sobota, 31 października 2020

Dziś bliskich Zmarłych zapraszamy do siebie

 

Drodzy bliscy Świętej Pamięci,

Dziś Was jednak nie odwiedzimy.

Rząd nasz zamknął wszystkie cmentarze...

Przykro nam, bardzo się smucimy.

 

Dzisiaj to Wy przybądźcie do nas,

Czekamy na Was w swoim domu.

W ogrodzie palą się już znicze...

Śmiało, jawnie... Nie po kryjomu.




Zawsze o tym pamiętam: „Czym Wy byliście, my jesteśmy, czym Wy jesteście, my będziemy"... Pokój Waszym Duszom.


Pustostan nie zawsze jest pusty

Niezamieszkałe domy bardzo często tylko na pozór wyglądają na puste. Bo bywa, że życie w nich wręcz wre. Nie wszyscy jednak mogą zobaczyć, co tam się dzieje. Mogą tylko ci, co obdarzeni są szczególnymi zdolnościami. Tak przynajmniej mówił mi pewien starszy pan, którego spotkałam na dzisiejszej wędrówce w pobliżu dwóch opuszczonych domów stojących u podnóża tutejszej góry.

W Niemczech ostatnimi laty jest coraz więcej pustostanów. W mieście, w którym mieszkam, także. Starsi ludzie umierają, a po nich nie zawsze jest komu ich domy przejąć. Wielu młodych uciekło do większych miast w poszukiwaniu pracy, gdyż w ostatnich 20 latach przemysł tekstylno-włókienniczy, z jakiego słynęło nasze miasto, właściwie przestał istnieć. Przeniósł się do… no gdzie? Oczywiście do Chin. Jak wiele innych gałęzi przemysłu z różnych krajów zachodnich. I teraz „chińszczyzna” zalewa nasze europejskie rynki. Okropność! Czego się człowiek na co dzień nie dotknie, to prawie wszystko: Made in China. A jakość wielu ich produktów, nawiasem mówiąc, pozostawia wiele do życzenia. Zwłaszcza zabawki dla dzieci. Często są trujące i niebezpieczne.

No nic, wracam do opuszczonych tutaj domów, które stoją smętne i… czekają. Na co? Trudno powiedzieć. Ale bez względu na to, jak długo już puste stoją, i jaki jest ich stopień moralnego zużycia, nikt do nich nie wchodzi. Są zamknięte. A skoro są zamknięte, to znaczy zamknięte i postronnym wstęp wzbroniony. Tu ludzie wiedzą, co to jest dyscyplina, także wewnętrzna.

Niedawno oglądałam w Internecie zdjęcia opuszczonych domów w Polsce. Byłam zszokowana! Widok był przerażający. Widać, że domy te są w tragicznej sytuacji i każdy może do nich wejść bez problemu. Jedni, żeby tylko zdjęcia sobie zrobić, ale inni już, żeby je splądrować, obrabować z czego się tylko da. A jeszcze inni, aby je po prostu zdewastować, wyżyć się na biednych, wysłużonych ścianach, albo też zrobić sobie melinę pijacką. Czy to nie jest straszne? Jest!

Na dzisiejszej wędrówce obfotografowałam dwa opuszczone domy, każdy inny, ale każdy ma w sobie coś niezwykłego, jakąś nieodgadnioną tajemnicę.

 

  

Po pięknym ciągle ogrodzie można było sobie swobodnie pochodzić. Nie jest ogrodzony. Starszy pan, o którym wspominałam, mówił, że dom stoi pusty od ładnych paru lat. Właściciele zmarli. Ale ogród wygląda tak, jakby tu ktoś ciągle przebywał. Nawet piękne rybki pływają sobie w oczku wodnym. Ktoś z pewnością musi je dokarmiać… Ale kto? Pewnie to jedna z tajemnic tego domu.


Tej chatce przyjrzałam się dokładniej. Oczywiście z zewnątrz tylko. Pajęczyny, niczym plomby, świadczą o tym, że nikt do niej nie wchodził przez bardzo długi czas. No dobrze, przyznaję, do wnętrza też zaglądnęłam, ale tylko przez szybę. Chciałam choć trochę przejrzeć jej tajemnicę.


piątek, 30 października 2020

Tymczasem w Polsce... dzieje się

 

Bojówki Kaczyńskiego

Ruszyły do boju

Za Polskę! Za kościół!” 

Biją wroga w znoju.


Któż taki ich wrogiem?

No te tam... w spódnicy!

Są wściekłe, zbyt groźne...!

Bardziej niż rolnicy.

 

Złota Polska Jesień dotarła do Niemiec

Nie wiem, czy dotarła pociągiem, czy samolotem, czy może też jakimś innym środkiem lokomocji, ale wiem na pewno, że dotarła. Jak co roku zresztą. Cieszę się bardzo, bo dzięki tej pięknej jesieni (m.in.) nie odczuwam aż tak wielkiej tęsknoty za Krajem. Tu jest mój dom od wielu lat, tu czuję się jak w domu. Nigdy mnie tu nic złego nie spotkało. Wręcz przeciwnie. Tu jestem szczęśliwa. Od dziecka lubię ład i porządek, a także życie wśród zdyscyplinowanych ludzi. To pewnie dlatego dobrze mi się tu żyje.

 

 

Złota jesień jest tak piękna, że nic tylko się nią rozkoszować. Nie można siedzieć w domu, kiedy takie bajeczne obrazki czekają na nas na dworze. Warto bywać na łonie natury jak najczęściej. Inaczej jej piękno można przegapić, wszak trwa stosunkowo krótko. W zasadzie tylko w październiku. Czasem jednak krócej. Ale zdarza się też, że trwa nieco dłużej. Od czego to zależy? Oczywiście od pogody. Jeśli w danym roku szybko następują spadki temperatur połączone z częstymi deszczami oraz intensywnymi wiatrami, to piękna złota jesień może zamienić się w długą jesienną szarugę już w połowie października. 

Jeśli o mnie chodzi, na dworze bywam często, także zdążę jej pięknem się zachwycić i obfotografować. Obrazki takie są przecież bardzo krótkotrwałe. Wnet, lada dzień, złota jesień ustąpi miejsca szarudze listopadowej. Póki więc jeszcze trwa, zachęcam do spacerów w tak cudownych okolicznościach złoto-jesiennej przyrody.


Mam taki ulubiony obraz Złotej Polskiej Jesieni… w Polsce oczywiście. Przez wszystkie lata wisi u mnie w kuchni na ścianie. Sam obraz może nie jest najwyższych lotów i dużej wartości sobą nie przedstawia, ale dla mnie tak, ogromną, bo sentymentalną. Kupiłam go w swoim mieście w Polsce. Namalowany został przez naszego lokalnego malarza. 

 


Dlaczego ma dla mnie wartość sentymentalną? Wystarczy popatrzeć na rok, w którym został namalowany — 1989. A to jest pierwsza Złota Polska Jesień w Niepodległej Polsce. Dla mnie dodatkowo jeszcze — jest to rok, w którym wiosną wyjechałam do Niemiec. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że na stałe.


czwartek, 29 października 2020

Kończ pan, panie Kaczyński, wstydu oszczędź...

Kiedy codziennie wgłębiam się w wiadomości z Polski, nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż prezes Kaczyński sfiksował z kretesem. Bo też trudno jest mi zrozumieć, jak w jednym człowieku może być aż tyle cynizmu, sarkazmu, arogancji, chamstwa, nienawiści, brutalności... Ten człowiek mnie przeraża. Naprawdę. Zarzuca Tuskowi i Komorowskiemu przemysł pogardy wobec swojego brata, a teraz sam pluje na nich, rzucając oszczerstwami. Jak sam mówi, nigdy im ręki nie poda. Ba, żadnych nawet kontaktów nie ma zamiaru z nimi utrzymywać.

Czy tak może postępować szef największej partii opozycyjnej? Ile w tym człowieku fałszu, obłudy, hipokryzji. Ile krętactwa i manipulacji. Nieraz się zastanawiam, ile to trzeba mieć w sobie zła i braku elementarnej przyzwoitości, aby bez skrupułów epatować wszem wobec taką postawą. A teraz, po przegranych wyborach, pan prezes Kaczyński szokuje ze zdwojoną mocą.


Jakże ograniczonym sposobem pojmowania świata trzeba się kierować, albo raczej wyrafinowaną hipokryzją, aby mówić dzisiaj, że Polska to kondominium niemiecko-rosyjskie. A Kaczyński mówi. A przecież nie tak dawno, jak w czasie kampanii prezydenckiej niemalże miłość Rosjanom wyznawał, odczytując w spocie swój list do Przyjaciół-Rosjan. W Niemczech zaś po spotkaniu z nadburmistrzem Frankfurtu nad Odrą Martinem Wilke piwko po przyjacielsku z kufelka siorbał. Mało tego, nawet postkomuniści, najgorsi jego wrogowie, w czasie kampanii prezydenckiej nimi być przestali. Wszak z uśmiechem wyciągał do nich rękę, nazywając ich nagle ludźmi lewicy. Ba, nawet Gierek mu się w czasie kampanii podobał i wychwalał go. No tak, zapomniałam, przecież on był wtedy na silnych środkach uspokajających. Tak obecnie twierdzi. Och, ten Kaczyński! Najwyraźniej sam się poczuł jak człowiek, który zdradził samego siebie i własne ideały. Dzisiaj jest zawstydzony swoją postawą w czasie trwania kampanii prezydenckiej. Na siłę chce siebie wybielić za swoje zachowania, za to co mówił, i jak mówił. A za porażkę w wyborach obarcza wszystkich dookoła, a przede wszystkim swój komitet wyborczy. No bo przecież on nie był sobą. Był na silnych środkach farmakologicznych. W ogóle nie przyjmuje do wiadomości, że to właśnie dzięki temu komitetowi, który przedstawiał go jako łagodnego, pokojowo nastawionego, kochającego wszystkich baranka, uzyskał aż tyle głosów wyborców. Bo Polacy przede wszystkim z litości i współczucia na niego głosowali.

A co mówił? Ano mówił, że ta trójka z jego komitetu zamiast kompetencji ma jedynie „ładne buzie". Mówił też, cytuję: — „Było takie przeświadczenie, że ładne buzie w sztabie (...) i demonstrowanie, że ja jestem łagodny, przyniesie nam poparcie. Nic z tego nie wyszło". — Takimi słowami oskarża dzisiaj swoich lojalnych członków komitetu wyborczego. A zaraz po wyborach powiedział: — „Strategia z kampanii się nie sprawdziła. Cnotę straciliśmy, a rubla nie zarobiliśmy". No czyż tymi słowami sam sobie nie wystawił świadectwa? Czy można takiemu człowiekowi ufać i mieć dla niego szacunek?

Jarosław Kaczyński to człowiek o bardzo wybujałej megalomanii. Widać to na każdym kroku. Nic dziwnego, bo już jako dziecko, jak opowiadała jego (ich) matka, Maria Kaczyńska, w zabawach zawsze był generałem, a Lech zwykłym żołnierzem wykonującym jego rozkazy. No cóż, wiele rzeczy z dzieciństwa rzutuje później na dorosłe życie. Dzisiaj Jarek czuje się bardzo zawiedziony, został sam. Główny wykonawca jego pomysłów i idei — odszedł. Pewnie stąd ta ogromna frustracja skutkująca w efekcie eskalacją nienawiści do ludzi mu przeciwnych i dzisiejszej politycznej rzeczywistości w Polsce. Sama rozpacz po stracie brata jest zrozumiała, i nie ulega kwestii. Ale z drugiej strony, jakoś nie bardzo pilno mu było do składania hołdu bratu na Wawelu, wolał pod krzyżem, pod Pałacem Prezydenckim. Sam fakt pochówku brata na Wawelu mu wystarcza. Miło łechce jego pychę.

Frustracja Kaczyńskiego po przegranych wyborach nasiliła się jeszcze bardziej. Bo on naprawdę wierzył, że zostanie prezydentem. A tu taki okropny zawód. Ile trzeba mieć w sobie zła i braku elementarnej przyzwoitości, żeby aż tak bardzo być żądnym władzy? Jak bardzo trzeba być w sobie zakochanym, aby wierzyć, że marzenie o władzy się spełni? A Kaczyński wierzy! Wierzy, że Naród Polski wybierze go w przyszłych wyborach na premiera. A gdyby jeszcze nie w przyszłych, to za kolejne cztery lata z pewnością.

O rany, znów premier Kaczyński? Już to Polska przecież przerabiała. I było strasznie. Ale teraz, gdyby znów został premierem... oj, to by się dopiero działo! Biada Tuskowi i Komorowskiemu. Biada wszystkim jego przeciwnikom. A Polska „opomnikowana" byłaby Lechem jak za komuny Leninem.

Ciągle jest mi żal Kaczyńskiego po tragedii smoleńskiej, tak po ludzku, jako człowieka, ale już jako polityka znieść go nie mogę. Na dzisiejsze czasy on się nie nadaje na polityka. Przynosi Polsce więcej szkód niż pożytku... i wstyd na arenie międzynarodowej. A teraz, po i przed wyborami, dopiero. Nie mogę zdzierżyć, kiedy widzę, słyszę, i czytam, jak on w perfidny sposób gra katastrofą smoleńską na ludzkich uczuciach i wykorzystuje ją jako narzędzie polityczne. Jak kluczy, jak mataczy, jak oczernia, jak oskarża, jak straszy, byleby tylko ludziom w głowach namieszać... i zdobyć ich poparcie.

A kim są ci ludzie, którzy popierają Kaczyńskiego? Wiadomo. Odpowiedź każdy zna z własnego podwórka. To w dużej mierze ludzie sfrustrowani, zakompleksieni, często nieudaczni, niepotrafiący cieszyć się życiem, przepełnieni złością i wrogością do innych. To ludzie, dla których nienawiść jest pożywką i sensem życia... A co znamienne, są to ludzie, którzy deklarują głęboką wiarę w Boga (sic!).

 

6.10.2010


Tekst ten napisałam 10 lat temu, czy wiele się zmieniło? Tak, Jarosław Kaczyński jest o 10 lat starszy... i stał się jeszcze większym satrapą, żądnym krwi, napuszczając Polaków na siebie. Już wie, że jego dni są policzone. Wie, że czeka go „śmierć polityczna“. Wie, że będzie musiał wykonać "honorowe samobójstwo". Słuchając jego przedwczorajszego orędzia i wczorajszego wystąpienia w Parlamencie, odnosi się się wrażenie, że się bardzo boi że może nie mieć innego wyjścia i robi wszystko, żeby to było „samobójstwo zbiorowe“.

Tyle lat straciła Polska, tyle złych rzeczy się w tym czasie wydarzyło... Ale pewnie tak musiało być, żeby Kaczyński wreszcie odszedł w niebyt i jeszcze większymi literami zapisał się na czarnych kartach historii Polski.


* Zdjęcia z Internetu

 

wtorek, 27 października 2020

Wyobraźnia dzieci nie zna granic

Uwielbiam przyglądać się i przysłuchiwać zabawom moich wnuków. Ileż w nich niezwykłych improwizacji, cudownej fantazji, bajecznych postaci. Mój najmłodszy, 4-letni wnuczek, w zabawach takich wiedzie prym. Potrafi godzinami bawić się sam ze sobą. Jednak w swoich zabawach nigdy nie występuje sam. Zawsze wymyśla sobie przynajmniej jakieś dwie postacie, z którymi prowadzi rozmowy, śpiewa, tańczy… Nieraz nawet i płacze, jak taka akurat scena rozgrywa się w jego wyobraźni.

Pojęcia nie mam skąd mu przyszło na myśl, aby założyć na siebie pudełko plastikowe i wiaderko, które wcześniej (pewnie specjalnie) opróżnił ze swoich zabawek i w ten sposób, w takim przebraniu, grać rolę nurka. Bardzo szlachetnego nurka. Bo też z harpunem w rączce (za co posłużył mu patyczek do kwiatów doniczkowych) ratował syrenkę przed złym rekinem. A ile się przy tym nagadał, i to w trzech osobach. Tłumaczył, prosił, nakazywał — jako nurek; złościł się, krzyczał złowrogo — jako rekin; śpiewał, błagał, płakał — jako syrenka… Ba, raz się nawet kilka rybek pojawiło, które jedna przez drugą wołały: — „Uciekaj syrenko, rekin ciebie chce zjeść! Szybko, szybko, uciekaj!... Kochany nurku, dobry nurku, odważny nurku, ratuj syrenkę od złego rekina! Ratuj, śpiesz się, syrenka płacze ze strachu!” — No i oczywiście dobry nurek pokonał złego rekina moim patyczkiem… Ups!, chciałam powiedzieć — harpunem, i syrenkę uratował. Pokonał, nie znaczy zabił. A gdzież tam! Mój wnuczek… to jest nurek, ma dobre serduszko, nie zabija nikogo. Postukał tylko złego rekina harpunem po płetwie i kazał mu się wynosić: — „Tam gdzie wanilia kwitnie”. Uśmiałam się serdecznie, bo to są moje słowa. Nieraz tak mówię, kiedy ktoś mnie zdrowo wkurzy.

Wnuczek był bardzo uradowany, że udało mu się syrenkę uratować. Ja też się cieszyłam. I to podwójnie. Raz, że miał wspaniałą zabawę, a dwa, co bardzo istotne, że w jego zabawie — dobro zwyciężyło zło. Jak zawsze zresztą.

Na zakończenie zabawy „na dnie oceanu”, wnuczek, jako nurek i jako syrenka — w jednej osobie, odśpiewał jeszcze nauczoną dziś w przedszkolu wesołą piosneczkę (jedną zwrotkę dyszkantem, drugą basem), i kiedy skończył, zawołał:

Babciu, jestem głodny!

 


Bardzo mi się podobają wnuczka zdolności do fantazjowania. Niechaj fantazjuje ile wlezie. Mam nadzieję, że w jego przypadku to nie tylko skłonność do spontanicznego fantazjowania, która jest naturalną cechą dziecka, ale i zdolność. Zdolność, którą będzie w sobie rozwijał przez całe swoje życie. O wiele przyjemniej będzie mu się wtedy żyło. Osoby z bogatym życiem wewnętrznym umieją być szczęśliwe. Mimo wszelkich przeciwności losu.

Będąc na popołudniowym spacerze, wnuczek zachwycał się ślimakiem winniczkiem napotkanym na drodze. Kiedy go zobaczył, zawołał:

Babciu, daj aparat, zrobię mu zdjęcie. Wygląda tak pysznie!

 


Pysznie? Dlaczego powiedział „pysznie”? Nie dojrzale, na ten przykład, albo ładnie, czy też uroczo… Albo coś w ten deseń, tylko pysznie. Zastanowiło mnie to bardzo. Wprawdzie w moim wnuczku płynie francuska krew, bo też jego dziadek jest Francuzem, ale to chyba nie oznacza, że, że… a nie, nie, z pewnością nie! To pewnie tylko moja (z kolei) bujna wyobraźnia takie skojarzenia mi podsuwa… A sio, niesmaczne myśli!



Wszystkie moje wnuczki lubiły bawić się w wymyślone przez siebie bajki. Kochane i radosne dzieciaki. Jestem szczęśliwą babcią.



Jak przekonać kogoś do prawidłowego noszenia maseczki

Niektóre obrazki mają moc pobudzania skojarzeń. Czasami są tak wymowne, że je wręcz narzucają... sugerując jednocześnie właściwe zachowania.

 

 
Obrazek z jednego z tut. sklepów (sfotografowałam za zgodą personelu).


* Tłumaczenie: „Jeśli nosisz swoją maskę w ten sposób, możesz nosić również majtki”.

 

Z cyklu: „Pół żartem, pół serio”


niedziela, 25 października 2020

Polskie Lwice stają do walki

 

Piątkami w maseczkach szły 

Z okrzykiem żalu i prośby... 

Wzięły kurs na Żolibórz,

Tam spotkały je groźby.


Straszyć POLSKIE KOBIETY?

Traktować je pałami?

Zapomnijcie pisiory!...

Wszak dziś już są — LWICAMI.

 

 

Jałowiec, pokarm jemiołuszek

Jałowiec to rodzaj rośliny iglastej należącej do rodziny cyprysowatych. W moim pobliskim lesie krzewów jałowca nie ma zbyt dużo. Ale znam takie miejsca, gdzie rosną dorodne. Przyglądam się im przez cały rok. Zwłaszcza w zimie, bo można na nich spotkać pięknie kolorowe jemiołuszki.

Jemiołuszki to ptaki wędrowne, zimową porą migrują w kierunku południowo-zachodnim, do Francji i na Bałkany, ale jeśli na danym terenie znajdą wystarczającą ilość pokarmu zatrzymują się na dłużej. Szyszkojagody jałowca to ich ulubiony pokarm. Mam więc nadzieję, że w tutejszym lesie zatrzymają się na dłużej.

 


Z cyklu: "Co w przyrodzie piszczy"

 

sobota, 24 października 2020

Koń, piękno i gracja w jednym

Konie, obok psów, to moje najukochańsze zwierzęta. Miłość do koni mam chyba zakodowaną w genach — po moim pradziadku ułanie. Tak myślę, bo zawsze na widok konia promienieję i nie mogę się oprzeć pokusie zbliżenia się do niego. Nawet kiedy jest daleko.

Tym razem było podobnie. W czasie wycieczki rowerowej na skraju lasu zobaczyłam dwa konie na wybiegu. Niewiele myśląc, skierowałam rower w tamtą stronę. Byłam cała w kwiatkach, kiedy jeden z nich podszedł do mnie się przywitać.

 

 

Mogłabym tak stać i podziwiać bez końca te piękne, ogromne zwierzęta. Zwłaszcza w galopie. Nie ma piękniejszego widoku jak koń w galopie... to czysta poezja.

"Koniom wody by dać, śpiew dośpiewać i trwać, jeszcze dzień, jeszcze noc na wichurze by stać..." To są słowa piosenki Wołodii Wysockiego "Konie"*, które wyśpiewuję sobie na widok koni. Jakoś akurat ta piosenka najbardziej mi pasuje do tych cudownych zwierząt.  



* Piosenka "Konie": https://www.youtube.com/watch?v=xrtPtGtP5Gg — to najpiękniejsze wg mnie wykonanie.


Z cyklu: Zoologia stosowana”


Jestem blondynką… i co z tego?

Co to jest, że ludzie się tak blondynek czepiają? O co im chodzi? Bo na pewno nie o to, o czym te wszystkie dowcipy o blondynkach mówią. Ani krzty prawdy w nich nie ma. Jeśli chodzi oczywiście o te cechy charakteru, z których się wszyscy dowcipnisie w swoich dowcipach z blondynek natrząsają. Bo niby co, takie żałosne cechy charakteru i głupawe zachowania są domeną blondynek? Akurat! Jak już, to równie dobrze wszystkie te przywary można porozdzielać pomiędzy szatynki, brunetki i rude. Ale nie, uczepili się tylko blondynek, dowcipnisie od siedmiu boleści… Cholewcia!

Sama jestem blondynką od urodzenia i wcale nie czuję się aż taka głupia, naiwna, niepozbierana, a już na pewno nie niezaradna. Słyszycie, twórcy dowcipów o blondynkach?! No może jedynie roztrzepana ździebełko… Hmmm? Ale tylko ździebełko. Jednak cała reszta cech i zachowań blondynki z dowcipów nic a nic mnie nie dotyczą… No!  

 

Czy to blond dziecię wygląda na przyszłą głupią blond niewiastę? A czy na głupią wygląda ta blond niewiasta? A czy latorośl blond niewiasty i blond latorośl latorośli blond niewiasty wyglądają na głupich?... No chyba też nie.

Niechby kto spróbował powiedzieć, że tak, albo chociażby, że nie wie… Nooo!... wtedy z blond mamą i z blond babcią w tej samej osobie będzie miał do czynienia… I zaraz się dowie, jaka jest najgorsza bomba na świecie.

No jaka jest najgorsza bomba? Kto wie, rączka do góry! Ha, nikt? A ja, blondynka, wiem… Oczywiście, że blondynka. Wpada w oko, rani serce, dziurawi kieszeń i wychodzi bokiem.

Trochę sobie podowcipkowałam, bo sama lubię dowcipy o blondynkach… Ale takie w miarę mądre i niezbyt wulgarne. Lubię się śmiać, lubię więc i dowcipy. Szczególnie o blondynkach. Bo też w myśl znanej zasady: „Nie ważne jak o tobie mówią, ważne żeby mówili”, znaczyłoby jak nic, że się o blondynkach myśli więcej niż o… Eee tam, nie będę wymieniać, bo się jeszcze wszystkie te brunetki, szatynki i rude obrażą. Ale że mężczyźni kochają blondynki to pewne, wszak to oni są przeważnie autorami dowcipów o nich.

A tak na poważnie, to my blondynki dobrze wiemy, że blondynka to nie kolor włosów, to pewien typ umysłowości, a raczej jej brak.

Na koniec kilka dowcipów o blondynkach:

Dlaczego blondynce nie można mówić na ucho?
— Bo jej echo głowę rozerwie.

&

Blondynka do chłopaka:
— Bardzo cię lubię. Mówisz mi takie przyjemne rzeczy — że
jestem ładna, mądra, kochana, jedyna... Jesteś bardzo miły.
Chłopak: — I mam tylko jedną wadę: kłamię.

&

Jak blondynka przechodzi na czas zimowy? — Wkłada zegarek do lodówki!

&

Dlaczego blondynki nie potrafią zrobić kostek lodu? — Bo ciągle zapominają przepisu.

&

Podchodzi blondynka do Informacji PKP: — Przepraszam, jak długo jedzie pociąg z Krakowa do Warszawy? 

— Chwileczkę....
— Dziękuję!!!

No i ostatni, żeby już pełna jasność była:

Brunetka, ruda i blondynka założyły się, że przepłyną 20 kilometrów z wyspy na brzeg lądu. Brunetka przepłynęła 5 km, straciła siły i utopiła się. Ruda przepłynęła 10 km, straciła siły i utopiła się. Blondynka przepłynęła 19,5 km, po czym stwierdziła, że nie ma siły płynąć dalej, więc wróciła na wyspę.

 

Z cyklu: „Pół żartem, pół serio”


piątek, 23 października 2020

Przeholowałeś, mały apodyktyczny pyszałku!

Jeśli nie masz pojęcia o rodzinie, o dzieciach... o zwykłym życiu, nie próbuj ingerować w życie kobiet. W starciu ze wściekłymi kobietami — nie masz najmniejszych szans... Już jesteś na straconej pozycji.

 

Obrazek z Internetu (106570_b)


Z cyklu: „Przemyślenia z życia wzięte”


Jesień to nie tyle pora roku, co stan umysłu

Ludzie w większości na jesień psioczą: a że szarobura, a że mokra, a że wietrzna, a że zimna... Wreszcie, że to najbrzydsza i najsmutniejsza pora roku. Ja myślę jednak, że to tylko złe nastawienie do niej. A wiadomo, że jak się człowiek do czegoś źle nastawi, niezwykle ciężko jest mu to nastawienie zmienić. Zwłaszcza takiemu, co już generalnie w narzekaniu się lubuje i wszystko co złe, tłumaczy aurą za oknem.

Przyznam szczerze, że i ja kiedyś, dawno, dawno temu, nie przepadałam za jesienią, ale na szczęście udało mi się zmienić nastawienie do tej pięknej skądinąd pory roku. 

 


Dziś już wiem na pewno, że najgorsze, co może być, to w porze jesienno-zimowej siedzieć w murach i nie wyścibiać nosa na dwór. Wtedy dopiero pogarsza się samopoczucie. Można się nawet depresji nabawić. Uważam, że nie ma złej pogody, złe może być tylko ubranie, więc kiedy tylko mam możliwość (a mieć ją muszę, bo się o nią staram), parę razy w tygodniu wybywam na łono natury. O każdej porze roku, bez względu na aurę. Jeszcze nigdy nie zmarzłam, co najwyżej, spociłam się... dla zdrowotności. Niech się wali, niech się pali, a ja... w las! Dzisiaj, między obowiązkami, też byłam. Nie dość, że się zdrowo dotleniłam, to jeszcze wiele pięknych obrazków utrwaliłam.

Drogę wyścielił mi lśniący w promykach słońca szron. Cudownie się idzie po trawie, kiedy tak skrzypi pod nogami. Na polanie spotkałam krowy. Pewnie one też to lubią, skoro się pasą i pasą. 

 


Po drodze, przy głównym trakcie, nazrywałam sobie owoców dzikiej róży. To właśnie w czasie przymrozków najlepiej jest je zrywać, gdyż potem stają się miękkie i łatwo oddają sok. Co roku je zbieram. Na sok i herbatę. Są bogatym źródłem witaminy C. Na zimowe dni jak znalazł.

 


Tak byłam zajęta dziką różą, że wychodząc z krzewów, mało pod Man`a nie wpadłam... Ale spoko! To tylko auto pracowników służby leśnej, którzy dwoją się i troją, aby zdążyć przed zimą uporządkować las. Znamy się już i zawsze miło pozdrawiamy.

Kiedy wracałam do domu, bo szronie nie było już śladu. W oprawie złotej jesieni trawka znów się zieleni.

 


Jesień krąży po świecie,

Szuka miejsca dla siebie.

Już dotarła też i do nas...

Poczuła się jak w niebie.

 


Z cyklu: "Opowieści o poważnej i żartobliwej treści"


środa, 21 października 2020

Piękno przyrody w jesiennej szacie

Jesień niektórym z nas kojarzy się z czasem, który przynosi przygnębienie i spadek formy psychofizycznej, a przecież w rzeczywistości jest to niezwykle barwna pora roku. Słońce nie grzeje już wprawdzie tak często i tak mocno jak latem, ale jeśli się tylko postaramy, to dostrzeżemy, że jesień również ma nam wiele do zaoferowania. Zamiast smucić się i złościć, cieszmy się jej urokami i nie dajmy się wpędzić w jakieś tam jesienne depresje.

Ja też, zapewne jak większość z nas, najbardziej kocham wiosnę i lato, jednak jesienią też się zachwycam. Najbardziej, kiedy oglądam ją nie przez okno, a bezpośrednio, na łonie natury. Staram się więc jak najczęściej opuszczać domowe pielesze i maszerować na spotkanie jesiennej przyrody.

 

Pierwszy kontakt z jesienią mam w swoim ogrodzie zaraz po przebudzeniu. Dzięki wiewiórkom. Robiąc zapasy na zimę, często grasują po moim ogrodzie w poszukiwaniu orzeszków. Kiedy tylko usłyszę ich charakterystyczny pisk, wyglądam przez okno i je obserwuję.

Przy okazji wyglądania nawdycham się każdorazowo świeżego powietrza i nabieram ochoty na wyjście z domu. A jak już wyjdę, nie chce mi się wracać. Tyle piękna widzę dookoła. Jesiennego piękna. Jesień przynosi nam całą gamę barw... Nic, tylko podziwiać.

Bardzo polecam kontakt z jesienną przyrodą. Tyle w niej cudownego piękna, że po każdym z nią spotkaniu człowiek nabiera energii i ochoty do życia. Nawet wtedy, kiedy jest już całkiem zimno i wilgotno. Wystarczy się odpowiednio ubrać. Nie ma złej pogody na wyjście z domu, złe może być tylko ubranie. W tym względzie jednak nic odkrywczego nie wymyśliłam. Wiedzą o tym wszyscy. Tylko nie wszystkim chce się tę wiedzę wykorzystywać. Szkoda... ich strata. 

 

Z cyklu: "Co w przyrodzie piszczy"

 

Refleksyjna pora roku

Jesień to czas zadumy, ciszy, spokoju, przemyśleń, wspomnień...  

Ale także i marzeń.


Z cyklu: „Przemyślenia z życia wzięte”

 

poniedziałek, 19 października 2020

Labradoodle, psy dla alergików

 Labradoodle to stosunkowo nowa rasa psów. Ich hodowla rozpoczęła się w 1988 roku w Australii. Była odpowiedzią na pojawiające się zapotrzebowanie na psy hipoalergiczne, czyli takie, które są przyjazne alergikom i jednocześnie chętnie współpracujące z człowiekiem.

Psy tej rasy to krzyżówka labradora z pudlem. Są to bardzo urocze psy. Mają atletyczne ciało, duże oczy, zwisające uszy oraz, co bardzo ważne, nieliniejącą sierść. Są więc wymarzonymi psami dla alergika. Są także bardzo dobrymi przewodnikami. Umieją i lubią współpracować z ludźmi. To bardzo mądre psy. Wyczuwają moment, kiedy mają być zabawne, by rozśmieszyć towarzystwo, a także wiedzą, kiedy znów mają się zamienić w czujnego, opiekuńczego psa. Polecane są jako psy dla rodziny, ale doskonale też dotrzymają towarzystwa osobie samotnej. Są bardzo żywotne oraz posłuszne. Mają niewielkie tendencje do agresji, czy szczekania. Są delikatne w podejściu do dzieci i innych zwierząt. Osiągają bardzo wysokie wyniki w treningach posłuszeństwa.

Stają się coraz bardziej popularną rasą w Europie. Też i w Polsce rośnie zainteresowanie nimi. Z tego co wiem, w Kraju jest już kilka hodowli tych psów.

U mojej starszej wnuczki przed 10-ma laty lekarze zdiagnozowali alergię na sierść zwierząt, a że bardzo kocha zwierzęta, rodzice kupili jej właśnie labradoodle. Małego, 8-mio tygodniowego szczeniaczka, który jest z nami do dziś. To cudowny pies, mądry, wesoły, opiekuńczy. Wabi się Aramis. Jest psem rodzinnym, mocno związanym z każdym z nas, ale najważniejszą osobą dla niego jest moja córka, potem dopiero wnuczka i my wszyscy po kolei. A jesteśmy liczną rodziną.

Matką naszego Aramisa była pudlica Amanda, ojcem zaś labrador Ben of Black. Córka i zięć jeździli do hodowli labradoodlów przez dwa miesiące, zanim go kupili. Chcieli go lepiej poznać i przyzwyczaić do siebie. Kiedy już ukończył wymagane 8 tygodni życia, przywieźli do domu i moja wnuczka znalazła go pod choinką jako prezent świąteczny. To była niesamowita radość dla nas wszystkich. Tym bardziej, że był wielką niespodzianką, jaką córce i zięciowi udało się utrzymać w tajemnicy do końca.  

 


Na zdjęciach: parę dni po narodzinach. Wśród jedenastu szczeniąt jest i nasz Aramis – z zieloną obrożą. Na kolejnych zdjęciach prezentują się w wieku czterech tygodni. Potrafią już jeść samodzielnie... i pięknie pozować. 

 

Dzisiaj nasz Aramis to już wiekowy pies. Rozpoczął 10 rok życia. 

 

Tęcza

Tu gdzie mieszkam, tęczę, to jakże bajeczne zjawisko Matki Natury, rzadko mam okazję podziwiać. Miasto leży w kotlinie. Za to w dzieciństwie napatrzyłam się na nią, że ho, ho. Na nizinie letnią porą często zdobi niebo. Pojawia się po deszczu wraz z pierwszymi promieniami słońca.

Tęcza jest niewątpliwie jednym z najpiękniejszych zjawisk optycznych na Ziemi. Lubię się jej przyglądać. Jest w niej coś magicznego i bardzo tajemniczego. Szkoda, że nie można jej dotknąć. Cóż, fizycznie nie istnieje, jest zjawiskiem optycznym. Powstaje przez rozszczepienia światła słonecznego. Gdy przechodzi ono przez kroplę wody, ta zachowuje się jak pryzmat. A my wtedy widzimy na sklepieniu niebieskim siedmiokolorowy łuk. Od zewnątrz: czerwony, pomarańczowy, żółty, zielony, niebieski, indygo, fioletowy.

Niedawno miałam okazję podziwiać nawet podwójną tęczę. Ha, miałam szczęście, bo to symbol podwójnej nadziei. Drugi łuk znajduje się zawsze bezpośrednio nad pierwszym, a dzieje się tak w wyniku podwójnego załamania światła wewnątrz kropel wody. Jednak natężenie barw w drugiej tęczy jest dużo mniejsze niż w głównej. 

 


Wcześniej, zanim naukowcy odkryli, że tęcza jest tylko złudzeniem, uważana była za cud natury. Przypisywano jej różne moce. Symbolizowała siłę, miłość i połączenie dwóch światów, ludzkiego i boskiego.

Tęcza nie tylko jest tajemnicza i pełna symboli, jest po prostu piękna. A ostatnio, o ironio!, w Polsce, w kraju ponoć bardzo katolickim i tolerancyjnym, wzbudza skrajne emocje i kontrowersje. Za przyczyną oczywiście przeciwników LGBT...


Z cyklu: "Co w przyrodzie piszczy"

 

sobota, 17 października 2020

Ziarno dobrego czynu i słowa

 

Tylko ziarno dobrego czynu i słowa wydaje dorodny owoc

wewnętrznej przemiany człowieka

na miarę dobra, jakie zostało w nim zawarte.


Z cyklu: „Przemyślenia z życia wzięte”

  

Trzeba żyć

Żyje wśród nas wiele osób, dla których życie nagle straciło sens. Żyją z dnia na dzień, nie czując gruntu pod nogami, nie wiedząc jak żyć. Żyją jak w malignie, zniewoleni problemami, dramatami, tragediami. Porażeni, sparaliżowani, zdruzgotani. Nieważne z jakiego powodu, ważne, że trzeba im pomóc się odnaleźć. Przekonać, że jest po co żyć... że warto żyć.

Poznałam właśnie taką osobę, z którą życie obeszło się bardzo okrutnie. Złamało. Próbuję jej pomóc. Mam nadzieję, że mi się uda.

Tutaj moje słowa są zbędne. Tutaj niech mówią za mnie słowa piosenki: „Trzeba żyć” — w wykonaniu Patrycji i Grzegorza Markowskich.

To jej dedykuję ten utwór. Ale również wszystkim tym, którzy odwiedzają moje strony, a których życie też mocno poturbowało... i ciężko im żyć.

 

Kochani, nie można inaczej,trzeba wstać, otrzeć łzy...

Trzeba żyć" (!)

TRZEBA ŻYĆ

Świt w więzieniu mego ciała
Budzę się
Czuję jak me serce więźnia
Tłoczy krew, żeby wstać, żeby iść, żeby żyć

Kiedy ziemia drży
Drży też serce me
Kiedy płacze ktoś krzywdzony
Płaczę też

Trzeba wstać, otrzeć łzy, trzeba żyć

Trzeba wstać i wierzyć, że z więzienia ciała można wyjść
Trzeba wstać i wierzyć, że po drugiej stronie dobro jest
Trzeba żyć, to przecież Stwórca kazał sercu memu bić
Trzeba iść

Do moich rąk przychodzą nocą
Głodne psy
Ich skowyt szarpi me sumienie
Rani sny
Lecz trzeba śnić, trzeba być, trzeba żyć
Trzeba wstać i wierzyć, że z więzienia ciała można wyjść
Trzeba wstać, i wierzyć że po drugiej stronie dobro jest
Trzeba iść, to przecież Stwórca kazał sercu memu bić
Trzeba żyć

Trzeba żyć i wierzyć, że po drugiej stronie dobro jest
Zabierz mi wrażliwość na bezbronnych, strach i ból,
Muszę żyć, to przecież Stwórca kazał memu sercu bić,
Muszę żyć i wierzyć że, wierzyć że z więzienia ciała można wyjść

Trzeba żyć
daj mi okruch swego chłodu
pozwól odkryć w sobie spokój
trzeba trwać
pozwól we mnie życie wzbudzić
pozwól jeszcze mocniej poczuć
trzeba żyć
daj mi okruch swego chłodu
pozwól jeszcze mocniej poczuć…
Trzeba trwać.

 

Wierzę, że słowa tej piosenki podniosą na duchu każdego, kto tego potrzebuje. Że pozwolą zrozumieć, iż świat się jeszcze nie kończy. Że jest po co żyć... i być! Że każdego czeka jeszcze wiele dobrego w życiu... Musi tylko wstać, otrzeć łzy... i żyć!

 


Mam swój ulubiony dąb nad urwiskiem, do którego często się przytulam i czerpię energię... Wszystkim sponiewieranym przez życie ślę moc mojej pozytywnej energii.


piątek, 16 października 2020

Mam jeszcze… żyć

Dzisiaj z rana znów się o tym przekonałam. Do tej pory na samo wspomnienie mojego poranka w lesie gęsia skórka robi mi się na całym ciele. Chociaż żaden tam ze mnie strachoput, strachajło, tchórz, czy też Feigling albo Angsthase (z niemiecka). Co to, to nie! Już tak mam, że mało czego się boję. Czy to dobrze, czy źle, nie wiem. Taka już jestem i nie ma na mnie rady. Pewnie to wina nadmiaru buzującego we mnie testosteronu. Nieraz już o tym pisałam.* O, chociażby we wspomnieniach pt. "Testosteronowe buzowanie"**. Ciągle mi się zdarza balansować życiem nad przysłowiową przepaścią. No i właśnie dzisiaj też mi się zdarzyło... Ale od razu zaznaczam, że tym razem zupełnie niechcący.

A było to tak: swoim zwyczajem z samego rana szykowałam się do wyjazdu na szczyt najwyższej u nas góry (909 m.n.p.m.), która choć nosi miano takie sobie, bo Oksenberg, co w przetłumaczeniu na polski, nie znaczy nic innego, jak wołowa góra, ja nazywam ją, oczywiście na swój własny użytek — Olimpem. Dlaczego? Ano dlatego, że jest to moje ukochane miejsce, gdzie rodzą mi się w głowie nowe pomysły, nowe plany, nowe marzenia, które potem wprowadzam w życie. Naprawdę. Uwielbiam to miejsce i parę razy w tygodniu muszę tam być. Nałogowo, niemalże. I dzisiaj oczywiście też byłam.

Zanim pojechałam na górę, spoglądałam niepewnym wzrokiem przez okno. Niebo się bardzo zachmurzyło i nawet zaczynał padać pierwszy śnieg. Nie spodobał mi się wcale… Śnieg mam na myśli. Włączyłam radio, by posłuchać prognozy pogody. Zapowiadali silny wiatr i opady śniegu na wysokości powyżej 600 m.n.p.m. Wkurzyłam się, bo wcale mi nie tęskno za zimą. Zresztą, w połowie października zima? Cóż to się komuś tam na niebiańskim wirsycku pokićkało? No ale postanowiłam, że jak postanowiłam, to postanowione i że z domu mimo wszystko wychodzę. Kiedy wyszłam, śnieg zaczynał coraz bardziej sypać, takie duże mokre płatki. Nic dziwnego, mój dom stoi właśnie na wysokości 600 m.n.p.m.

Z poślizgiem, bo z poślizgiem, ale jakoś (na letnich oponach) dotarłam na szczyt góry. A tam już bialuteńko jak w prawdziwej zimie.

Ani jednego auta. Ani żywej duszy. Przyszło mi przecierać szlak. Ale co tam, wcale mnie to nie przeraziło, bo też najczęściej jest to moim udziałem.

Śnieg sypał i sypał. Bardzo mokry śnieg. Wiatr też się zmógł. Ale nic, zasuwam dalej, przecież nie wrócę do domu, skoro już tu dotarłam. Ubrana jestem odpowiednio. Nie jest mi zimno. Wręcz przeciwnie, już się nawet lekko spociłam.

Moja trasa do maszerowania z kijkami przebiega szczytem góry. Na jej zaliczenie potrzebuję godzinę czasu. Choć czuję lekki dyskomfort, bo ostry wiatr zacina śniegiem mi prosto w twarz i co rusz słyszę trzask łamanych gałęzi, zasuwam dalej. W połowie drogi, kiedy byłam już głęboko w lesie, nieco się uspokoiło. To pewnie gęsto rosnące drzewa osłaniały mnie od wiatru. Poczułam się pewniej.

Byłam zadowolona, że zdecydowałam się wybyć z domu. Moje płuca od świeżego powietrza pracowały jak miech kowalski. Wspaniałe to uczucie.

Maszerowało się jednak coraz ciężej. Jak to po świeżym i mokrym śniegu. Był to bardziej ślizg w moim wykonaniu.

Kiedy dotarłam do polany nie było już tak wesoło. Z tego miejsca zostało mi jeszcze jakiś kilometr drogi. Poczułam się niezbyt pewnie, ale ciągle nastawiałam uszu i koncentrowałam swą uwagę na ten charakterystyczny odgłos łamanych gałęzi, by w porę móc uciec. Przecież taka łamiąca się gałąź to nie eksplozja bomby. Zanim spadnie na ziemię, to najpierw słychać jej głośne „trach”. Z pewnością można zdążyć uciec w bezpieczne miejsce. Nieraz już byłam w takiej sytuacji.  


  

 

Przede mną ostatni odcinek drogi. Najbardziej niebezpieczny — przy takiej pogodzie. Stare, olbrzymie drzewa, ciasno stojące obok siebie. Nie powiem, trochę się przeraziłam, stając przed nimi.

Widok budził grozę. Wszystkie drzewa pod ciężarem mokrego śniegu pochylały się niebezpiecznie nad drogą. Postałam chwilę, i zastanawiając się co mam robić, na chybcika pstryknęłam zdjęcie… Groza też mnie fascynuje. 

 

 

Długo się jednak nie zastanawiałam, bo i po co, skoro nie lubię się cofać… Jakoś już tak mam, że ja tylko do przodu, nigdy wstecz. No i ruszyłam. Przyznam szczerze, z duszą na ramieniu. Wyostrzyłam słuch, i zaglądając co chwilę na korony drzew, gnałam co tchu przed siebie. Będąc w połowie tej drogi, nagle uszu mych doleciał potężny trzask za plecami. Odwróciłam się automatycznie i kątem oka zobaczyłam spadające drzewo w tumanie śniegu. Strach mnie przeleciał po całym ciele. Na szczęście byłam już z 20 m dalej od miejsca jego upadku. Nie zdążyłam się jednak nawet ucieszyć swoim szczęściem, gdyż nagle, usłyszałam ponowny trzask, a po nim jeszcze jeden, i jeszcze jeden… i… nie wiem już ile. Konary waliły się na ziemię jeden po drugim. Serce wskoczyło mi do gardła. Ależ dostałam przyśpieszenia! Zostało mi jeszcze jakieś 100 m do końca tego potwornego odcinka. Gnałam jak szalona, mając obraz moich dzieci i wnucząt przed oczyma. Jeszcze 50 m, jeszcze 20… i będę uratowana. Udało się! Mogłam spuścić powietrze.

Przyznam szczerze, że czegoś takiego jeszcze nie przeżyłam. Wprawdzie moja wyobraźnia podpowiadała mi, że tak właśnie może się zdarzyć, że na zasadzie domina drzewa mogą się łamać jedno po drugim. No ale co innego wyobraźnia, a co innego rzeczywistość… A rzeczywistość była przerażająca.

Moja wyobraźnia, podbudowana rzeczywistością, nakazuje mi teraz siedzieć w domu i przy takiej pogodzie więcej się po lesie nie pałętać. Nakazały mi to też moje przerażone dzieci, kiedy im opowiedziałam, jaki spektakl natury przytrafiło mi się w lesie oglądać. Ba, wręcz musiałam im to przysiąc. No to przysięgłam. A co mi tam! Po chwili też i mojemu kochanemu zięciowi przysiąc raz jeszcze musiałam, gdyż specjalnie przyjechał do mnie, aby wymienić opony w moim autku z letnich na zimowe.

Siedzę sobie teraz w cieplutkim pokoju przy biurku, i pisząc, co rusz spoglądam przez drzwi do ogrodu. 

 

 

Nie powiem, widok jest piękny, ale ja tam wolę Polską Złotą Jesień, która jeszcze wczoraj u nas była… I trwała kilka tygodni.

Następnego dnia z samego rana pobiegłam zobaczyć jak wygląda to miejsce po wczorajszej nawałnicy. No i proszę bardzo, wejście na ten najbardziej niebezpieczny odcinek na szczycie góry, gdzie drzewa jak w dominie waliły się jedno po drugim, wygląda już niemalże normalnie. Z pewnością już nie tak, jak w tym dramatycznym momencie wczorajszego poranka. Ba, wygląda pięknie, jakby się nic złego nie działo. Przyroda jest cudowna. Szybko się regeneruje... Ale w tym przypadku pomogły jej prężne służby leśne, które się szybko uwinęły i usunęły połamane drzewa i gałęzie.

 

 

Słoneczko znów ładnie prześwituje i nadaje temu miejscu całkiem miły i spokojny wygląd. A ostatni odcinek mojej drogi po szczycie znów wygląda pięknie, dostojnie... i znów złoto-jesiennie. 

 


  * Bliskie spotkanie z mordercą-gwałcicielem (wtedy po raz pierwszy doświadczyłam uczucia, że... mam jeszcze żyć).

** Testosteronowe buzowanie