— Książeczek
mam wiele —
zaprasza
dzieci Miłka. —
Siadajcie
wokół mnie
przeczytam
wam kilka:
O
skończonych wakacjach
i pożegnaniu
lata.
O jesieni,
drzewach... i o kimś,
kto figle
wciąż płata.
***
Skończyły się wakacje, ale...
Skończyły
się wakacje,
skończył
się laby czas.
Rozbrzmiewa
głośny dzwonek,
już szkoła
wzywa nas.
Jest jednak
takie miejsce,
gdzie frajdę
czuć wciąż można...
jak w czasie
wakacji
moc różnych przygód doznać.
Miejscem tym z pewnością
jest każdy
park i las...
O każdej
porze roku
tam miło
spędzisz czas.
Chodźcie
dzieci! Chodźcie wraz —
ZEW
NATURY — wzywa nas!
Pożegnanie lata
Ech, ty lato
ukochane,
Już pożegnać
ciebie czas...
Trudno jest
mi w to uwierzyć,
Wszak zielony
jest wciąż las.
Kwiatki
kwitną wciąż na łąkach,
Ptaszków
śpiewy słychać jeszcze,
Słonko
grzeje wciąż przyjemnie...
Wieczorami
grają świerszcze.
Lato,
lato, jesteś jeszcze?!...
Wiem, że
płonna to nadzieja,
Bo ty w świat
już wyruszyłeś...
Hen swoje
piękno poniosłeś,
Miejsca
jesieni ustąpiłeś.
Lecz
pożegnałeś nas pięknie,
Barwnie,
pachnąco, słonecznie.
I my cię
żegnamy, kochane.
Żal, że nie
możesz trwać wiecznie.
Lato,
lato, jesteś jeszcze?!...
Cisza... brak twej odpowiedzi.
Znaczy,
nadziei już żadnej!
Odszedłeś
stąd na rok cały...
Lecz wrócisz
— w szacie paradnej.
Jesienne drzewa
Szumi las,
szumią jesienne drzewa...
Wiatr im na
liściach złotem przygrywa.
Szumią o
czasach dawno minionych,
O ludzkich
losach dziwnie splecionych.
Długo żyjąc,
wiele widziały,
Choć w
jednym miejscu tylko stały.
Szumią o
wszystkim, co kto woli…
O ludzkiej
doli… i niedoli.
Szumią o
pięknie całego Świata…
Los ludźmi
wszakże po Ziemi miota.
Ludzie pod
drzewem chętnie siadają,
O cudach
Świata opowiadają.
Szumią o
sile tkliwej miłości,
O
oczarowaniu, o zazdrości.
Wszystko od
ludzi to usłyszały,
Bo jak
spowiednik... słuchać musiały.
Kazio łobuz
Mały Kazio był wielkim
łobuzem,
I zawsze paradował choć
z jednym guzem.
A nie myślcie, że on
swych guzów nie lubił,
Wręcz przeciwnie, Kazio
się nimi chlubił.
Nie było dla niego rzeczy
— nie do zrobienia.
A każdy nowy guz — nie
bez znaczenia:
Jeden: — bo zerwał
ostatnie jabłko z drzewa.
Drugi: — bo spłoszył
kota z dachu chlewa.
Trzeci: — bo skakał
najwyżej z grabiami na sianie…
I każdy następny — bo
wykonał każde zadanie.
Koledzy pukali się palcem
w czoło,
A Kazio niezmiennie
powtarzał w koło:
— Dla mnie guz, to jak
dla żołnierza belka.
A taka belka, to rzecz
wielka! —
I dalej rozrabiał ile
tylko wlezie.
— Gdzie diabeł nie
może, tam Kazio wlezie —
Mawiała zatroskana mama i tato…
A on tylko uśmieszkiem
reagował na to.
Nic nie działały na
niego prośby.
Nie pomagały też żadne
groźby.
— Przyjdzie kryska na
Matyska! — babcia przestrzegała.
Lecz i ta przestroga nic
nie dawała.
Łobuzowaniu końca nie
było...
Jednak do czasu, aż się
coś wydarzyło…
Była pora żniw. Wszyscy
jechali na pole —
Zbierać snopki i układać
w stodole.
Kazio pomagać ochoczo
obiecał,
Słowo honoru dać nawet
chciał,
Że z własnej i
nieprzymuszonej woli,
Grzecznie pracować będzie
na roli.
I już by prawie słowa
dotrzymał,
Gdyby nie widły, które w
ręku trzymał.
Wchodziły w snopki jak w
miękkie masło…
Wymyślił: — „skok o
tyczce” — i takie rzucił hasło.
I skakał najwyżej jak
tylko mógł,
Lądując na pobliski
siana stóg…
— Kaziu, łobuzie! —
mama zawołała,
I grożąc mu palcem widły
zabrała.
— Och, mamo, wszystko
pod kontrolą! —
Odkrzyknął Kazio —
przejęty nową rolą.
I jeszcze go raz coś
podkusiło…
Odbił się od snopków z
dużą siłą,
I skoczył wysoko, lecz
ostatni raz,
Bo nie trafił w siano a w
przydrożny głaz.
Smętny Kazio siedzi w
domu przy oknie,
Zdziwiony, że świat
nagle wygląda okropnie.
Mama i babcia nieustannie
go obserwowały,
Żal im było biedulki,
więc go rozbawiały:
— „Żeby kózka nie
skakała…” — mama zawoła.
— Wiem, wiem! — „Toby
nóżki nie złamała…
Ale gdyby nie skakała,
Toby smutne życie miała…”
—
Dodał Kazio, siląc się
na łobuzerskie miny,
zerkając na nogę w
gipsie — z poczuciem winy.