego zadowolone. Wręcz przeciwnie. A mi się śmiać chciało. Bo przecież znałam wszystkie te a`la Arabeski i wiedziałam, że są to same beztalencia muzyczne. Ba, chyba nawet słoń im na ucho nadepnął, bo nawet do chóru szkolnego nie należały. Wiem, gdyż przez jakiś czas śpiewałam w chórze i pamiętam, że profesor od muzyki, niektóre z nich nawet do zwykłego chóru nie chciał przyjąć. No ale cóż, ważne, że w sukienkach Arabesek w miarę dobrze się prezentowały, a tym samym, znacznie powiększyły pochód muzycznych talentów szkoły... I nie obłuda?

Przyszła godzina 13-ta. Wreszcie zakończenie tej parady absurdu i obłudy, czyli pochodu 1-majowego. Rozchodzimy się jak zwykle na Placu Długosza… i jesteśmy nareszcie wolni. Zanim się jednak rozeszliśmy do własnych przyjemności, przyszło mi na myśl, aby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie z naszą klasową Arabeską, Helą. Raz, że bardzo Helę lubiłam (znałam ją od dzieciństwa) i bardzo mi się podobała w tym białym kostiumiku, a drugi raz, że się koniecznie chciałam uwiecznić w mundurku harcerskim... No co? Przecież wspominałam, że mam sentyment do harcerstwa.
 


***
 
A jaki będzie jutro? 11 listopada 2018 roku? W tym jakże pięknym naszym Narodowym Święcie? Aż dziw bierze, że po tylu latach, po zmianie ustroju, nie wygląda jednak obiecująco. Każdy z nas wie jak. Wstyd przed Światem, że nawet w tak WIELKIM dla Polaków dniu — Marsz Niepodległości w taki sposób jest organizowany. Na chybcika, chaotycznie... obłudnie.
Czy przebiegnie spokojnie? Trzymam kciuki, aby tak było.

Samotny łabędź

Jak samotny biały łabędź,
stoję nad brzegiem morza…
Patrzę w dal morską zamyślony,
marzę by wznieść się w przestworza.


Jak samotny biały łabędź,
szukam bratniej duszy...
którą miłością mógłbym obdarzyć,
swoim jestestwem wzruszyć.


Jak samotny biały łabędź,
marzę o wielu towarzyszach życia...
Pragnę też licznej rodziny,
i dobrego z nią współżycia.


wtorek, 11 września 2018

Wakacyjna amazonka

Z cyklu: — „Świat przygód”
(fragment "Narzuconej autobiografii Halszki")

W dzieciństwie i wczesnej młodości niemalże każdego roku wakacje spędzałam na wsi u mojej cioci Rózi. Kuzynki ojca. Kochałam ten mój beztroski, wakacyjny czas spędzany w jej ogromnym domu na wzgórzu. Uwielbiałam budzić się w nim co rano skoro świt, siadać na parapecie okiennym w moim pokoju na pierwszym piętrze, i wdychać tamtejsze cudownie rześkie powietrze. Uwielbiałam też nasłuchiwać szumu wartkiej górskiej rzeki Białej Lądeckiej płynącej u podnóża wzgórza, na którym stał jedyny i jakże ogromny przedwojenny dom mojej cioci. Wielką przyjemność sprawiało mi też dobiegające z podwórza gdakanie, pianie, gęganie, kwakanie, muczenie, kwiczenie, rżenie, miauczenie, szczekanie… Czułam, że żyję! A potem wiejskie śniadanie w dziwnej kuchni na dni powszednie, do której przechodziło się przez stajnię, gdzie rezydowały dwie krowy i jeden koń, a właściwie klacz Kasztanka. W stajni, jak to w stajni, zapach był zawsze, no powiedzmy… taki sam, ale zapach ten wcale mi nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie, zawsze uważałam, że ma swój urok. Mało tego, stał się nawet bardzo istotny dla mnie, bo nie bez powodu do dziś dnia pamiętam jego specyficzną woń. Wszak to woń z moich wspaniałych młodzieńczych wakacji.
A śniadanie? Pierwsza klasa! Typowo wiejskie i bardzo zdrowe. Uwielbiałam zwłaszcza pachnący kwieciem miód z pasieki wujka, która w składzie dziesięciu uli, znajdowała się w ogrodzie tuż przy oknach kuchni. A po śniadaniu, hulaj dusza! Po łąkach, po pastwiskach, po lasach, po dwóch rzekach, i Białej Lądeckiej i Nysie Kłodzkiej, a potem już tylko po Nysie, bo w Pilczu właśnie Biała wpada do Nysy. Cudowne to miejsce. Czysta, niczym niezmącona natura.

Ze zwierząt ciocinych najbardziej kochałam Kasztankę. Kiedy tylko przychodził czas na jej pojenie w Białej, pędziłam po nią do stajni by móc na jej grzbiecie ze wzgórza do rzeki ją sprowadzić. Pamiętam, że na początku trochę się bałam, ale żem uparta jak łosioł, strach szybko pokonałam i codziennie Kasztankę do wodopoju sprowadzałam. Dumna jak paw siadałam na oklep na jej grzbiecie i powoli schodziłyśmy w dół. I choć zawsze po takiej jeździe nogi w kroku mnie bolały niemożebnie, bo też Kasztanka miała nie tylko zad szeroki, to jednak frajdę miałam za każdym razem niesamowitą. Łydki też mnie często bolały, bo gdy okrakiem siedziałam na niej, schodzącej ze wzgórza w dół, to właśnie łydkami musiałam się trzymać najbardziej. A brzuch Kasztanki był napęczniały, oj, bardzo. Ale to nic, bo przynajmniej był miękki. Palce u rąk też mnie bolały niczego sobie, bo i jej długiej grzywy kurczowo się trzymałam. A włos koński jest przecież sztywny i ostry. Czasami aż do krwi miałam poprzecinane palce. Ale to wszystko nic! Trzymałam się wytrwale, bo inaczej, zjechałabym z jej grzbietu jak po równi pochyłej. A potem jeszcze i ze wzgórza na łeb na szyję i sturlałabym się w końcu wprost do rwącej rzeki. Mój wysiłek owocował cudownym uczuciem. Czułam się niczym amazonka na rączym rumaku. Raz jednak, to moje cudowne uczucie zostało brutalnie przerwane. A moje rozpalone lica, z nagła schłodzone zimną wodą. Ba, nie tylko lica. A było to tak: Pewnego wieczoru, sprowadziłam Kasztankę do rzeki, jak zwykle całkiem spokojnie. Mój kuzyn Rysiek (syn cioci Rózi) biegł za nami. Kiedy Kasztanka przednimi nogami po pęciny stała już w rzece i spokojnie siorbała sobie wodę, Ryśkowi coś do łba strzeliło i trzasnął ją znienacka w zad. Kasztanka się spłoszyła i wstrząsnęła łbem tak mocno, że ja, jak wystrzelona z katapulty, przeleciałam przez jej łeb i wylądowałam w połowie rzeki. Z lotu pikującego nie pamiętam nic. Dopiero lądowanie mi się utrwaliło w pamięci, bo lodowata woda otrzeźwiła mnie w momencie. Wody się opiłam, dupsko strzaskałam i myślałam, że to już mój koniec. Musiałam mieć straszliwie spłoszoną minę, siedząc tam na dnie lodowatej Białej.

Co się potem działo, trudno opisać. Dość powiedzieć, że Rysiek spłoszył się jeszcze bardziej niż ja i Kasztanka razem wziąwszy, i w takim stanie spłoszenia, trwał już do końca dnia. Z tym, że momentami owy stan mu się pogłębiał, zwłaszcza wtedy, gdy na niego popatrzyłam. A patrzyłam znacząco, o tak! No a co! Żeby takie durnowate pomysły mieć. A i Kasztanki było mi szkoda, bo pewnie poczuła się winna, iż znów przez nią człowiek cierpi. Znów, bo też niedaleko jak parę miesięcy temu, przytrafiło jej się, niechcący ma się rozumieć, odgryźć małego palca Zbyszkowi (drugiemu synowi cioci Rózi). A tylko dlatego, że ten jołop podawał jej marchewkę do pyska nie tak jak trzeba. Ja tam żalu do Kasztanki nie miałam. Bo jakaż tu jej w tym wina, że łbem wstrząsnęła? Ale że pewna nie byłam, czy ona to rozumie, zła byłam na Ryśka podwójnie.

Często też wspólnie z kuzynem Ryśkiem ujeżdżaliśmy 
 Kasztankę na pastwisku.


***
Wiele moich przygód z tamtego okresu po latach wykorzystałam przy pisaniu powieści "Szalone wakacje"Powyższą również.

Przy okazji tych moich wspomnień z „jazdy konnej” w młodzieńczych latach, przypomniało mi się jeszcze o innej historii z koniem w tle. Otóż przypomniało mi się, że kiedy w dorosłym już wieku, wypoczywałam w sanatorium w przepięknym zamku w Mosznej, obok którego była ogromna stadnina koni, miałam zaplanowaną naukę jazdy konnej przez zawodowego instruktora jazdy. Przyznam, że trochę nielegalnie, ale co tam, wtedy w Polsce wszystko było możliwe. Niestety, nauka jazdy konnej nie doszła do skutku, ponieważ okazało się, że dzień wcześniej, późnym wieczorem, aktorka Elżbieta Panas, grająca w filmie ”Lubię nietoperze” (film ten reż. G. Warchoła kręcony był m.in. przez ponad tydzień właśnie w zamku w Mosznej), samowolnie puściła się koniem galopem i spadła z konia, łamiąc sobie nogę. Ależ wtedy była afera! Nie dość, że instruktor mało z pracy nie wyleciał, to jeszcze aktorka ta, na drugi dzień, miała grać akurat scenę miłosną z Andrzejem Grabarczykiem w naszej przyzamkowej oranżerii. 
Czy zagrała? Odpowiedź na blogu "Szczęśliwa kobieta" we wpisie pt. "Wspomnieniowe ciekawostki z planu filmu „Lubię nietoperze”. Zamieściłam tam też parę fotosów z filmu.

Pieskie życie psa Aramisa

Ja, Labradoodle, Pies Rodzinny,
kochany jestem… bo jestem rodzinny.


Wdzięk, styl, czar i szyk,
tym swoje państwo zdobywam w mig.


Zawsze i wszędzie zadaję szyku…
i gdy chory jestem, i w siąpiącym deszczyku.


Członkiem rodziny od zawsze jestem...
Rodzina to podkreśla każdym gestem.


Ujeżdżać się daję, choć ze mnie nie koń...
Odmówić mam dziecku? Ach, boże broń!


I ja mam prawo do zwykłej próżności...
Wizażyście się oddaję bez krzty wstydliwości.


Dolce farniente in bella Italia…
Tak ja urlopuję i moja Familia.


No niech mi tylko ktoś tu powie,
że to nie przyjaźń - co się zowie! 


W ogóle do rzeczy ze mnie pies,
wszak na okładce książki jestem też.


Na koniec dodam coś jeszcze ważnego...
Coś pod rozwagę - dla człeka każdego:


Kto braci mniejszych nie szanuje,
temu „pieskie życie” los zgotuje.

poniedziałek, 10 września 2018

Ratunku, na pomoc ginącej normalności!

Dobrze, ale co to takiego, ta — „normalność”? Przez słowo: normalność, każdy rozumie przecież coś innego. Jeżeli skonkretyzuję nieco to określenie, i powiem: normalne życie; normalny świat; normalne uczucia; normalne dzieciństwo… O, to już pomału każdemu się zapali światełko w tunelu. I już będzie wiedział, co powiedzieć na ten temat. A jestem pewna, że w większości będziemy mieli podobne zdania.

Że dzieci są przyszłością świata, to każdy na pewno wie dokładnie. No to idźmy dalej tym tokiem myślenia: Normalne dzieci — przyszłość świata bezpieczna; Nienormalne dzieci — przyszłość świata w niebezpieczeństwie.
A dlaczego nienormalne dzieci? A dlatego, że wszechobecna jest przemoc, brutalność, wulgarność, nienawiść, zawiść, brak uczuć rodzicielskich. Chyba każdy się zgodzi ze mną, w tym miejscu, że to negatywne i destruktywne uczucia. A tymi właśnie negatywnymi uczuciami są dziś zewsząd otoczone nasze dzieci. A to, moi drodzy, to już nasza działka. Nas dorosłych. To my dorośli, naszpikowaliśmy świat tymi niechlubnymi realiami.

To my dorośli jesteśmy odpowiedzialni za przyszłość naszych dzieci. To my dorośli kreujemy ich psychikę, ich podejście do życia. To my dorośli odpowiadamy za to, czy one będą umiały być szczęśliwe na co dzień. Czy posiądą w ogóle tę umiejętność bycia szczęśliwym. To my dorośli piszemy dla nich książki, robimy filmy, wymyślamy gry i zabawy. 
I to właśnie — mnie bulwersuje, bo w każdym dniu spotykam się z wieloma przykładami spuścizny: dorośli — dzieciom. I co to za spuścizna? Nieraz włos mi się jeży na głowie.

A już naprawdę do żywego ruszyła mnie wypowiedź pewnego psychologa (nie wymienię go z nazwiska, bo i tak nie poczuje wstydu), w jednych z wcześniejszych Wiadomościach TV Polonia, w których reż. Roman Polański wypowiadał się na temat swojego filmu „Oliver Twist” (na podstawie powieści Karola Dickensa). Podzielam zdanie reż. Polańskiego, i również uważam, że to nieprawda, iż dzisiejsze dzieci idą na łatwiznę i chcą oglądać tylko filmy rozrywkowe i czytać tego samego typu książki. Uważam też, że tak rozreklamowana (naturalnie — przez dorosłych ludzi z branży) era Harry Potter`a w końcu minie i nie zostawi głębszych doznań u dzieci. Owszem, rozrywka dzieciom jest potrzebna, nawet bardzo, ale nie jako podstawa wychowawcza, lecz obok niej.

Uważam, że dzieci potrzebują więcej realnych przeżyć i uczuć. One w swoim dzieciństwie — błądząc po omacku — szukają takich właśnie uczuć. Chociaż najczęściej są tego nieświadome. Ale to my, dorośli, podrzucamy im swoje, 
wyrafinowane tematy. Świat oszalał. Nastawił się na konsumpcję. I w pogoni za pieniądzem, dorośli potracili prawdziwe wartości.

Wrócę jednak do wypowiedzi wspomnianego wyżej psychologa. Otóż, on uważa, że dzieci odrzucają wszystko to, co ich nie bawi, a już zwłaszcza to, co ma podtekst dydaktyczny. To brednie! Nie zgadzam się z tym. 
To pan, jako psycholog dziecięcy, jest odpowiedzialny m.in. za to, że tak mogą uważać — co niektórzy. Nie wolno panu, ogólnie, wszystkim dzieciom — przyklejać takiej etykiety. To pan, jako psycholog, jest też odpowiedzialny za wychowanie naszych dzieci. Ale o czym tu mowa? Skoro pana własny syn wyśpiewuje (czytaj: wykrzykuje), ohydne wulgaryzmy na estradzie.

Wydaje mi się, że ogólna prawidłowość i normy wychowawcze, względem naszych dzieci, wymknęły się dorosłym spod kontroli.
Co się stanie, jak dzieci, dojrzewające na brutalnych filmach i grach komputerowych — dorosną… i dorwą się do rządzenia światem? Czy obecni możnowładcy tego świata myślą czasem o tym? Czy obchodzi ich tylko tu i teraz, własna kariera i kieszeń?

Może to czas, abyśmy w końcu już przestali oglądać się na tych nieszczęsnych możnowładców i sami, wszyscy — obecnie — dorośli, skrzyknęli się jakimś sposobem i na poważnie zaczęli odmieniać przyszłość naszych dzieci? Globalnie. Bo co jak co, ale to — na pewno warto! Zacznijmy od swojego przysłowiowego „podwórka”.

niedziela, 9 września 2018

Martynka zuch dziewczynka

 

Szybko urosła nasza Martynka…

Mała z niej trzpiotka i zuch dziewczynka.

Wszędzie jej pełno, wciąż dokazuje,

Niewielu chłopców jej dorównuje.


Ciągle na buzi uśmiech jej gości,

Czym nam przynosi dużo radości.

Wystarczy tylko na nią popatrzyć,

By w mig zrozumieć, co dla nas znaczy.   

 

Rysunek 6-cio latki. 

 

Zawsze odważna, nigdy nie płacze.

Śpiewa wesoło, jak ping-pong skacze,

Ale pomagać też lubi w domu.

Krzywdy nie robi nigdy nikomu.


Z dziećmi się zgodnie potrafi bawić.

Trochę coś zepsuć, trochę naprawić.

Nikt jej nie może w kaszę nadmuchać,

Zaraz się wścieka, zła jest jak mucha.


Co brat Marcelek zrobić potrafi,

Musi i ona, bo zaraz się trapi.

Zawsze do niego chce być podobna.

Chociaż jest młodsza, mała i drobna.


Chętnie się uczy — „mówić po polska”,

Bo ją ciekawi — „gdzie mieszka Polska”.

Jak opanuje polskie czytanie,

Babcine bajki też będzie w stanie.

 

 Ilustrację tę również wykonała moja Wnuczka — parę lat później.

 

sobota, 8 września 2018

Testosteronowe buzowanie

Z cyklu: - „Świat przygód”
(fragment "Narzuconej autobiografii Halszki")


Jak wspomnę moje dzieciństwo i młodość, przypominam sobie, iż zawsze najchętniej bawiłam się z chłopakami. Zwłaszcza w aktywnych zabawach na powietrzu. Jedną z takich właśnie zabaw opisałam we wspomnieniu pt. "Tragikomiczna przygoda na torach”. Z dziewczynami jakoś nie bardzo mi zabawy wychodziły. Bo też dziewczyny denerwowały mnie czasami niesamowicie. Wystraszone to to jakieś. Powolne. Nieużyte… Jedna z drugą. Tego się boi, to ją przeraża, tego się brzydzi, to dla niej za trudne, to niemożliwe… itd… itp. A już najbardziej wnerwiały mnie takie, które się myszy, albo pająków bały. O rany, jak można się bać takich małych stworzonek? Do dziś tego pojąć nie mogę.

Nie wiem, czemu tak ze mną było. Może dlatego, że miałam urodzić się chłopcem? Wszak moi rodzice bardzo marzyli o synu. Dwie córki już mieli. Pewnie to ich ogromne marzenie miało taką moc oddziaływania, że choć zrobiłam im psikusa i dziewczynką się urodziłam, to jednak urodziłam się z wyższą dawką testosteronu niż normalnej dziewczynce przynależna. Nieraz mi to wypominali, że miałam się chłopcem urodzić, bo i tak dawałam im „popalić” jak nie jeden a kilku chłopców naraz. Pewnie tak było, że słysząc ich ciągłe gadki o syneczku, już jako embrion w łonie matki nałapałam testosteronu ponad miarę. Tak na wszelki wypadek. Bo skąd mogłam wiedzieć przez te nudne dziewięć miesięcy w okropnej ciasnocie, że żaden ogonek mi nie rośnie i że mnie jednak dziewczynką spłodzili? A sama przecież nie miałam wpływu na moją płeć. Przyszłam więc sobie na świat dziewczynką, ale z chłopięcą dawką testosteronu. Tak myślę. Bo jeśliby wierzyć naukowcom z University of Liverpool, to chyba tak było. A oni właśnie dowiedli, że u osób płci obojga, będących posiadaczami palca serdecznego dłuższego od palca wskazującego, jak nic, wskaźnik stężenia testosteronu we krwi jest wyższy niż norma przewiduje. A ja akurat jestem posiadaczką takowego serdecznego paluszka… Ba, nawet dwóch. Naukowcy udowodnili też, że to właśnie testosteron w życiu płodowym wpływa na proporcję palców. I im bardziej palec serdeczny jest dłuższy od wskazującego, tym więcej testosteronu działało na płód. Że to właśnie testosteron w życiu płodowym wpływa na budowę mózgu i kształtuje zachowanie człowieka w dorosłym życiu. Osoby z taką proporcją palców są odważne, twarde, nieustępliwe, potrafią walczyć, ale są też mniej egoistyczne. No i udowodnili właśnie jeszcze to, że dziewczynki z takimi paluszkami wolą zabawy chłopięce i chłopców jako uczestników wspólnych zabaw. Ha, no to wypisz, wymaluj — ja. Zresztą, pal sześć wszelkich naukowców, bo ja sama też wiem, że cosik mi nieraz we krwi buzuje, i to jak oszalałe… Toż musi to być testosteron. No bo co by innego?

Dobrze mi się jednak żyje z takim buzowaniem, chociaż jestem przez to większą ryzykantką w życiu niż większość istot rodzaju żeńskiego. W niektórych przypadkach także i męskiego. Czasami aż tak bardzo, iż sama siebie się boję. Bo nie wiem, jak daleko w tym ryzykowaniu mogę się jeszcze posunąć. Ale że lubię się bać, bo to jeszcze dodatkowo i adrenalinka buzuje mi we krwi, nieraz w życiu balansuję nad przepaścią. W dosłownym i niedosłownym tego słowa znaczeniu. Przykład? Proszę bardzo:


Turcja - Sztorm na Morzu Śródziemnym... No to jakżeby 
tej grozy natury z bliska nie zobaczyć? 


Na szczęście, mam chyba szczęście, zwłaszcza w nieszczęściu (które cenię sobie nade wszystko), bo jak do tej pory, z każdej ryzykownej sytuacji wychodziłam cało. Może też dlatego, żem w niedzielę rodzona? No, serio, akurat w niedzielę przyszłam sobie na świat… A co?! Musiałam się postarać, aby moje przyjście było bardziej spektakularne, skoro już po myśli rodziców nie było. No i tak od dziecka ciągle słyszę: — „Gdzie diabeł nie może, tam Halszkę pośle”. — I tak do dziś. Ale lubię siebie taką, bo też moje życie jest naprawdę bardzo ciekawe. Ciągle coś się dzieje. Przygoda za przygodą. Nie znam słowa „nuda”.

Moja testosteronowa dziwolągowatość nie tylko ryzykanctwem się objawia, ale też potrzebą niesienia pomocy innym. Za wszelką cenę. Nigdy nie przeszłam obojętnie obok człowieka potrzebującego pomocy. Ba, nawet do bójki się wmieszam, kiedy widzę, że biją słabszego. Nieraz w życiu z podbitym okiem przez to chodziłam. Nigdy jednak tego nie żałowałam. W takiej sytuacji zawsze reaguję. Bez wahania. Już tak mam. To jest silniejsze ode mnie.

Jak się niedawno przez przypadek dowiedziałam, dzięki temu, że jestem taka a nie inna, uszłam też z życiem. Napisałam o tym we wspomnieniu „Bliskie spotkanie z mordercą-gwałcicielem”. No i jakże mam nie lubić tej swojej dziwolągowatości, skoro tyle dobra mi w życiu przyniosła? A że czasami i podbite oko… Nic to!
Mój Syn ma podobnie. Nie może być inaczej, wszak urodziłam go w dniu swoich urodzin i imienin.