niedziela, 30 września 2018

Wizyta u ginekologa może być zabawna

Wczoraj byłam na badaniach u ginekologa. Mój obecny ginekolog pochodzi z Czech. Jestem pod jego opieką od kilku lat. Mój poprzedni ginekolog był Niemcem. Pod jego opieką byłam aż piętnaście lat. Przeszedł jednak na emeryturę i jego praktykę przejął właśnie ten Czech. Na początku bardzo żałowałam, gdyż lubiłam swojego starego lekarza. Nadawaliśmy na podobnych falach. Zawsze mieliśmy o czym pogadać i pożartować. Pod jego opiekę oddałam także moją córkę. Na szczęście okazało się, że z nowym lekarzem nie jest źle. Polubiliśmy się także. I to od samego początku. Tym bardziej że zawsze możemy sobie pogadać po swojemu i pożartować ile wlezie, on zna bowiem polski, a ja czeski.

Nic w tym dziwnego, oboje w swoich Ojczyznach mieszkaliśmy na terenie przygranicznym. Kiedy się spotykamy, przy wszystkich mówimy po niemiecku, ale kiedy tylko drzwi jego gabinetu ginekologicznego za nami się zatrzasną, „zasuwamy”, każdy w swoim języku. Najpierw pogadamy sobie i pośmiejemy się, a potem pan doktor przystępuje do badania.

Wczoraj było tak samo i kiedy leżałam już „dyspozycyjnie rozwalona” na leżance ginekologicznej, czekając na to niezbyt miłe badanie (chyba żadna kobieta badań tych nie lubi), pan doktor zamilkł, po czym z powagą zabrał się za mnie.

Uważnie badał — co trzeba i jak trzeba, czyli wziernikiem, i po chwili... brrr! palcem. Nie wiem, czy wskazującym, czy którymś innym, ale wiem, że był to jego paluch.

Ależ byłam spięta. Za każdym razem jestem. Tym razem pewnie stres był silniejszy albo ja słabsza w tym dniu, bo nagle nie wytrzymałam tej ciszy gabinetowej... i tego tam... i dla rozładowania swojego nieprzyjemnego uczucia, odezwałam się:

No, panie doktorze, chyba pan nie zaprzeczy, że „dobra by była dla ginekologa wygoda, gdyby oko w palcu dała mu przyroda”? — powiedziałam, i wystraszona, natychmiast się zamknęłam.

A wystraszyłam się reakcji doktora, bo on buchnął nagle tak głośnym śmiechem, że na początku to nawet nie rozpoznałam śmiechu w tym jego „buchnięciu”. Doktor wyciągnął tego, no... brrr... palucha, i przestał mnie badać. Klapnął na swój fotelik i rechotał dalej w najlepsze. Gdy byłam już pewna, że to tylko jego śmiech, odezwałam się ponownie, pytając:

A co pana tak rozbawiło? Czyżby pan tego dowcipu nie znał?

Ne, nikdy jsem neslyšel* — wydukał doktor, i dalej rechotał.

Nigdy pan nie słyszał? A przecież to stary dowcip... z brodą, nawet już z bardzo długą brodą — powiedziałam, śmiejąc się już także. Gdy złapałam oddech, dodałam: — No tak, to jest możliwe, że pan nie słyszał, bo pan jest młodym ginekologiem, z epoki ultrasonografii... i w razie jakby co, może pan użyć USG.


(obrazek z Internetu)


Gdy zadowolona z dobrych wyników badań ginekologicznych wróciłam do domu, co rusz parskałam śmiechem. Nie, nie z tego starego dowcipu, ale z miny doktora, i jego pociesznego rechotu.

--------------------------------------------------------------------------

* Ne, nikdy jsem neslyšel - (czeski) Nie, nigdy nie słyszałem

sobota, 29 września 2018

Kobiety, nie dajmy się rakowi

Jutro Pałac Kultury w Warszawie znów zabłyśnie różową iluminacją. To wyjątkowe oświetlenie ma zwrócić uwagę na znaczenie zdrowia kobiet, a także być znakiem solidarności z kobietami, które toczą już jakże trudną walkę z rakiem piersi. To czas, aby — znów — przypomnieć kobietom (także mężczyznom, przynajmniej tym, którzy dbają o swoje kobiety), aby zadbały o siebie, o swoje zdrowie. Nie chodzi tu tylko o raka piersi. Chodzi tu także o raka szyjki macicy.


Statystyki medyczne są nieubłagane. W Polsce, w porównaniu do innych krajów europejskich, zbyt duża ilość kobiet umiera na raka szyjki macicy i raka piersi. Dlaczego? Odpowiedź jest banalna: Polki, z różnych swoich powodów, odwlekają wizytę u ginekologa. I cóż zrobić? Statystyki swoje, Polki swoje. Statystyki niemalże „krzyczą” o ilości zachorowań i umieralności wśród kobiet na raka piersi i raka szyjki macicy. A do Polek ten ”krzyk” — najwyraźniej nie dociera. Przynajmniej do dużej ich części. I to jest najbardziej przerażające. Bo jeśli się słyszy, że na raka szyjki macicy co roku w Polsce zapada ca. 4,5 tys. kobiet, a z tego 2,5 tys. umiera, a z kolei na raka piersi zapada ca. 11 tys. kobiet, z czego umiera ponad 4 tys., a Polki mimo to, zwlekają z badaniami ginekologicznymi, to słowo: „przerażające” przesadne nie jest. Jest adekwatne do tego stanu rzeczy w Polsce.

Rak szyjki macicy wśród Polek jest najczęstszym nowotworem narządu rodnego. A przecież tak łatwo go wykryć poprzez proste badania cytologiczne. Są to badania zupełnie nieinwazyjne, bezbolesne, polegają na pobraniu komórki nabłonka pokrywającego szyjkę macicy. W wielu zachodnich krajach, gdzie kobiety systematycznie poddają się temu badaniu, udało się niemalże całkowicie wyeliminować umieralność na tego typu raka, w innych o wiele zmniejszyć. W Polsce zaś, jak podają statystyki, na raka szyjki macicy codziennie umiera aż 5 Polek. Zatrważające, prawda? Tyle kobiet umiera tylko dlatego, że zbyt późno zgłosiły się do lekarza. W zaawansowanym stadium choroby nowotworowej nie udaje się je już uratować.

Jeszcze bardziej zatrważająco wygląda sytuacja z zachorowalnością i śmiertelnością na raka piersi wśród Polek. Z powodu tego raka codziennie umiera 13 kobiet. I pomyśleć tylko ile z nich mogłoby uniknąć śmierci, gdyby regularnie zgłaszały się na badania kontrolne piersi. Rak piersi to najczęstszy nowotwór złośliwy u kobiet. Stanowi 1/5 wszystkich zachorowań na nowotwory złośliwe u Polek. Co gorsza, wg statystyk medycznych liczba nowych zachorowań na tego raka ciągle rośnie. Około połowa kobiet z rakiem piersi umiera, i najczęściej są to kobiety w pełni sił, które mogłyby mieć przed sobą jeszcze wiele lat życia.

Choć edukacja zdrowotna społeczeństwa w Polsce jest na coraz to wyższym poziomie, umieralność wśród kobiet niestety z roku na rok wzrasta. Dlaczego tak się dzieje? Pewnie dlatego że Polki, jak już wspominałam wyżej, z różnych powodów ciągle zbyt rzadko badają się ginekologicznie. Dla nich ważniejsza jest rodzina, prace domowe, kariera zawodowa, a zdrowie gdzieś tam na końcu. Na dbanie o zdrowie szkoda im czasu. Nie myślą, nie chcą wiedzieć, że nie robiąc badań ginekologicznych wiele tracą. Innym czynnikiem hamującym niektóre kobiety przed wizytą u ginekologa jest lęk przed chorobą nowotworową i kojarzenie jej tylko z jednym — z „wyrokiem śmierci”. Z drugiej zaś strony, jest także duży odsetek kobiet, które mają zbyt niską wiedzę na temat profilaktyki i możliwości skutecznego leczenia raka. Są też niestety i takie kobiety, które po prostu całkowicie lekceważą swoje zdrowie i nie mają dobrych nawyków zdrowotnych.

Jakkolwiek nie patrząc na podejście Polek do badań ginekologicznych, jedno jest pewne, odwlekając wizytę u ginekologa, odbierają sobie szansę na pełne wyleczenie nowotworu. Zgłaszanie się u ginekologa dopiero wtedy, kiedy odczuwają już jakieś objawy choroby, okazuje się być najczęściej już zbyt późne. W wielu przypadkach choroba nowotworowa jest już niestety na tyle zaawansowana, że mimo dużej wiedzy lekarzy i kosztownych procedur medycznych nie udaje się już chorej uratować. Skazana jest na śmierć.

W krajach zachodnich, jeśli kobieta trzykrotnie nie stawi się na badanie cytologiczne, musi płacić za leczenie raka szyjki macicy — jeśli na niego zachoruje. Podobnie jest z mammografią. Co dwa lata kobiety dostają zaproszenie na badania piersi i muszą się na nie zgłosić. Widać, że taka forma „zdyscyplinowania” działa, bo gabinety ginekologiczne stale są „oblegane” przez kobiety, a śmiertelność na raka piersi i szyjki macicy — w stosunku do zachorowań — jest z roku na rok coraz mniejsza.
Medycyna na świecie w ostatnich latach zrobiła ogromne postępy. Onkologia także. Obecnie wielu chorych na raka można wyleczyć. Pod jednym wszak warunkiem: że zostanie on wcześnie wykryty i od początku będzie właściwie leczony.

Kobiety, ruszmy więc swoje pupy… i jazda do ginekologa! Ginekolog nie gryzie. Spokojnie można usiąść naprzeciw niego i swobodnie porozmawiać, a potem poddać się badaniu, które jest przecież bezbolesne. Wstydzić się nie ma czego. Jeśli się pozytywnie nastawimy do wizyty u ginekologa, to wstyd będzie nam obcy.


Kobiety, zapamiętajmy dwa ważne dla naszego życia słowa: cytologia i mammografia. I to, że jeśli w swoim `centrum dowodzenia` odpowiednio poukładamy wszystkie myśli związane z badaniami ginekologicznym, to i czas się znajdzie na wizytę u ginekologa, i możliwości.

Nie tak łatwo kochać księży

Z powodu moich przeżyć z dzieciństwa, a i późniejszych również, zwłaszcza z okresu dzieciństwa moich dzieci, do dziś dnia nie pałam szczególną miłością do księży. Mogłabym mnożyć swoje przeżycia z księżmi w tle. Nie będę ich jednak opisywać, gdyż są bardzo nieprzyjemne, nadmienię tylko, że po pewnej lekcji religii, moja córeczka wylądowała na kilka dni w szpitalu — z powodu księdza-katechety. To, co przeżyłam za przyczyną księży (i nie tylko ja), utwierdziło mnie w przekonaniu, iż księża na żadną szczególną miłość nie zasługują, tylko dlatego, że sutannę noszą. Są takimi samymi ludźmi jak każdy z nas. Są i dobrzy, są i źli. Niektórzy nawet bardzo źli. Wielu z nich ma skłonności do megalomanii, egoizmu, krzykliwej wręcz próżności, pieniactwa, chamstwa... Ech, chyba lepiej zaprzestanę tej wyliczanki do czego jeszcze ci „wielebni” skłonności mają, bo są to niemiłe słowa. Dodam tylko, że oni sami — przy tych wszystkich swoich człowieczych ułomnościach — czują się nad wyraz nietykalni. Zwłaszcza ci wyżej postawieni w hierarchii. Do tego pławią się w przepychu i bogactwie i nie bardzo ich interesuje bieda ich owieczek. Owieczkom swoim wciskają kit o życiu w skromności, umartwianiu się, i tak je sobie "urobili", że te, choć czasami i na chleb nie mają — na tacę rzucają.

Nie kocham księży miłością szczególną pewnie też i dlatego, że generalnie nie lubię pośredników między mną a kimś tam, albo czymś... Bo jak już gdzieś coś, to ja sama. Sama bezpośrednio uczestniczę... albo wcale. Nie potrzeba mi w osobach księży — żadnych pośredników. Bo i po co, skoro ogólnie nie mam o nich dobrego zdania. Tym bardziej ostatnio, od kiedy media (niemalże codziennie) coraz dobitniej odsłaniają ich marność, podłość, nikczemność, obłudę, i co gorsza — zboczenie. Historia zresztą też nie najlepiej — w wielu przypadkach — o nich mówi. Drażnią mnie wręcz ci tzw. (przez samych siebie) „pasterze”, napuszeni i wyfioczeni w drogich szatach... A ja nie jestem potulną owieczką, i owczego pędu nie lubię... i to w żadnym wydaniu. Mam szacunek do tych księży tylko, którzy żyjąc skromnie, pomagają biednym i schorowanym ludziom. Tacy księża rzeczywiście tworzą wymierne dobro.

W dzisiejszym świecie, niestety, to i nawet wśród najwyższych hierarchów kościoła, niewielu zasługuje na uznanie i miano autorytetu. Dla mnie, z tego „klanu duszpasterzy” — we współczesnych nam czasach — niezaprzeczalnym autorytetem, człowiekiem przez duże „C”, był Karol Wojtyła, i to wcale nie dlatego, że był Papieżem, a dlatego, że był po prostu Dobrym Człowiekiem.
Teraz się niestety okazuje, że coraz częściej zarzuca Mu się, że mimo swojego najwyższego urzędu w kościele katolickim i wiedzy o ogromnej skali pedofilii wśród księży, nie zrobił nic, aby tę patologię napiętnować. Że krył ją wręcz. A już przede wszystkim, że nie zrobił nic, aby pomóc ofiarom księży-pedofilów.


czwartek, 27 września 2018

Mrówka Charlota wybiera się nad morze

Małej mrówce imieniem Charlota,
Zobaczyć morze przyszła ochota.
Cały już tydzień kufer pakuje,
Okazji na podróż wypatruje.

— Może by tak… samolotem?
Nie. Ten pomysł przemyślę potem.
Wiem… Lepszy będzie autostop.
Auto staje… a ja — hop!
Dobry pomysł… lecz ma wady.
Z ciężkim kufrem wsiąść nie dam rady.
— Och, Charlotko! — gniewa się jej mama.
— Takich pomysłów nie miewa dama.

Lecz ta Charlota jest bardzo uparta,
W swoim pomyśle stanowcza... i zwarta.
— Ja tylko chcę zobaczyć morze,
Czy nikt zrozumieć tego nie może?!

Wiele pomysłów na podróż już miała,
Żaden nie wypalił, czegoś się bała.
Nikomu się przyznać jednak nie chciała.
— Jestem odważna! — wciąż powtarzała.
I w końcu powzięła postanowienie:
— Wyjeżdżam jutro. Zdania nie zmienię.

I choć wciąż tylko na etapie myślenia,
Ale już widzi siebie jak na do widzenia
Wszystkim chusteczką białą macha
I do pojazdu już wsiąść się nie waha.

Myśli te robią ogromne wrażenie…
— Nie zwlekam dłużej. Spełniam marzenie.
Lecz jaki pojazd? Chyba nie… pociąg?
I znów strach się w nią wwierca niczym korkociąg.

— Och, Charlotko! — wzdycha jej mama.
— Co tak obmyślasz tutaj sama?

A Charlota?... Ciągle duma…
Mętlik ma w głowie. Nic nie kuma.
— Wszystkie pomysły są do bani.
— Samą już siebie za nie gani.

Myśli dalej: — Trudna rada…
Dłużej tak myśleć nie wypada.
Stalowe pojazdy zapomnieć muszę
Inaczej w podróż nigdy nie ruszę.
Bo takie pojazdy to istne potwory,
Lękam się ich jak sennej zmory.
Do kitu te wszystkie moje pomysły…
Zaraz… już wiem! Skoczę do Wisły!

Tak, to jest pomysł — z radością pomyślała
I sama do siebie się w głos zaśmiała.
— Wisła do morza wpada niezbicie…
Fujara ze mnie, wszak żadne to odkrycie.

— Patyczków parę, źdźbeł trawy kilka,
Zbudować tratwę to tylko chwilka.
Na ster użyję rybiej łuski,
A potem już w rejs… choćby do… Ustki.
Ach, jeszcze żagiel… zrobię go z liścia…
Oj, chyba popłynę… Nie mam już wyjścia!

— Och, Charlotko! — martwi się mama.
— Uważaj na siebie, bo będziesz sama.
Na podróż upiekłam ci pyszną szarlotkę...
— I bliska już płaczu, przytuliła Charlotkę.

— No, to w drogę! Wypływać już czas…
Do zobaczenia! Żegnam was…

Ostatnie spojrzenie w stronę mrowiska.
Żal się rozstawać. Płaczu jest bliska.
Na tratwę jednak wsiąść się nie waha.
Wszystkim znajomym chusteczką macha.

— Zobaczę morze i wrócę z powrotem.
O mojej podróży opowiem wam potem!


środa, 26 września 2018

Zachcianki i kaprysy

Nie wiem dlaczego tak się utarło, że zachcianki i kaprysy to domena kobiet w ciąży, ewentualnie różnych gwiazd i gwiazdeczek. To znaczy co, zwykłym śmiertelnikom mieć je nie uchodzi? W przypadku zwykłego śmiertelnika przybierają one wydźwięk pejoratywny? Oczywiście, że nie. Każdy z nas ma czasem nieodpartą ochotę np. na zjedzenie czegoś konkretnego. Jakichś słodyczy: czekoladkę, lub porcyjkę lodów. Albo czegoś kwaśnego: ogórka kiszonego, czy też kiszoną kapustę. I nie ma zmiłuj! Ochota działa jak mus. I tak długo nas męczy, że wreszcie szukamy możliwości jej zaspokojenia. I bardzo dobrze! Nie zdrowo jest ją tłumić, bo to źle działa na psychikę.

Gdzieś kiedyś czytałam, że naukowcy (bodajże australijscy) uważają, iż tłumienie zachcianek może mieć tragiczne konsekwencje. Począwszy od krótkotrwałych zaników pamięci, po wypadki samochodowe. Niepohamowany apetyt na pewne artykuły żywnościowe sprawia, że w naszym mózgu pojawia się obraz konkretnego dania. Myśl o nim powraca niczym bumerang, powodując brak koncentracji na wykonywanych zadaniach. I choć uleganie zachciankom nie jest dobre dla naszej talii, to zdecydowanie poprawia pracę mózgu, który po zaspokojeniu głodu, może skupić się na innych czynnościach. Tym pulchnym, albo przewrażliwionym na punkcie swojej talii, niektórzy lekarze zalecają metodę oszukiwania mózgu, polegającą na „wypełnieniu” mózgu konkurencyjnym obrazem, na przykład pięknym krajobrazem. Może to i dobry pomysł, ale jego realizacja jednak zbyt trudna. Zachcianki, to nie kaprysy, to wielki głód. Głód na coś konkretnego do jedzenia, nie oglądania. I jak tu do diabła, będąc głodnym, zmusić swoją wyobraźnię do wizualizacji widoczków? Łatwe to z pewnością nie jest.

Ja miewam zachcianki, konkretnie „głoda” — na coś słodkiego, kiedy piszę, i kiedy nagle, ni stąd, ni zowąd, wena uleci ze mnie jak powietrze z balonu i za czorta kudłatego nic mądrego napisać nie mogę. Sięgam wtedy po chałwę, albo ptasie mleczko. I ani mi w głowie jakieś tam wyrzuty sumienia mieć. Bo też szkoda mi mojej wyobraźni. Nie chcę jej wykorzystywać do wizualizowania jakichś widoczków celem stłumienia mojego „głoda”, chcę by moja wyobraźnia pracowała na rzecz pisania, nie wizualizowania. Tak mam i całkiem mi z tym dobrze. Tym bardziej, że nigdy nie miałam problemu z nadwagą. Zbyt ruchliwa jestem.

Kiedyś, zwłaszcza za komuny, zachcianki i kaprysy zwykłego śmiertelnika nie były dobrze widziane. Może nie trzeba było się z nimi aż kryć, ale afiszować się nimi nie wypadało z pewnością. Były rzeczą wstydliwą. Nie na darmo też nazywało się je pogardliwie: „zachciewajkami” (od pryszcza). Dzisiaj jest inaczej. Dzisiaj można wszystko chcieć i wszystko mieć. Dzisiaj każdą niemalże „zachciewajkę” można zaspokoić. Bo przecież zachcianki i kaprysy dotyczą nie tylko jedzenia. Dotyczą także wielu innych rzeczy, np. zakupu jakiegoś ciucha. Bez względu na to, czy jest nam potrzebny, czy nie. Abo zrobienia czegoś na już, co w danej chwili wydaje nam z jakichś tam względów konieczne... E tam, będę wymyślać. Już każdy z nas dobrze wie, o co biega z tymi zachciankami.

O zachciankach i kaprysach kobiet w ciąży krąży masa dowcipów i anegdot. Zaś o kaprysach i zachciankach gwiazd — rozpisują się tabloidy. A te to dopiero potrafią nas zwykłych śmiertelników zadziwić. Czasami są tak udziwnione, że aż śmieszą. Bardzo śmieszą.

Nie będę przytaczać przykładów o zachciankach kobiet w ciąży, bo z pewnością są nam znane, jak nie z własnego doświadczenia, to z opowiadań innych kobiet, ale o kaprysach gwiazd, to aż mnie korci, aby kilka przykładów podać. O, chociażby Madonna, ta znana na całym świecie królowa popu ma bzika na punkcie desek klozetowych. W hotelach, w których się zatrzymuje, muszą być zmieniane kilka razy dziennie, bo ona za nic w świecie na tej samej dwa razy nie usiądzie.
Z kolei Mariah Carey nie potrafi się obejść bez polskiej wody. Pije herbatę robioną tylko na polskiej wodzie źródlanej. W jej garderobie obok wody z Polski musi znaleźć się także pudło słomy. Po co? Kto chce, niech wnika.
Natomiast Marilyn Mason, jak przystało na prawdziwego dziwaka, ma bardzo specyficzne i oryginalne zachcianki. Raz zażyczył sobie, aby w jego garderobie znalazły się: butelki absyntu, żelki i łysa, bezzębna pani do towarzystwa. No, to są prawdziwe zachcianki... Mają moc rażenia.

I tym zabawnym, acz pouczającym akcentem, kończę swoje wywody na temat zachcianek i kaprysów. Pozostało mi jeszcze życzyć wszystkim, i sobie przy okazji, wielu zachcianek i kaprysów... skoro tak dobrze działają na psychikę. W końcu my też żyjemy tu i teraz... I też tylko raz.


Jeśli nie chcesz mojej zguby...
Posąg Buddy kup mi luby. ;)

poniedziałek, 24 września 2018

Pożegnanie lata

Ech, ty lato ukochane,
Już pożegnać ciebie czas...
Trudno jest mi w to uwierzyć,
Wszak zielony jest wciąż las.

Kwiatki kwitną wciąż na łąkach,
Ptaszków śpiewy słychać jeszcze,
Słonko grzeje wciąż przyjemnie...
Wieczorami grają świerszcze.

Lato, lato, jesteś jeszcze?!...

Wiem, że płonna to nadzieja,
Bo ty w świat już wyruszyłeś...
Hen swoje piękno poniosłeś,
Miejsca jesieni ustąpiłeś.

Lecz pożegnałeś nas pięknie,
Barwnie, pachnąco, słonecznie.
I my cię żegnamy, kochane.
Żal, że nie możesz trwać wiecznie.

Lato, lato, jesteś jeszcze?!...

Cisza... brak twej odpowiedzi.
Znaczy, nadziei już żadnej!
Odszedłeś stąd na rok cały...
Lecz wrócisz — w szacie paradnej.
 

***
Fragment "Paradnej szaty lata"


W aromatów pełen las — można iść na grzyby...
a jak ktoś woli akweny, może iść na ryby.


Gdy męczą kogoś napady uporczywej czkawki,
może się jej pozbyć — depcząc dorodne purchawki.


Należy się nawdychać zapachu krokusów...
by potem być kontent z miłosnych zakusów.  


Na zapas się pasą krówki na polanie...
bo wiedzą że zapach lata w mleku pozostanie.

wtorek, 18 września 2018

Syndrom Otella — chorobliwa zazdrość

Wszyscy wiemy, że nie ma miłości bez zazdrości. Zazdrość nierozerwalnie wiąże się z miłością, upewnia, że komuś naprawę na nas zależy. Jednak jak to w życiu bywa, wszystko ma swoje granice, również i zazdrość. Jeśli zazdrość występuje w związku w stopniu umiarkowanym, scala go, jeśli jednak rozrasta się, przyjmuje formę obsesyjnego, stałego zaabsorbowania myśleniem o zdradzie, może to oznaczać, że nasz partner cierpi na syndrom Otella, który w psychologii definiowany jest właśnie jako chorobliwa podejrzliwość i zazdrość. Nazwa tego syndromu pochodzi od imienia tytułowego bohatera dramatu Szekspira „Otello” (z 1603 r.).

Potworne życie ma kobieta, której przyszło żyć z partnerem dotkniętym syndromem Otella. Jej codzienne życie usłane jest pasmem nieustannych ataków obłędnej zazdrości, ciągłych podejrzeń o zdradę. I może być nawet osobą o anielskiej wręcz osobowości to to i tak niewiele zmieni w oczach jej chorego zazdrośnika. A co znamienne, taki „Otello” wobec obcych zachowuje się zupełnie normalnie, tylko w domu staje się demonem i stwarza piekło swojej partnerce, zniewalając ją psychicznie i fizycznie.


Mówi się, że syndrom Otella to psychoza, która jest przejawem przewlekłego alkoholizmu i występuje w typowej formie u alkoholików lub też w stanie upojenia alkoholowego. Z pewnością wiele w tym prawdy, ale nie do końca. Ponieważ są alkoholicy, których syndrom Otella nigdy nie dotyka. Są też mężczyźni, którzy przejawiają chorobliwą zazdrość, a którzy sięgają po alkohol dopiero później, by sobie ulżyć, kiedy już nie potrafią poradzić sobie z męczącym ich nieustannie uczuciem zazdrości, podejrzeniami o niewierność, wreszcie, wstydem przed otoczeniem za swoją postawę — chorobliwego zazdrośnika.

Syndrom Otella to choroba psychiczna, której początek jest na ogół powolny, a rozwój dalszy wolno postępujący. Partner dotknięty tą chorobą urządza nieustanne scysje, zadręcza pytaniami, co do wierności seksualnej, żąda wyjaśnień, śledzi każdy krok partnerki, sprawdza bieliznę osobistą, pościel, szuka "znaczących" śladów na ciele partnerki. Zmieniony wyraz twarzy, czy też gest, odczytuje jako bardzo "znamienny". Najbardziej przypadkowe i niewinne sytuacje, zdarzenia, wypowiedzi partnerki i innych osób, stają się w jego przekonaniu dowodami na zdradę.

Mężczyzna z syndromem Otella potrafi bardzo mocno partnerkę z sobą związać. Potrafi do perfekcji grać na jej uczuciach. Mamić miłością. A jest wiele kobiet, które jak gąbki wciągają w siebie każde miłe słówko, każdy czuły gest, i kiedy kochają, nie zastanawiają się nad tym, czy słowa te i gesty są prawdziwe. I już tak mają, że lubią otaczać opieką swojego partnera. Ot, takie to zacięcie „samarytańskie”. Wrodzony odruch. Może potrzeba? Chorobliwą zaś zazdrość swojego partnera biorą za wielką miłość... a właściwie mylą z wielką miłością. Natomiast mężczyźni z syndromem Otella tylko takie właśnie wrażliwe kobiety wybierają na swoje partnerki życiowe.

Kobiety powinny się bardzo głęboko zastanowić, zanim zdecydują się związać z mężczyzną przejawiającym chorobliwą zazdrość. Powinny rozważyć, czy będą w stanie, czy będą miały siłę stawić czoła życiu z takim człowiekiem. Bo z tej choroby nie można się wyleczyć, można co najwyżej złagodzić jej przebieg, ale pod warunkiem, że partner sam będzie chciał podjąć leczenie. A to niestety zdarza się rzadko. Mężczyźni z tą chorobą, wstydzą się jej. Nawet przed samym sobą. Kryją się z nią przed otoczeniem. Trudno im jest poddać się stałemu leczeniu psychiatrycznemu. Wybierają łatwiejszy „środek farmakologiczny”, bardziej akceptowany w społeczeństwie — alkohol (sic!). A niestety, syndrom Otella plus alkohol, nierzadko równa się — śmierć.

Znam historię kobiety, która przez lata przeżywała gehennę ze swoim mężem dotkniętym syndromem Otella. Jej życie było piekłem na ziemi. Mąż jej coraz częściej sięgał po alkohol. Nie pozwalał jej pracować, zamykał ją w domu, nie pozwalał chodzić samej na zakupy, nawet do jego rodziców nie mogła iść sama. Wszędzie przecież czyhała na nią chmara mężczyzn, potencjalnych kochanków. W atakach zazdrości wielokrotnie była przez niego pobita. Kilka razy po pobiciu lądowała w szpitalu.

Mimo to bardzo kochała męża. Przez wszystkie lata wierzyła, że swoją dobrocią, wiernością, uczciwością, potrafi wyleczyć męża z zazdrości, zmienić jego stosunek do siebie, do życia. Starała się też nakłaniać go do leczenia. I owszem, leczył się, parokrotnie. Dwa razy nawet w szpitalu psychiatrycznym. Niestety, po krótkim czasie wszystko wracało do poprzedniego stanu. Raz, kiedy w ataku szału przystawił jej naładowany pistolet do skroni, zwątpiła we wszystko.

Nie zabił jej. Dzwonek listonosza do drzwi — mu przeszkodził. Na drugi dzień, kiedy wytrzeźwiał, płakał jak dziecko, bo sam zdał sobie sprawę, że mógł ją rzeczywiście zabić. Mówił, że to jego miłość do niej — na szczęście — nie pozwoliła mu tego uczynić. Błagał o wybaczenie. Przysięgał poprawę. Obiecywał poddać się ponownemu leczeniu. W kobiecie jednak coś pękło. Postanowiła uciec od męża. Pomogły jej dzieci. Uciekli do innego miasta.

Po paru latach separacji udało jej się uzyskać rozwód ze swoim mężem-„Otellem”. A udało się tylko dlatego, że jej mąż związał się już z inną kobietą, o 20 lat młodszą. Było to 10 lat temu.

Przed paroma miesięcami kobieta dostała tragiczną wiadomość. W Boże Narodzenie jej były mąż bestialsko zamordował swoją konkubinę na oczach ich malutkich dzieci oraz swojej matki.

Niestety, za tę makabryczną zbrodnię nie został ukarany. Uznano go za niepoczytalnego. Jest leczony w szpitalu psychiatrycznym.

No cóż, pewnie za jakiś czas, podleczony, wyjdzie ze szpitala, i to jako człowiek z czystą kartą, w świetle prawa niekarany... i znów poszuka sobie jakieś ofiary swojej chorobliwej zazdrości.

HKCz 26.11.2010


sobota, 15 września 2018

Radość Biedroneczki Kropeczki

Biedroneczka Kropeczka fruwa po łące,
trzymając małe liczydło w prawej rączce…
Fruwa i fruwa i wcale nie znajduje
tego akurat — co bardzo potrzebuje.

Rysunek mojej 7-letniej wnuczki.


A cóż jej potrzeba, czy wiecie dzieci?
Słoneczko już wie — i mocno świeci…
Po całej łączce strzela promykami
i się zabawia rosy kropelkami.

Pewne już wiecie, moje drogie dzieci,
że nie na darmo słoneczko tak świeci…
Chce pomóc Kropeczce znaleźć — czego szuka,
wszak dla słoneczka — żadna to sztuka.

Czego więc szuka ta nasza Kropeczka?
Kropelki rosy? Tak, i to dużej jak beczka,
by niczym zwierciadło jej posłużyła,
gdy ona swe kropki będzie liczyła.

Dzięki słoneczku, gdy taką ujrzała
w głos się serdecznie zaraz zaśmiała.
Przejrzała się w niej niczym w zwierciadle,
kropki liczyć zaczęła i sumować na liczydle:
— Jeden, dwa, trzy… po stronie lewej…
Jeden, dwa, trzy… po stronie prawej…
Trzy i trzy... na liczydełku daje sześć…
Hura! Jestem dorosła, znikam więc i mówię cześć!
— wesoło zawołała i frrrrr… odfrunęła bezgłośnie,
wzbijając się do nieba i tańcząc radośnie.

******
Słoneczko Biedroneczkę cały czas obserwowało,
i widząc ją aż tak radosną, perliście się zaśmiało…
Choć wie, że kropeczki nie odzwierciedlają jej wieku,
nic nie mówiło, bo zna świat znakomicie od wieków.
Wie, że wszystkie stworzenia swe własne radości mają.
Nie psuje ich nikomu, wszak one radość też i jemu dają.


wtorek, 11 września 2018

Komunistyczny pochód

Z cyklu: —„Świat przygód”
(fragment "Narzuconej autobiografii Halszki")



Czas szybko mija. Już jest piękna wiosna. Przedostatnia wiosna w średniej szkole. Przedostatnia klasa. Za rok matura… Ojejku, co to będzie?!... Póki co, jest 1 maja i nasza szkoła formuje szeregi przed pochodem. Ja, jako sportowiec, co roku maszerowałam w stroju sportowym wraz ze sportowcami Klubu Sportowego, ale tego roku, kazano mi maszerować w mundurku harcerskim. 

Pani dyrektor zapewne chciała się pochwalić przed elitą naszego miasta prężnym harcerstwem w jej szkole, bo też wiele dziewczyn ubrała w mundurki harcerskie. Dzisiaj, to aż mnie śmieszy ten mój mundurek harcerski, bo jakoś niewiele mogę sobie przypomnieć ze swojej działalności harcerskiej. W tej formacji nic wielkiego się nie działo. Może tylko w wąskim gronie. Szerszego grona nikt nie zapalał do działania w ramach ZHP. Bo i po co, wszak zbyt dużo osób byłoby wtedy do podziału profitów. Tak że o konkretnej działalności ZHP w naszej szkole, jako o ruchu przyciągającym młodych ludzi w swe patriotyczne szeregi, niewiele mogę powiedzieć. Szkoda, bo w sumie harcerstwo bardzo sobie ceniłam i w podstawówce lubiłam być harcerką. I byłam, i to nawet bardzo zaangażowaną. W albumie mam wiele zdjęć z tamtego okresu świadczących o mojej działalności w harcerstwie.

No cóż, musiałam się pogodzić, iż w średniej szkole harcerstwo nie będzie dla mnie. Bo na pół gwizdka nie robię niczego. A czymże harcerstwo było u nas? Ot, zwykłą pro formą! Typową dla naszej szkoły. Podobnie było w innych dziedzinach. Byle pokazać, że szkoła jest na topie. Och, jak ja nie cierpię obłudy!

Do harcerek dokooptowano też i nasze sławne dziewczyny. Zespół wokalny Arabeski. Pani dyrektor koniecznie musiała się pochwalić przed światem utalentowanymi uczennicami, które już nawet parokrotnie w telewizji występowały. Specjalnie w tym celu kazała im uszyć wspaniałe białe kostiumiki. 

Muszę przyznać, iż bardzo ładnie się w nich prezentowały. I tak powinno być. Zasłużyły sobie na nie... i tyle. I tylko tyle! Ale nie, nie dla naszej pani dyrektor, znanej z wielkiej próżności. Dla niej to stanowczo było za mało. Chciała więcej. Wiadomo, ludzie próżni mają swój specjalny kodeks postępowania, i to, co dobre, czym mogą się pochwalić, musi być bardziej widoczne. No ażeby mogło być bardziej widoczne, muszą to koniecznie rozdmuchać do większych rozmiarów. I najczęściej rozdmuchują. Nasza pani dyrektor była aż do przesady próżna i zdrowo w swej próżności w tej sprawie przesadziła. 

Otóż nasza pani dyrektor, by móc się pochełpić przed innymi, a tym samym, choć trochę zaspokoić swoją próżność, ubrała w starsze stroje Arabesek nawet i inne dziewczyny. Arabeski nie były z tego zadowolone. Wręcz przeciwnie. A mi się śmiać chciało. Bo przecież znałam wszystkie te a`la Arabeski i wiedziałam, że są to same beztalencia muzyczne. Ba, chyba nawet słoń im na ucho nadepnął, bo nawet do chóru szkolnego nie należały. Wiem, gdyż przez jakiś czas śpiewałam w chórze i pamiętam, że profesor od muzyki, niektóre z nich nawet do zwykłego chóru nie chciał przyjąć. No ale cóż, ważne, że w sukienkach Arabesek w miarę dobrze się prezentowały, a tym samym, znacznie powiększyły pochód muzycznych talentów szkoły... I nie obłuda?

Przyszła godzina 13-ta. Wreszcie zakończenie tej parady absurdu i obłudy, czyli pochodu 1-majowego. Rozchodzimy się jak zwykle na Placu Długosza… i jesteśmy nareszcie wolni. Zanim się jednak rozeszliśmy do własnych przyjemności, przyszło mi na myśl, aby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie z naszą klasową Arabeską, Helą. Raz, że bardzo Helę lubiłam (znałam ją od dzieciństwa) i bardzo mi się podobała w tym białym kostiumiku, a drugi raz, że się koniecznie chciałam uwiecznić w mundurku harcerskim... No co? Przecież wspominałam, że mam sentyment do harcerstwa.
 


***
 
A jaki będzie jutro? 11 listopada 2018 roku? W tym jakże pięknym naszym Narodowym Święcie? Aż dziw bierze, że po tylu latach, po zmianie ustroju, nie wygląda jednak obiecująco. Każdy z nas wie jak. Wstyd przed Światem, że nawet w tak WIELKIM dla Polaków dniu — Marsz Niepodległości w taki sposób jest organizowany. Na chybcika, chaotycznie... obłudnie.
Czy przebiegnie spokojnie? Trzymam kciuki, aby tak było.

Samotny łabędź

Jak samotny biały łabędź,
stoję nad brzegiem morza…
Patrzę w dal morską zamyślony,
marzę by wznieść się w przestworza.


Jak samotny biały łabędź,
szukam bratniej duszy...
którą miłością mógłbym obdarzyć,
swoim jestestwem wzruszyć.


Jak samotny biały łabędź,
marzę o wielu towarzyszach życia...
Pragnę też licznej rodziny,
i dobrego z nią współżycia.


poniedziałek, 10 września 2018

Wakacyjna amazonka

Z cyklu: — „Świat przygód”
(fragment "Narzuconej autobiografii Halszki")

W dzieciństwie i wczesnej młodości niemalże każdego roku wakacje spędzałam na wsi u mojej cioci Rózi. Kuzynki ojca. Kochałam ten mój beztroski, wakacyjny czas spędzany w jej ogromnym domu na wzgórzu. Uwielbiałam budzić się w nim co rano skoro świt, siadać na parapecie okiennym w moim pokoju na pierwszym piętrze, i wdychać tamtejsze cudownie rześkie powietrze. Uwielbiałam też nasłuchiwać szumu wartkiej górskiej rzeki Białej Lądeckiej płynącej u podnóża wzgórza, na którym stał jedyny i jakże ogromny przedwojenny dom mojej cioci. Wielką przyjemność sprawiało mi też dobiegające z podwórza gdakanie, pianie, gęganie, kwakanie, muczenie, kwiczenie, rżenie, miauczenie, szczekanie… Czułam, że żyję! A potem wiejskie śniadanie w dziwnej kuchni na dni powszednie, do której przechodziło się przez stajnię, gdzie rezydowały dwie krowy i jeden koń, a właściwie klacz Kasztanka. W stajni, jak to w stajni, zapach był zawsze, no powiedzmy… taki sam, ale zapach ten wcale mi nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie, zawsze uważałam, że ma swój urok. Mało tego, stał się nawet bardzo istotny dla mnie, bo nie bez powodu do dziś dnia pamiętam jego specyficzną woń. Wszak to woń z moich wspaniałych młodzieńczych wakacji.
A śniadanie? Pierwsza klasa! Typowo wiejskie i bardzo zdrowe. Uwielbiałam zwłaszcza pachnący kwieciem miód z pasieki wujka, która w składzie dziesięciu uli, znajdowała się w ogrodzie tuż przy oknach kuchni. A po śniadaniu, hulaj dusza! Po łąkach, po pastwiskach, po lasach, po dwóch rzekach, i Białej Lądeckiej i Nysie Kłodzkiej, a potem już tylko po Nysie, bo w Pilczu właśnie Biała wpada do Nysy. Cudowne to miejsce. Czysta, niczym niezmącona natura.

Ze zwierząt ciocinych najbardziej kochałam Kasztankę. Kiedy tylko przychodził czas na jej pojenie w Białej, pędziłam po nią do stajni by móc na jej grzbiecie ze wzgórza do rzeki ją sprowadzić. Pamiętam, że na początku trochę się bałam, ale żem uparta jak łosioł, strach szybko pokonałam i codziennie Kasztankę do wodopoju sprowadzałam. Dumna jak paw siadałam na oklep na jej grzbiecie i powoli schodziłyśmy w dół. I choć zawsze po takiej jeździe nogi w kroku mnie bolały niemożebnie, bo też Kasztanka miała nie tylko zad szeroki, to jednak frajdę miałam za każdym razem niesamowitą. Łydki też mnie często bolały, bo gdy okrakiem siedziałam na niej, schodzącej ze wzgórza w dół, to właśnie łydkami musiałam się trzymać najbardziej. A brzuch Kasztanki był napęczniały, oj, bardzo. Ale to nic, bo przynajmniej był miękki. Palce u rąk też mnie bolały niczego sobie, bo i jej długiej grzywy kurczowo się trzymałam. A włos koński jest przecież sztywny i ostry. Czasami aż do krwi miałam poprzecinane palce. Ale to wszystko nic! Trzymałam się wytrwale, bo inaczej, zjechałabym z jej grzbietu jak po równi pochyłej. A potem jeszcze i ze wzgórza na łeb na szyję i sturlałabym się w końcu wprost do rwącej rzeki. Mój wysiłek owocował cudownym uczuciem. Czułam się niczym amazonka na rączym rumaku. Raz jednak, to moje cudowne uczucie zostało brutalnie przerwane. A moje rozpalone lica, z nagła schłodzone zimną wodą. Ba, nie tylko lica. A było to tak: Pewnego wieczoru, sprowadziłam Kasztankę do rzeki, jak zwykle całkiem spokojnie. Mój kuzyn Rysiek (syn cioci Rózi) biegł za nami. Kiedy Kasztanka przednimi nogami po pęciny stała już w rzece i spokojnie siorbała sobie wodę, Ryśkowi coś do łba strzeliło i trzasnął ją znienacka w zad. Kasztanka się spłoszyła i wstrząsnęła łbem tak mocno, że ja, jak wystrzelona z katapulty, przeleciałam przez jej łeb i wylądowałam w połowie rzeki. Z lotu pikującego nie pamiętam nic. Dopiero lądowanie mi się utrwaliło w pamięci, bo lodowata woda otrzeźwiła mnie w momencie. Wody się opiłam, dupsko strzaskałam i myślałam, że to już mój koniec. Musiałam mieć straszliwie spłoszoną minę, siedząc tam na dnie lodowatej Białej.

Co się potem działo, trudno opisać. Dość powiedzieć, że Rysiek spłoszył się jeszcze bardziej niż ja i Kasztanka razem wziąwszy, i w takim stanie spłoszenia, trwał już do końca dnia. Z tym, że momentami owy stan mu się pogłębiał, zwłaszcza wtedy, gdy na niego popatrzyłam. A patrzyłam znacząco, o tak! No a co! Żeby takie durnowate pomysły mieć. A i Kasztanki było mi szkoda, bo pewnie poczuła się winna, iż znów przez nią człowiek cierpi. Znów, bo też niedaleko jak parę miesięcy temu, przytrafiło jej się, niechcący ma się rozumieć, odgryźć małego palca Zbyszkowi (drugiemu synowi cioci Rózi). A tylko dlatego, że ten jołop podawał jej marchewkę do pyska nie tak jak trzeba. Ja tam żalu do Kasztanki nie miałam. Bo jakaż tu jej w tym wina, że łbem wstrząsnęła? Ale że pewna nie byłam, czy ona to rozumie, zła byłam na Ryśka podwójnie.

Często też wspólnie z kuzynem Ryśkiem ujeżdżaliśmy 
 Kasztankę na pastwisku.


***
Wiele moich przygód z tamtego okresu po latach wykorzystałam przy pisaniu powieści "Szalone wakacje"Powyższą również.

Przy okazji tych moich wspomnień z „jazdy konnej” w młodzieńczych latach, przypomniało mi się jeszcze o innej historii z koniem w tle. Otóż przypomniało mi się, że kiedy w dorosłym już wieku, wypoczywałam w sanatorium w przepięknym zamku w Mosznej, obok którego była ogromna stadnina koni, miałam zaplanowaną naukę jazdy konnej przez zawodowego instruktora jazdy. Przyznam, że trochę nielegalnie, ale co tam, wtedy w Polsce wszystko było możliwe. Niestety, nauka jazdy konnej nie doszła do skutku, ponieważ okazało się, że dzień wcześniej, późnym wieczorem, aktorka Elżbieta Panas, grająca w filmie ”Lubię nietoperze” (film ten reż. G. Warchoła kręcony był m.in. przez ponad tydzień właśnie w zamku w Mosznej), samowolnie puściła się koniem galopem i spadła z konia, łamiąc sobie nogę. Ależ wtedy była afera! Nie dość, że instruktor mało z pracy nie wyleciał, to jeszcze aktorka ta, na drugi dzień, miała grać akurat scenę miłosną z Andrzejem Grabarczykiem w naszej przyzamkowej oranżerii. 
Czy zagrała? Odpowiedź na blogu "Szczęśliwa kobieta" we wpisie pt. "Wspomnieniowe ciekawostki z planu filmu „Lubię nietoperze”. Zamieściłam tam też parę fotosów z filmu.

Pieskie życie psa Aramisa

Ja, Labradoodle, Pies Rodzinny,
kochany jestem… bo jestem rodzinny.


Wdzięk, styl, czar i szyk,
tym swoje państwo zdobywam w mig.


Zawsze i wszędzie zadaję szyku…
i gdy chory jestem, i w siąpiącym deszczyku.


Członkiem rodziny od zawsze jestem...
Rodzina to podkreśla każdym gestem.


Ujeżdżać się daję, choć ze mnie nie koń...
Odmówić mam dziecku? Ach, boże broń!


I ja mam prawo do zwykłej próżności...
Wizażyście się oddaję bez krzty wstydliwości.


Dolce farniente in bella Italia…
Tak ja urlopuję i moja Familia.


No niech mi tylko ktoś tu powie,
że to nie przyjaźń - co się zowie! 


W ogóle do rzeczy ze mnie pies,
wszak na okładce książki jestem też.


Na koniec dodam coś jeszcze ważnego...
Coś pod rozwagę - dla człeka każdego:


Kto braci mniejszych nie szanuje,
temu „pieskie życie” los zgotuje.

niedziela, 9 września 2018

Ratunku, na pomoc ginącej normalności!

Dobrze, ale co to takiego, ta — „normalność”? Przez słowo: normalność, każdy rozumie przecież coś innego. Jeżeli skonkretyzuję nieco to określenie, i powiem: normalne życie; normalny świat; normalne uczucia; normalne dzieciństwo… O, to już pomału każdemu się zapali światełko w tunelu. I już będzie wiedział, co powiedzieć na ten temat. A jestem pewna, że w większości będziemy mieli podobne zdania.

Że dzieci są przyszłością świata, to każdy na pewno wie dokładnie. No to idźmy dalej tym tokiem myślenia: Normalne dzieci — przyszłość świata bezpieczna; Nienormalne dzieci — przyszłość świata w niebezpieczeństwie.
A dlaczego nienormalne dzieci? A dlatego, że wszechobecna jest przemoc, brutalność, wulgarność, nienawiść, zawiść, brak uczuć rodzicielskich. Chyba każdy się zgodzi ze mną, w tym miejscu, że to negatywne i destruktywne uczucia. A tymi właśnie negatywnymi uczuciami są dziś zewsząd otoczone nasze dzieci. A to, moi drodzy, to już nasza działka. Nas dorosłych. To my dorośli, naszpikowaliśmy świat tymi niechlubnymi realiami.

To my dorośli jesteśmy odpowiedzialni za przyszłość naszych dzieci. To my dorośli kreujemy ich psychikę, ich podejście do życia. To my dorośli odpowiadamy za to, czy one będą umiały być szczęśliwe na co dzień. Czy posiądą w ogóle tę umiejętność bycia szczęśliwym. To my dorośli piszemy dla nich książki, robimy filmy, wymyślamy gry i zabawy. 
I to właśnie — mnie bulwersuje, bo w każdym dniu spotykam się z wieloma przykładami spuścizny: dorośli — dzieciom. I co to za spuścizna? Nieraz włos mi się jeży na głowie.

A już naprawdę do żywego ruszyła mnie wypowiedź pewnego psychologa (nie wymienię go z nazwiska, bo i tak nie poczuje wstydu), w jednych z wcześniejszych Wiadomościach TV Polonia, w których reż. Roman Polański wypowiadał się na temat swojego filmu „Oliver Twist” (na podstawie powieści Karola Dickensa). Podzielam zdanie reż. Polańskiego, i również uważam, że to nieprawda, iż dzisiejsze dzieci idą na łatwiznę i chcą oglądać tylko filmy rozrywkowe i czytać tego samego typu książki. Uważam też, że tak rozreklamowana (naturalnie — przez dorosłych ludzi z branży) era Harry Potter`a w końcu minie i nie zostawi głębszych doznań u dzieci. Owszem, rozrywka dzieciom jest potrzebna, nawet bardzo, ale nie jako podstawa wychowawcza, lecz obok niej.

Uważam, że dzieci potrzebują więcej realnych przeżyć i uczuć. One w swoim dzieciństwie — błądząc po omacku — szukają takich właśnie uczuć. Chociaż najczęściej są tego nieświadome. Ale to my, dorośli, podrzucamy im swoje, 
wyrafinowane tematy. Świat oszalał. Nastawił się na konsumpcję. I w pogoni za pieniądzem, dorośli potracili prawdziwe wartości.

Wrócę jednak do wypowiedzi wspomnianego wyżej psychologa. Otóż, on uważa, że dzieci odrzucają wszystko to, co ich nie bawi, a już zwłaszcza to, co ma podtekst dydaktyczny. To brednie! Nie zgadzam się z tym. 
To pan, jako psycholog dziecięcy, jest odpowiedzialny m.in. za to, że tak mogą uważać — co niektórzy. Nie wolno panu, ogólnie, wszystkim dzieciom — przyklejać takiej etykiety. To pan, jako psycholog, jest też odpowiedzialny za wychowanie naszych dzieci. Ale o czym tu mowa? Skoro pana własny syn wyśpiewuje (czytaj: wykrzykuje), ohydne wulgaryzmy na estradzie.

Wydaje mi się, że ogólna prawidłowość i normy wychowawcze, względem naszych dzieci, wymknęły się dorosłym spod kontroli.
Co się stanie, jak dzieci, dojrzewające na brutalnych filmach i grach komputerowych — dorosną… i dorwą się do rządzenia światem? Czy obecni możnowładcy tego świata myślą czasem o tym? Czy obchodzi ich tylko tu i teraz, własna kariera i kieszeń?

Może to czas, abyśmy w końcu już przestali oglądać się na tych nieszczęsnych możnowładców i sami, wszyscy — obecnie — dorośli, skrzyknęli się jakimś sposobem i na poważnie zaczęli odmieniać przyszłość naszych dzieci? Globalnie. Bo co jak co, ale to — na pewno warto! Zacznijmy od swojego przysłowiowego „podwórka”.

Martynka zuch dziewczynka

 

Szybko urosła nasza Martynka…

Mała z niej trzpiotka i zuch dziewczynka.

Wszędzie jej pełno, wciąż dokazuje,

Niewielu chłopców jej dorównuje.


Na buzi uśmiech jej ciągle gości,

Czym nam przynosi dużo radości.

Wystarczy tylko na nią popatrzyć,

By w mig zrozumieć, co dla nas znaczy. 

 

Rysunek 6-cio latki. 

 

Zawsze odważna, nigdy nie płacze.

Śpiewa wesoło, jak ping-pong skacze.

Ale pomagać też lubi w domu.

Krzywdy nie robi nigdy nikomu.


Z dziećmi się zgodnie potrafi bawić...

Trochę coś popsuć, trochę naprawić.

Nikt jej nie może w kaszę nadmuchać,

Zaraz się wścieka, zła jest jak mucha.


Co brat Marcelek zrobić potrafi,

Musi i ona, by się nie trapić.

Zawsze do niego chce być podobna.

Chociaż jest młodsza i bardzo drobna.


Chętnie się uczy — „mówić po polska”,

Bo ją ciekawi — „gdzie mieszka Polska”.

Jak opanuje polskie czytanie,

Babcine bajki też będzie w stanie.

 

 

 
 Ilustrację tę również wykonała moja Wnuczka — parę lat później.