piątek, 16 października 2020

Mam jeszcze… żyć

Dzisiaj z rana znów się o tym przekonałam. Do tej pory na samo wspomnienie mojego poranka w lesie gęsia skórka robi mi się na całym ciele. Chociaż żaden tam ze mnie strachoput, strachajło, tchórz, czy też Feigling albo Angsthase (z niemiecka). Co to, to nie! Już tak mam, że mało czego się boję. Czy to dobrze, czy źle, nie wiem. Taka już jestem i nie ma na mnie rady. Pewnie to wina nadmiaru buzującego we mnie testosteronu. Nieraz już o tym pisałam.* O, chociażby we wspomnieniach pt. "Testosteronowe buzowanie"**. Ciągle mi się zdarza balansować życiem nad przysłowiową przepaścią. No i właśnie dzisiaj też mi się zdarzyło... Ale od razu zaznaczam, że tym razem zupełnie niechcący.

A było to tak: swoim zwyczajem z samego rana szykowałam się do wyjazdu na szczyt najwyższej u nas góry (909 m.n.p.m.), która choć nosi miano takie sobie, bo Oksenberg, co w przetłumaczeniu na polski, nie znaczy nic innego, jak wołowa góra, ja nazywam ją, oczywiście na swój własny użytek — Olimpem. Dlaczego? Ano dlatego, że jest to moje ukochane miejsce, gdzie rodzą mi się w głowie nowe pomysły, nowe plany, nowe marzenia, które potem wprowadzam w życie. Naprawdę. Uwielbiam to miejsce i parę razy w tygodniu muszę tam być. Nałogowo, niemalże. I dzisiaj oczywiście też byłam.

Zanim pojechałam na górę, spoglądałam niepewnym wzrokiem przez okno. Niebo się bardzo zachmurzyło i nawet zaczynał padać pierwszy śnieg. Nie spodobał mi się wcale… Śnieg mam na myśli. Włączyłam radio, by posłuchać prognozy pogody. Zapowiadali silny wiatr i opady śniegu na wysokości powyżej 600 m.n.p.m. Wkurzyłam się, bo wcale mi nie tęskno za zimą. Zresztą, w połowie października zima? Cóż to się komuś tam na niebiańskim wirsycku pokićkało? No ale postanowiłam, że jak postanowiłam, to postanowione i że z domu mimo wszystko wychodzę. Kiedy wyszłam, śnieg zaczynał coraz bardziej sypać, takie duże mokre płatki. Nic dziwnego, mój dom stoi właśnie na wysokości 600 m.n.p.m.

Z poślizgiem, bo z poślizgiem, ale jakoś (na letnich oponach) dotarłam na szczyt góry. A tam już bialuteńko jak w prawdziwej zimie.

Ani jednego auta. Ani żywej duszy. Przyszło mi przecierać szlak. Ale co tam, wcale mnie to nie przeraziło, bo też najczęściej jest to moim udziałem.

Śnieg sypał i sypał. Bardzo mokry śnieg. Wiatr też się zmógł. Ale nic, zasuwam dalej, przecież nie wrócę do domu, skoro już tu dotarłam. Ubrana jestem odpowiednio. Nie jest mi zimno. Wręcz przeciwnie, już się nawet lekko spociłam.

Moja trasa do maszerowania z kijkami przebiega szczytem góry. Na jej zaliczenie potrzebuję godzinę czasu. Choć czuję lekki dyskomfort, bo ostry wiatr zacina śniegiem mi prosto w twarz i co rusz słyszę trzask łamanych gałęzi, zasuwam dalej. W połowie drogi, kiedy byłam już głęboko w lesie, nieco się uspokoiło. To pewnie gęsto rosnące drzewa osłaniały mnie od wiatru. Poczułam się pewniej.

Byłam zadowolona, że zdecydowałam się wybyć z domu. Moje płuca od świeżego powietrza pracowały jak miech kowalski. Wspaniałe to uczucie.

Maszerowało się jednak coraz ciężej. Jak to po świeżym i mokrym śniegu. Był to bardziej ślizg w moim wykonaniu.

Kiedy dotarłam do polany nie było już tak wesoło. Z tego miejsca zostało mi jeszcze jakiś kilometr drogi. Poczułam się niezbyt pewnie, ale ciągle nastawiałam uszu i koncentrowałam swą uwagę na ten charakterystyczny odgłos łamanych gałęzi, by w porę móc uciec. Przecież taka łamiąca się gałąź to nie eksplozja bomby. Zanim spadnie na ziemię, to najpierw słychać jej głośne „trach”. Z pewnością można zdążyć uciec w bezpieczne miejsce. Nieraz już byłam w takiej sytuacji.  


  

 

Przede mną ostatni odcinek drogi. Najbardziej niebezpieczny — przy takiej pogodzie. Stare, olbrzymie drzewa, ciasno stojące obok siebie. Nie powiem, trochę się przeraziłam, stając przed nimi.

Widok budził grozę. Wszystkie drzewa pod ciężarem mokrego śniegu pochylały się niebezpiecznie nad drogą. Postałam chwilę, i zastanawiając się co mam robić, na chybcika pstryknęłam zdjęcie… Groza też mnie fascynuje. 

 

 

Długo się jednak nie zastanawiałam, bo i po co, skoro nie lubię się cofać… Jakoś już tak mam, że ja tylko do przodu, nigdy wstecz. No i ruszyłam. Przyznam szczerze, z duszą na ramieniu. Wyostrzyłam słuch, i zaglądając co chwilę na korony drzew, gnałam co tchu przed siebie. Będąc w połowie tej drogi, nagle uszu mych doleciał potężny trzask za plecami. Odwróciłam się automatycznie i kątem oka zobaczyłam spadające drzewo w tumanie śniegu. Strach mnie przeleciał po całym ciele. Na szczęście byłam już z 20 m dalej od miejsca jego upadku. Nie zdążyłam się jednak nawet ucieszyć swoim szczęściem, gdyż nagle, usłyszałam ponowny trzask, a po nim jeszcze jeden, i jeszcze jeden… i… nie wiem już ile. Konary waliły się na ziemię jeden po drugim. Serce wskoczyło mi do gardła. Ależ dostałam przyśpieszenia! Zostało mi jeszcze jakieś 100 m do końca tego potwornego odcinka. Gnałam jak szalona, mając obraz moich dzieci i wnucząt przed oczyma. Jeszcze 50 m, jeszcze 20… i będę uratowana. Udało się! Mogłam spuścić powietrze.

Przyznam szczerze, że czegoś takiego jeszcze nie przeżyłam. Wprawdzie moja wyobraźnia podpowiadała mi, że tak właśnie może się zdarzyć, że na zasadzie domina drzewa mogą się łamać jedno po drugim. No ale co innego wyobraźnia, a co innego rzeczywistość… A rzeczywistość była przerażająca.

Moja wyobraźnia, podbudowana rzeczywistością, nakazuje mi teraz siedzieć w domu i przy takiej pogodzie więcej się po lesie nie pałętać. Nakazały mi to też moje przerażone dzieci, kiedy im opowiedziałam, jaki spektakl natury przytrafiło mi się w lesie oglądać. Ba, wręcz musiałam im to przysiąc. No to przysięgłam. A co mi tam! Po chwili też i mojemu kochanemu zięciowi przysiąc raz jeszcze musiałam, gdyż specjalnie przyjechał do mnie, aby wymienić opony w moim autku z letnich na zimowe.

Siedzę sobie teraz w cieplutkim pokoju przy biurku, i pisząc, co rusz spoglądam przez drzwi do ogrodu. 

 

 

Nie powiem, widok jest piękny, ale ja tam wolę Polską Złotą Jesień, która jeszcze wczoraj u nas była… I trwała kilka tygodni.

Następnego dnia z samego rana pobiegłam zobaczyć jak wygląda to miejsce po wczorajszej nawałnicy. No i proszę bardzo, wejście na ten najbardziej niebezpieczny odcinek na szczycie góry, gdzie drzewa jak w dominie waliły się jedno po drugim, wygląda już niemalże normalnie. Z pewnością już nie tak, jak w tym dramatycznym momencie wczorajszego poranka. Ba, wygląda pięknie, jakby się nic złego nie działo. Przyroda jest cudowna. Szybko się regeneruje... Ale w tym przypadku pomogły jej prężne służby leśne, które się szybko uwinęły i usunęły połamane drzewa i gałęzie.

 

 

Słoneczko znów ładnie prześwituje i nadaje temu miejscu całkiem miły i spokojny wygląd. A ostatni odcinek mojej drogi po szczycie znów wygląda pięknie, dostojnie... i znów złoto-jesiennie. 

 


  * Bliskie spotkanie z mordercą-gwałcicielem (wtedy po raz pierwszy doświadczyłam uczucia, że... mam jeszcze żyć).

** Testosteronowe buzowanie