Dzisiaj z
rana znów się o tym przekonałam. Do tej pory na samo wspomnienie
mojego poranka w lesie gęsia skórka robi mi się na całym ciele.
Chociaż żaden tam ze mnie strachoput, strachajło, tchórz, czy też
Feigling albo Angsthase (z niemiecka). Co to, to nie! Już tak mam,
że mało czego się boję. Czy to dobrze, czy źle, nie wiem. Taka
już jestem i nie ma na mnie rady. Pewnie to wina nadmiaru buzującego
we mnie testosteronu. Nieraz już o tym pisałam.* O, chociażby we
wspomnieniach pt. "Testosteronowe buzowanie"**.
Ciągle
mi się zdarza balansować życiem nad przysłowiową przepaścią.
No i właśnie dzisiaj też mi się zdarzyło... Ale od razu
zaznaczam, że tym razem zupełnie niechcący.
A było
to tak: swoim zwyczajem z samego rana szykowałam się do wyjazdu na
szczyt najwyższej u nas góry (909 m.n.p.m.), która choć nosi
miano takie sobie, bo Oksenberg, co w przetłumaczeniu na polski, nie
znaczy nic innego, jak wołowa góra, ja nazywam ją, oczywiście na
swój własny użytek — Olimpem. Dlaczego? Ano dlatego, że jest to
moje ukochane miejsce, gdzie rodzą mi się w głowie nowe pomysły,
nowe plany, nowe marzenia, które potem wprowadzam w życie.
Naprawdę. Uwielbiam to miejsce i parę razy w tygodniu muszę tam
być. Nałogowo, niemalże. I dzisiaj oczywiście też byłam.
Zanim
pojechałam na górę, spoglądałam niepewnym wzrokiem przez okno.
Niebo się bardzo zachmurzyło i nawet zaczynał padać pierwszy
śnieg. Nie spodobał mi się wcale… Śnieg mam na myśli.
Włączyłam radio, by posłuchać prognozy pogody. Zapowiadali silny
wiatr i opady śniegu na wysokości powyżej 600 m.n.p.m. Wkurzyłam
się, bo wcale mi nie tęskno za zimą. Zresztą, w połowie
października zima? Cóż to się komuś tam na niebiańskim
wirsycku pokićkało? No ale postanowiłam, że jak postanowiłam,
to postanowione i że z domu mimo wszystko wychodzę. Kiedy wyszłam,
śnieg zaczynał coraz bardziej sypać, takie duże mokre płatki.
Nic dziwnego, mój dom stoi właśnie na wysokości 600 m.n.p.m.
Z
poślizgiem, bo z poślizgiem, ale jakoś (na letnich oponach)
dotarłam na szczyt góry. A tam już bialuteńko jak w prawdziwej
zimie.
Ani
jednego auta. Ani żywej duszy. Przyszło mi przecierać szlak. Ale
co tam, wcale mnie to nie przeraziło, bo też najczęściej jest to
moim udziałem.
Śnieg
sypał i sypał. Bardzo mokry śnieg. Wiatr też się zmógł. Ale
nic, zasuwam dalej, przecież nie wrócę do domu, skoro już tu
dotarłam. Ubrana jestem odpowiednio. Nie jest mi zimno. Wręcz
przeciwnie, już się nawet lekko spociłam.
Moja
trasa do maszerowania z kijkami przebiega szczytem góry. Na jej
zaliczenie potrzebuję godzinę czasu. Choć czuję lekki dyskomfort,
bo ostry wiatr zacina śniegiem mi prosto w twarz i co rusz słyszę
trzask łamanych gałęzi, zasuwam dalej. W połowie drogi, kiedy
byłam już głęboko w lesie, nieco się uspokoiło. To pewnie gęsto
rosnące drzewa osłaniały mnie od wiatru. Poczułam się pewniej.
Byłam
zadowolona, że zdecydowałam się wybyć z domu. Moje płuca od
świeżego powietrza pracowały jak miech kowalski. Wspaniałe to
uczucie.
Maszerowało
się jednak coraz ciężej. Jak to po świeżym i mokrym śniegu. Był
to bardziej ślizg w moim wykonaniu.
Kiedy
dotarłam do polany nie było już tak wesoło. Z tego miejsca
zostało mi jeszcze jakiś kilometr drogi. Poczułam się niezbyt
pewnie, ale ciągle nastawiałam uszu i koncentrowałam swą uwagę
na ten charakterystyczny odgłos łamanych gałęzi, by w porę móc
uciec. Przecież taka łamiąca się gałąź to nie eksplozja bomby.
Zanim spadnie na ziemię, to najpierw słychać jej głośne „trach”.
Z pewnością można zdążyć uciec w bezpieczne miejsce. Nieraz już
byłam w takiej sytuacji.
Przede
mną ostatni odcinek drogi. Najbardziej niebezpieczny — przy takiej
pogodzie. Stare, olbrzymie drzewa, ciasno stojące obok siebie. Nie
powiem, trochę się przeraziłam, stając przed nimi.
Widok
budził grozę. Wszystkie drzewa pod ciężarem mokrego śniegu
pochylały się
niebezpiecznie nad drogą. Postałam chwilę, i zastanawiając się
co mam robić, na chybcika pstryknęłam zdjęcie… Groza też mnie
fascynuje.
Długo
się jednak nie zastanawiałam, bo i po co, skoro nie lubię się
cofać… Jakoś już tak mam, że ja tylko do przodu, nigdy wstecz.
No i ruszyłam. Przyznam szczerze, z duszą na ramieniu. Wyostrzyłam
słuch, i zaglądając co chwilę na korony drzew, gnałam co tchu
przed siebie. Będąc w połowie tej drogi, nagle uszu mych doleciał
potężny trzask za plecami. Odwróciłam się automatycznie i kątem
oka zobaczyłam spadające drzewo w tumanie śniegu. Strach mnie
przeleciał po całym ciele. Na szczęście byłam już z 20 m dalej
od miejsca jego upadku. Nie zdążyłam się jednak nawet ucieszyć
swoim szczęściem, gdyż nagle, usłyszałam ponowny trzask, a po
nim jeszcze jeden, i jeszcze jeden… i… nie wiem już ile. Konary
waliły się na ziemię jeden po drugim. Serce wskoczyło mi do
gardła. Ależ dostałam przyśpieszenia! Zostało mi jeszcze jakieś
100 m do końca tego potwornego odcinka. Gnałam jak szalona, mając
obraz moich dzieci i wnucząt przed oczyma. Jeszcze 50 m, jeszcze 20…
i będę uratowana. Udało się! Mogłam spuścić powietrze.
Przyznam
szczerze, że czegoś takiego jeszcze nie przeżyłam. Wprawdzie moja
wyobraźnia podpowiadała mi, że tak właśnie może się zdarzyć,
że na zasadzie domina drzewa mogą się łamać jedno po drugim. No
ale co innego wyobraźnia, a co innego rzeczywistość… A
rzeczywistość była przerażająca.
Moja
wyobraźnia, podbudowana rzeczywistością, nakazuje mi teraz
siedzieć w domu i przy takiej pogodzie więcej się po lesie nie
pałętać. Nakazały mi to też moje przerażone dzieci, kiedy im
opowiedziałam, jaki spektakl natury przytrafiło mi się w lesie
oglądać. Ba, wręcz musiałam im to przysiąc. No to przysięgłam.
A co mi tam! Po chwili też i mojemu kochanemu zięciowi przysiąc
raz jeszcze musiałam, gdyż specjalnie przyjechał do mnie, aby
wymienić opony w moim autku z letnich na zimowe.
Siedzę
sobie teraz w cieplutkim pokoju przy biurku, i pisząc, co rusz
spoglądam przez drzwi do ogrodu.
Nie
powiem, widok jest piękny, ale ja tam wolę Polską Złotą Jesień,
która jeszcze wczoraj u nas była… I trwała kilka tygodni.
Następnego
dnia z samego rana pobiegłam zobaczyć jak wygląda to miejsce po
wczorajszej nawałnicy. No i proszę bardzo, wejście na ten
najbardziej niebezpieczny odcinek na szczycie góry, gdzie drzewa jak
w dominie waliły się jedno po drugim, wygląda już niemalże
normalnie. Z pewnością już nie tak, jak w tym dramatycznym
momencie wczorajszego poranka. Ba, wygląda pięknie, jakby się nic
złego nie działo. Przyroda jest cudowna. Szybko się regeneruje...
Ale w tym przypadku pomogły jej prężne służby leśne, które się
szybko uwinęły i usunęły
połamane drzewa i gałęzie.
Słoneczko znów ładnie prześwituje i nadaje temu
miejscu całkiem miły i spokojny wygląd. A ostatni odcinek mojej
drogi po szczycie znów wygląda pięknie, dostojnie... i znów
złoto-jesiennie.
* Bliskie spotkanie z mordercą-gwałcicielem (wtedy
po raz pierwszy doświadczyłam uczucia, że... mam jeszcze żyć).
**
Testosteronowe
buzowanie