Wiosną,
latem, jesienią sezon rowerowy w pełni. Kto żyw i jazdę na rowerze
lubi, rusza w drogę. Po ulicach, po parkach, po lasach, po górach.
U nas szczególnie dużo rowerzystów można spotkać. Wszędzie. W
lasach przede wszystkim. Bo też u nas od
26 lat co roku w
lipcu odbywają się
międzynarodowe
zawody w kolarstwie górskim
— Bike
Marathon (oprócz
tego roku oczywiście. Wiadomo, koronawirus). Wielu
obywateli naszego miasta bierze w nim udział. A żeby móc wziąć
udział w tak morderczym maratonie po górach i lasach — trzeba
trenować. Dlatego nasi obywatele trenują na okrągło przez cały
rok. Dowód? Proszę bardzo:
Tak jak
wspominałam, rowerzystów można spotkać u nas wszędzie. Trzeba
więc mieć oczy szeroko otwarte, aby nie wejść z nimi w kolizję.
Oni też bardzo uważają. Ale że nieszczęścia chodzą po
ludziach, do kolizji jednak czasem dojść może. Zwłaszcza na
wąskich ścieżynkach leśnych. Wprawdzie tutaj jest taki przepis,
że rowerzyści nie mogą jeździć po ścieżkach węższych niż 1
metr, ale młodzi rowerzyści niekiedy lubią łamać przepisy. Jak
to młodzi. Pewnie liczą też na to, że nikogo na takiej ścieżce
nie spotkają, bo jeżdżą zazwyczaj w ekstremalnych warunkach
pogodowych, w czasie deszczu kiedy jest mokro i ślisko. A pewnie
mało komu przychodzi na myśl, że są takie leśne ludki jak ja, co
też lubią w taką pogodę wędrować po leśnych zakamarkach. Nigdy
jednak nie byłam uczestnikiem kolizji z rowerzystami… Do czasu.
W ostatni
weekend moja córka z rodzinką wyjechała na trzydniową wycieczkę
rowerową po Dolinie Renu. Załadowali na auto rowery… i pojechali.
Wcześniej jednak przywieźli do mnie psa na te trzy dni. Ucieszyłam
się i już samego rana pojechałam z nim do lasu.
W lesie,
jak to w lesie, dróg i ścieżynek mnóstwo. Najpierw poszliśmy
drogą przez las, a potem zeszliśmy na wąską ścieżynkę, wijącą
się wysoko na sam szczyt góry. Padał deszcz. Było ślisko. Ale co
tam. Dla nas, wprawnych wędrowców, to pikuś. Wędrowaliśmy
spokojnie jakby nigdy nic. Idziemy sobie, idziemy, Aramis obwąchuje
co się da, ja fotografuję co się da, aż tu nagle, zza ostrego
zakrętu ścieżynki, w odległości przed nami może ze 2 metry,
wyskakuje rowerzysta i leci prosto na nas. Aramis z głośnym
szczekaniem rzuca się w jego kierunku. Jeszcze go takiego
rozjuszonego nie widziałam. Rowerzysta na jego widok pewnie doznał
szoku, bo kiedy już dotknął kołami ziemi, ostro przyhamował.
Zbyt ostro. Zgrzyt, piski… i rower wypadł ze ścieżynki, a on
wystrzelił w powietrze jak z katapulty. Nieszczęśnik wylądował
w zaroślach z lewej strony ścieżynki, a ja, odruchowo odskakując
w bok, z prawej strony ścieżynki. Natychmiast przywołałam
Aramisa. Przestał ujadać i przybiegł do mnie. Na szczęście nic
nam się nie stało. Rowerzyście pewnie też nic, bo zaraz wyszedł
z zarośli i na odległość zaczął mnie wylewnie przepraszać. Ale
więcej gestykulując niż mówiąc. Najwyraźniej był to rezultat
ogromnego szoku, jakiego doznał na nasz widok, a zwłaszcza na widok
rzucającego się w jego kierunku psa. Pewnie zupełnie się nie
spodziewał, że w taką pogodę może się na kogoś napatoczyć i
zasuwał sobie radośnie w rytm muzyki, jakiej słuchał w kasku… A
tu nagle taka przeszkoda!
Rowerzysta
dobrze wiedział, że na tej wąziutkiej ścieżynce nie powinien się
znaleźć. Stąd te jego wylewne (choć bardziej mimiczne)
przeprosiny. Na jego widok, a był to młodziutki chłopak, buchnęłam
śmiechem, bo zabawnie wyglądał w tym swoim kasku na bakier,
brudnej koszulce, z wystraszoną miną. Powiedziałam mu, że nic się
nie stało, ale na drugi raz lepiej żeby tędy nie jeździł.
Chłopak ucieszył się, że nie mam do niego pretensji, ale
niepewnym wzrokiem spoglądał na Aramisa. Aramis na niego też, ale
czy niepewnym pewna nie jestem. Na wszelki wypadek złapałam go za
obrożę i kazałam mu być cicho. Kiedy już całkiem wyleźliśmy z
krzaków i podeszliśmy do chłopaka, on zabierał się akurat za
wyciąganie swojego roweru z zarośli. Widać było wyraźnie, że
był porządnie pokiereszowany. Zwłaszcza kierownica.
Zdjęcie
to zrobiłam na dużym zoomie z dużej odległości, kiedy już
minęliśmy rowerzystę, i wspinając się ścieżynką coraz wyżej,
stanęliśmy na szczycie góry. Widać było, że jeszcze długo
prostował kierownicę roweru. Bardzo żal mi go było.
Druga
przygoda z rowerem, a właściwie już z dwoma rowerami, przytrafiła
nam się na popołudniowym spacerze po lesie. Ale już po innym.
Specjalnie wybrałam las okalający zbocze najwyższej u nas góry,
bo miałam nadzieję, że tam na rowerzystów nie natrafimy.
Niestety, natrafiliśmy. I to w momencie kiedy wąziuteńką
ścieżynką wijącą się serpentyną wchodziliśmy już prawie na
sam szczyt góry. Oni nas usłyszeli, bo dość głośno zabawiałam
się z Aramisem w aportowanie, i już z góry zaczęli wołać:
— Jest
tam kto?!
— Tak,
jest. Ja i mój pies! — odpowiedziałam, śmiejąc się, gdyż
pomyślałam sobie, że dzisiaj mamy wyjątkowe szczęście do
rowerzystów. I zaraz dodałam: — Zjeżdżajcie spokojnie. Już
robię wam miejsce na ścieżce.
Po
czym złapałam Aramisa za obrożę i zeszłam z nim ze ścieżynki
kilka kroków w dół zbocza. Zaparłam się nogami o jakąś suchą,
luźno leżącą gałąź i czekałam aż przejadą. Właśnie się
do nas zbliżali, kiedy ta sucha gałąź okazała się być jednak
zbyt suchą i pod moim ciężarem nagle pękła. Niestety nie
znalazłam żadnego innego oparcia pod nogami i siłą rzeczy doszło
do niekontrolowanego zjazdu w dół. A zjeżdżało mi się niezbyt
elegancko, bo na brzuchu, nogami do przodu. Aramis oczywiście
zjeżdżał ze mną. Trzymałam go przecież za obrożę. Tyle że on
zjeżdżał nie na brzuchu, a na zadzie.
Para
rowerzystów na widok nas zjeżdżających najwyraźniej bardzo się
przeraziła, bo oboje natychmiast rzucili rowery i ruszyli nam na
pomoc. Zupełnie niepotrzebnie. Bo myśmy się już sami pozbierali
do kupy, zatrzymując się na innej gałęzi. A zatrzymaliśmy się
gdzieś tak w połowie zbocza, między górną częścią ścieżynki
a dolną.
Młodzi
rowerzyści z przerażonymi minami przepraszali mnie i przepraszali,
a ja śmiałam się i powtarzałam, że nic złego się nie stało.
No bo się nie stało, byłam przecież cała. Wprawdzie brudna jak
czort, bo ziemia mokra była, ale jednak cała. A brud? Co tam brud,
przecież pralkę w domu mam. Upamiętniającego przygodę zdjęcia
jednak nie zrobiłam. W tym akurat brud mi przeszkodził. Wszystko
mogę mieć brudne, ale brudnych rąk wręcz nie znoszę.
Wieczorem
doszło do trzeciej przygody z rowerem. Tym razem za sprawą mojego
syna. Przyjechał do mnie na rowerze, e-rowerze. A przyjechał po to,
aby się pochwalić swoim dziełem. Bo ten e-rower to jego dzieło od
początku do końca. Od dziecka uwielbia składać rowery. Mój rower
także sam złożył w prezencie na któreś tam urodziny.
Zajechał
jak zwykle prosto do ogrodu. Wyszłam do niego z Aramisem tak jak
stałam, w skarpetkach. A on mi na to:
— Spróbuj
jak super jeździ mój rower.
— No
coś ty, w skarpetkach jestem — odpowiedziałam.
— Ale w
antypoślizgowych… To tylko tu po ogrodzie spróbuj — wpadł na
pomysł.
— A
jasne, że spróbuję! — zawołałam i wskoczyłam na rower.
Ja,
wprawna rowerzystka, miałabym sobie odmówić jazdy na rowerze?
Pomyślałam. A co tam, że w skarpetkach, krótka jazda przede mną
przecież.
Już jako
dziecko lubiłam jeździć na rowerze. Później, w dorosłym wieku,
tak samo chętnie jeździłam. Na „komunistycznym” składaku z
dwóją swoich dzieci przejechaliśmy wiele kilometrów. Nawet do
mojej mamy, do miasta odległego o 40 km na odwiedziny nieraz
jeździliśmy. Dzieciaki siedziały w wiklinowych fotelikach, jedno
na kierownicy, drugie na bagażniku… i jazda w drogę! Fajnie było
za komuny.
Uśmiechając
się do swoich wspomnień, początkowo chciałam tylko po ogrodzie
pojeździć, ale nagle coś mi strzeliło do łba i skierowałam
rower na ulicę. Wszystko było okey, tylko jakoś dziwnie mi się
pedałowało. Lekko. Zbyt lekko. Dlatego wydawało mi się, że to
moje synczysko mnie popycha. Zawołałam więc:
— Kurcze,
no nie pchaj! Jeszcze taka stara nie jestem. Sama dam radę!
Żadnej
reakcji. Odwróciłam lekko głowę i kątem oka zobaczyłam, że
syna wcale za mną nie ma. Zanim to jednak do mojej palicy dotarło,
i to że nie siedzę na zwykłym rowerze a na elektrycznym, mało nie
wjechałam w swoje własne auto zaparkowane pod domem. W ostatniej
sekundzie udało mi się go jednak ominąć. Wtedy zatoczyłam koło
wokół domu, i śmiejąc się ze swojej głupoty, wjechałam z
powrotem na ogród. Dojeżdżając do syna i leżącego obok niego
Aramisa, ostro przyhamowałam, ale, nie wiedzieć czemu, tylko lewym
hamulcem… Rower stanął dęba a ja jak ostatnia ofiara losu
wyrżnęłam na ziemię. Rower oczywiście upadł na mnie. Syn się
wystraszył, szybko podbiegł, podniósł rower i wydobył mnie spod
niego. Phi! przecież sama dałabym radę się podnieść, ale że
pękałam ze śmiechu, to i lepiej czułam się siedząc na ziemi.
Aramis
najwyraźniej też się bardzo wystraszył, że jego wicepańci coś
się stało, bo doskoczył do mnie jak piorunem rażony, jeszcze
szybciej od syna… i troskliwie po całej twarzy wylizał… I jak
tu się nie śmiać? No pęc ze śmiechu można!