wtorek, 6 października 2020

Jeden dzień, trzy przygody, każda z rowerem w tle

Wiosną, latem, jesienią sezon rowerowy w pełni. Kto żyw i jazdę na rowerze lubi, rusza w drogę. Po ulicach, po parkach, po lasach, po górach. U nas szczególnie dużo rowerzystów można spotkać. Wszędzie. W lasach przede wszystkim. Bo też u nas od 26 lat co roku w lipcu odbywają się międzynarodowe zawody w kolarstwie górskimBike Marathon (oprócz tego roku oczywiście. Wiadomo, koronawirus). Wielu obywateli naszego miasta bierze w nim udział. A żeby móc wziąć udział w tak morderczym maratonie po górach i lasach — trzeba trenować. Dlatego nasi obywatele trenują na okrągło przez cały rok. Dowód? Proszę bardzo:


Tak jak wspominałam, rowerzystów można spotkać u nas wszędzie. Trzeba więc mieć oczy szeroko otwarte, aby nie wejść z nimi w kolizję. Oni też bardzo uważają. Ale że nieszczęścia chodzą po ludziach, do kolizji jednak czasem dojść może. Zwłaszcza na wąskich ścieżynkach leśnych. Wprawdzie tutaj jest taki przepis, że rowerzyści nie mogą jeździć po ścieżkach węższych niż 1 metr, ale młodzi rowerzyści niekiedy lubią łamać przepisy. Jak to młodzi. Pewnie liczą też na to, że nikogo na takiej ścieżce nie spotkają, bo jeżdżą zazwyczaj w ekstremalnych warunkach pogodowych, w czasie deszczu kiedy jest mokro i ślisko. A pewnie mało komu przychodzi na myśl, że są takie leśne ludki jak ja, co też lubią w taką pogodę wędrować po leśnych zakamarkach. Nigdy jednak nie byłam uczestnikiem kolizji z rowerzystami… Do czasu.

W ostatni weekend moja córka z rodzinką wyjechała na trzydniową wycieczkę rowerową po Dolinie Renu. Załadowali na auto rowery… i pojechali. Wcześniej jednak przywieźli do mnie psa na te trzy dni. Ucieszyłam się i już samego rana pojechałam z nim do lasu.

W lesie, jak to w lesie, dróg i ścieżynek mnóstwo. Najpierw poszliśmy drogą przez las, a potem zeszliśmy na wąską ścieżynkę, wijącą się wysoko na sam szczyt góry. Padał deszcz. Było ślisko. Ale co tam. Dla nas, wprawnych wędrowców, to pikuś. Wędrowaliśmy spokojnie jakby nigdy nic. Idziemy sobie, idziemy, Aramis obwąchuje co się da, ja fotografuję co się da, aż tu nagle, zza ostrego zakrętu ścieżynki, w odległości przed nami może ze 2 metry, wyskakuje rowerzysta i leci prosto na nas. Aramis z głośnym szczekaniem rzuca się w jego kierunku. Jeszcze go takiego rozjuszonego nie widziałam. Rowerzysta na jego widok pewnie doznał szoku, bo kiedy już dotknął kołami ziemi, ostro przyhamował. Zbyt ostro. Zgrzyt, piski… i rower wypadł ze ścieżynki, a on wystrzelił w powietrze jak z katapulty. Nieszczęśnik wylądował w zaroślach z lewej strony ścieżynki, a ja, odruchowo odskakując w bok, z prawej strony ścieżynki. Natychmiast przywołałam Aramisa. Przestał ujadać i przybiegł do mnie. Na szczęście nic nam się nie stało. Rowerzyście pewnie też nic, bo zaraz wyszedł z zarośli i na odległość zaczął mnie wylewnie przepraszać. Ale więcej gestykulując niż mówiąc. Najwyraźniej był to rezultat ogromnego szoku, jakiego doznał na nasz widok, a zwłaszcza na widok rzucającego się w jego kierunku psa. Pewnie zupełnie się nie spodziewał, że w taką pogodę może się na kogoś napatoczyć i zasuwał sobie radośnie w rytm muzyki, jakiej słuchał w kasku… A tu nagle taka przeszkoda!
Rowerzysta dobrze wiedział, że na tej wąziutkiej ścieżynce nie powinien się znaleźć. Stąd te jego wylewne (choć bardziej mimiczne) przeprosiny. Na jego widok, a był to młodziutki chłopak, buchnęłam śmiechem, bo zabawnie wyglądał w tym swoim kasku na bakier, brudnej koszulce, z wystraszoną miną. Powiedziałam mu, że nic się nie stało, ale na drugi raz lepiej żeby tędy nie jeździł. Chłopak ucieszył się, że nie mam do niego pretensji, ale niepewnym wzrokiem spoglądał na Aramisa. Aramis na niego też, ale czy niepewnym pewna nie jestem. Na wszelki wypadek złapałam go za obrożę i kazałam mu być cicho. Kiedy już całkiem wyleźliśmy z krzaków i podeszliśmy do chłopaka, on zabierał się akurat za wyciąganie swojego roweru z zarośli. Widać było wyraźnie, że był porządnie pokiereszowany. Zwłaszcza kierownica.


Zdjęcie to zrobiłam na dużym zoomie z dużej odległości, kiedy już minęliśmy rowerzystę, i wspinając się ścieżynką coraz wyżej, stanęliśmy na szczycie góry. Widać było, że jeszcze długo prostował kierownicę roweru. Bardzo żal mi go było.

Druga przygoda z rowerem, a właściwie już z dwoma rowerami, przytrafiła nam się na popołudniowym spacerze po lesie. Ale już po innym. Specjalnie wybrałam las okalający zbocze najwyższej u nas góry, bo miałam nadzieję, że tam na rowerzystów nie natrafimy. Niestety, natrafiliśmy. I to w momencie kiedy wąziuteńką ścieżynką wijącą się serpentyną wchodziliśmy już prawie na sam szczyt góry. Oni nas usłyszeli, bo dość głośno zabawiałam się z Aramisem w aportowanie, i już z góry zaczęli wołać:
Jest tam kto?!
Tak, jest. Ja i mój pies! — odpowiedziałam, śmiejąc się, gdyż pomyślałam sobie, że dzisiaj mamy wyjątkowe szczęście do rowerzystów. I zaraz dodałam: — Zjeżdżajcie spokojnie. Już robię wam miejsce na ścieżce.
Po czym złapałam Aramisa za obrożę i zeszłam z nim ze ścieżynki kilka kroków w dół zbocza. Zaparłam się nogami o jakąś suchą, luźno leżącą gałąź i czekałam aż przejadą. Właśnie się do nas zbliżali, kiedy ta sucha gałąź okazała się być jednak zbyt suchą i pod moim ciężarem nagle pękła. Niestety nie znalazłam żadnego innego oparcia pod nogami i siłą rzeczy doszło do niekontrolowanego zjazdu w dół. A zjeżdżało mi się niezbyt elegancko, bo na brzuchu, nogami do przodu. Aramis oczywiście zjeżdżał ze mną. Trzymałam go przecież za obrożę. Tyle że on zjeżdżał nie na brzuchu, a na zadzie.
Para rowerzystów na widok nas zjeżdżających najwyraźniej bardzo się przeraziła, bo oboje natychmiast rzucili rowery i ruszyli nam na pomoc. Zupełnie niepotrzebnie. Bo myśmy się już sami pozbierali do kupy, zatrzymując się na innej gałęzi. A zatrzymaliśmy się gdzieś tak w połowie zbocza, między górną częścią ścieżynki a dolną.
Młodzi rowerzyści z przerażonymi minami przepraszali mnie i przepraszali, a ja śmiałam się i powtarzałam, że nic złego się nie stało. No bo się nie stało, byłam przecież cała. Wprawdzie brudna jak czort, bo ziemia mokra była, ale jednak cała. A brud? Co tam brud, przecież pralkę w domu mam. Upamiętniającego przygodę zdjęcia jednak nie zrobiłam. W tym akurat brud mi przeszkodził. Wszystko mogę mieć brudne, ale brudnych rąk wręcz nie znoszę.

Wieczorem doszło do trzeciej przygody z rowerem. Tym razem za sprawą mojego syna. Przyjechał do mnie na rowerze, e-rowerze. A przyjechał po to, aby się pochwalić swoim dziełem. Bo ten e-rower to jego dzieło od początku do końca. Od dziecka uwielbia składać rowery. Mój rower także sam złożył w prezencie na któreś tam urodziny.
Zajechał jak zwykle prosto do ogrodu. Wyszłam do niego z Aramisem tak jak stałam, w skarpetkach. A on mi na to:
Spróbuj jak super jeździ mój rower.
No coś ty, w skarpetkach jestem — odpowiedziałam.
Ale w antypoślizgowych… To tylko tu po ogrodzie spróbuj — wpadł na pomysł.
A jasne, że spróbuję! — zawołałam i wskoczyłam na rower.
Ja, wprawna rowerzystka, miałabym sobie odmówić jazdy na rowerze? Pomyślałam. A co tam, że w skarpetkach, krótka jazda przede mną przecież.
Już jako dziecko lubiłam jeździć na rowerze. Później, w dorosłym wieku, tak samo chętnie jeździłam. Na „komunistycznym” składaku z dwóją swoich dzieci przejechaliśmy wiele kilometrów. Nawet do mojej mamy, do miasta odległego o 40 km na odwiedziny nieraz jeździliśmy. Dzieciaki siedziały w wiklinowych fotelikach, jedno na kierownicy, drugie na bagażniku… i jazda w drogę! Fajnie było za komuny.
Uśmiechając się do swoich wspomnień, początkowo chciałam tylko po ogrodzie pojeździć, ale nagle coś mi strzeliło do łba i skierowałam rower na ulicę. Wszystko było okey, tylko jakoś dziwnie mi się pedałowało. Lekko. Zbyt lekko. Dlatego wydawało mi się, że to moje synczysko mnie popycha. Zawołałam więc:
Kurcze, no nie pchaj! Jeszcze taka stara nie jestem. Sama dam radę!
Żadnej reakcji. Odwróciłam lekko głowę i kątem oka zobaczyłam, że syna wcale za mną nie ma. Zanim to jednak do mojej palicy dotarło, i to że nie siedzę na zwykłym rowerze a na elektrycznym, mało nie wjechałam w swoje własne auto zaparkowane pod domem. W ostatniej sekundzie udało mi się go jednak ominąć. Wtedy zatoczyłam koło wokół domu, i śmiejąc się ze swojej głupoty, wjechałam z powrotem na ogród. Dojeżdżając do syna i leżącego obok niego Aramisa, ostro przyhamowałam, ale, nie wiedzieć czemu, tylko lewym hamulcem… Rower stanął dęba a ja jak ostatnia ofiara losu wyrżnęłam na ziemię. Rower oczywiście upadł na mnie. Syn się wystraszył, szybko podbiegł, podniósł rower i wydobył mnie spod niego. Phi! przecież sama dałabym radę się podnieść, ale że pękałam ze śmiechu, to i lepiej czułam się siedząc na ziemi.

Aramis najwyraźniej też się bardzo wystraszył, że jego wicepańci coś się stało, bo doskoczył do mnie jak piorunem rażony, jeszcze szybciej od syna… i troskliwie po całej twarzy wylizał… I jak tu się nie śmiać? No pęc ze śmiechu można!