środa, 29 stycznia 2020

Kotu na ratunek

Lubię wędrować. Wędrowanie to duża część mojego życia. A do wędrówek mam wiernego towarzysza, który tak samo jak ja, bardzo to lubi. To nasz rodzinny pies Labradoodle. Nieraz wędruję z nim razem z córką, nieraz z całą jej rodzinką, a nieraz sama. Aramis, bo tak się wabi nasza psinka, też potrzebuje dużo ruchu. To ja na to jak… bo ja także potrzebuję dużo ruchu. Potrzebuję i lubię.

Wczoraj z Aramisem byliśmy w lesie tylko we dwójkę. Nahasaliśmy się tam razem co niemiara. Kiedy wracaliśmy już do domu, w oddali usłyszałam przeraźliwy pisk. Nie bardzo wiedziałam skąd ten pisk dochodził, ale gdy zbliżyliśmy się do ogrodu córki, już wiedziałam skąd. Jego źródło zobaczyłam na wysokim drzewie migdałowca. Między pniem a gałęzią stał kot i to on piszczał, i to coraz głośniej. Kiedy weszłam z Aramisem do ogrodu, kot na nasz widok zaczął piszczeć już wniebogłosy. Aramis aż podskoczył i z głośnym szczekaniem pognał pod drzewo. Kot w momencie zamilkł. Lecz kiedy Aramis szczekać przestał, przypatrując się kotu z wielkim zainteresowaniem, kot apiat od nowa zaczął piszczeć, ba, wręcz wrzeszczeć już. Aramis zdębiał, ale nie reagował tylko z jeszcze większym zainteresowaniem wbił w niego swoje ślepia.
Na początku to i ja nie bardzo wiedziałam, o co mu chodzi. Boi się zejść, czy boi się Aramisa? Ale kiedy dokładniej mu się przypatrzyłam, zobaczyłam, że nie może się ruszać, gdyż tylne łapki uwięzły mu w szczelinie pnia. Widząc to, długo się nie zastanawiałam, podstawiłam drabinę, umocowałam ją drutem do gałęzi i po szczebelkach wspięłam się — kotu na ratunek.

Kot bez ruchu i już bez wrzasku wytrwale czekał na moją pomoc. I też pewnie, sądząc po jego oczętach, z wielką nadzieją.
Na szczęście dość szybko udało mi się go wyzwolić z uwięzi. Odetchnęłam. Po czym jedną ręką chwyciłam go w pół, i przyciskając do piersi, zeszłam z nim na dół. Gdy stanęłam z nim już na ziemi nawet się nie wyrywał. Patrzył tylko raz na mnie, raz na Aramisa. Aramis także mu się przyglądał. Cichutko, bez szczekania. Po chwili postawiłam go na ziemi, a on zadarł główkę i spojrzał mi głęboko w oczy, po czym wszedł między moje nogi i zaczął się łasić, ocierając się o nie. Pewnie tak chciał mi podziękować za uratowanie z opresji. Kiedy skończył z ocieraniem, podszedł do Aramisa. Zwierzaczki obwąchały się dokładnie noskiem w nosek — i nic! Nie zdążyłam im nawet zdjęcia razem zrobić, bo szybko się sobą znudziły i poszły w swoją stronę. Najpierw myślałam, że naskoczą na siebie, wolałam więc być czujna, a potem było już za późno na wspólne fotkę.
Kotek po chwili, przeskakując płot, wybył z ogrodu. Powolnym, acz bardzo dostojnym krokiem poszedł w kierunku swojego domu... I tyle go widziałam. 




Tu, w Niemczech, nie ma bezpańskich kotów. Każdy kot ma swojego właściciela i swój dom. W moim sąsiedztwie jest ich sporo. Często wałęsają się po moim ogrodzie. Nieraz, kiedy mam otwarte drzwi do ogrodu, włażą do mnie bez pardonu do środka. Parokrotnie zdarzyło mi się też przestraszone koty ściągać z drzew. Tak że żadna to dla mnie pierwszyzna. Wprawdzie nie przepadam za kotami, ale jeśli potrzebują jakiejś pomocy, nigdy nie jestem wobec nich obojętna. A dlaczego za nimi nie przepadam — pisałam pół żartem, pół serio — w tekstach pt. „Nie każdy lubi koty” i Prezent od kota.


Zima przyszła cichutko… i została

Nareszcie. Wszak to już najwyższy czas. Przyszła w nocy, kiedy wszyscy spali. Przyszła i trzyma. A trzyma pięknie. Oby jak najdłużej.
Lubię zimę. W ostatnich latach nawet coraz bardziej. I nigdy nie mam oporów, aby wyjść jej na spotkanie. Pierwsza zazwyczaj przecieram szlaki w lesie. Kiedy wracam, spotykam już parę osób takich jak ja — zimolubnych.

Biała zima potrafi być bardzo piękna. Pachnąca. Rześka. Czysta. Pewnie to też dzięki niej człowiek akurat biel wybrał za symbol czystości, niewinności, odnowy, odrodzenia, doskonałości, rozumu, pokoju, radości, szczęścia.
Trudno mi zrozumieć, dlaczego zima niektórym ludziom się nie podoba, a niektórzy wręcz psioczą na nią nieustannie. Owszem, rozumiem, że nie każdy może ją lubić — jako porę roku (z różnych powodów, szczególnie zdrowotnych), i nawet to, że ona może się komuś nie podobać przez okno, zwłaszcza w mieście, ale żeby się tak całkiem nie podobała? Nie, tego nie rozumiem.

Myślę jednak, że to tylko kwestia braku możliwości bezpośredniego z zimą kontaktu. Bo gdyby taki jeden z drugim na nią psioczący miał możliwość częstego przebywania na jej łonie, z pewnością wnet by spostrzegł, że potrafi być piękna. Potrafi zachwycić. Potrafi oczarować. Nie może się nie podobać. Zdrowemu człowiekowi szczególnie… No nie może.


A już na pewno nie mogą się nie podobać obrazki zimy, zwłaszcza tej śnieżnobiałej na tle błękitnego nieba. Nawet tym, którzy zimy totalnie nie lubią, a tylko widzą ją na różnych fotkach, widokówkach, czy też monitorze komputera. Nie, obrazki zimy nie mogą się nie podobać. Z pewnością nie… Tak mi się wydaje.


No niech mi kto powie, że zima nie jest piękna? Każdy może ją polubić. Wystarczy chcieć... Uroki zimy są dla wszystkich.




niedziela, 26 stycznia 2020

Jemiołuszki na jałowcu

Jakie było moje zaskoczenie, kiedy dzisiaj, podczas marszu z kijkami po lesie, nad głową usłyszałam nagle głośne i chóralne: „sri-cir, sri-cir, sri-cir!”. Zatrzymałam się momentalnie, zadarłam głowę i popatrzyłam na koronę drzewa skąd dochodził ten głośny świergot ptaków. Zaśnieżone drzewo okazało się być jałowcem, a ptaszki go „okupujące” to jemiołuszki. Ogromne stado jemiołuszek, pięknych, kolorowych. Niektóre były czubate, inne nie. Choć to akurat zobaczyłam dopiero w domu na ekranie komputera. 

Jakie to śliczne i wesołe ptaszki. Na mój widok najpierw się spłoszyły i uciekły na drugie drzewo, ale kiedy znieruchomiałam, po uprzednim wyciągnięciu aparatu fotograficznego z futerału i przygotowaniu do pstrykania, wszystkie wróciły z powrotem na jałowiec. Miałam więc okazję na dużym zoomie z odległości jakieś 20 m trochę je obfotografować. Pięknie mi pozowały.

Tak dużego stada jemiołuszek jeszcze tutaj nie widziałam. Pewnie przyleciały z Syberii, bo tam strasznie mroźna i śnieżna zima pozbawiła je możliwości zdobycia pożywienia.
Jemiołuszki to ptaki wędrowne. Gnieżdżą się w lasach iglastych i mieszanych od Skandynawii w Europie przez północną Rosję, Syberię, a także na wschodzie Kanady.
Po okresie lęgowym kierują się na południe, ale w Środkowej i Zachodniej Europie zimują regularnie. Europejskie populacje zimową porą migrują w kierunku południowo-zachodnim, do Francji i na Bałkany, ale jeśli na danym terenie znajdą wystarczającą ilość pokarmu zatrzymują się na dłużej i nie kontynuują wędrówki. Pewnie w tutejszych lasach zostaną na dłużej, bo dorodnych jałowców tu mnóstwo.

Jemiołuszki to niezwykle pięknie ubarwione ptaki. Obie płci ubarwione są jednakowo. Płeć można rozróżnić tylko z bliska. Samiec ma bardziej rozległą i intensywniej czarną plamę na podbródku, a na głowie wyraźny, długi, zaostrzony i powiewny czub sięgający za potylicę. Kiedy jest zaniepokojony pociesznie składa go i rozkłada.
Są jedynymi europejskim ptakami mającymi na końcach niektórych piór skrzydeł specyficzne ozdoby. Są to płaskie, owalne płytki, wyglądające z daleka jak kawałeczki kolorowego plastiku. Dorosły samiec ma tych płytek więcej, są też większe i mają intensywnie czerwony kolor. U samicy są one mniejsze i jasnoczerwone, a u młodego ptaka jest ich mniej, są małe i jasnoróżowe.

Jemiołuszki żyją w stadzie. W mniejszym — kilkadziesiąt osobników, lub większym — kilkaset. Rzadko spotyka się samotną jemiołuszkę. W niektórych latach zdarza się, że pojawiają się w Europie masowo, w kilkutysięcznych stadach. Dzieje się tak ze względu na ostre zimy na północy i brak pożywienia. Czasami wynika to też z przegęszczenia lokalnych populacji.

Nie mogłam się napatrzeć na te wesołe, ruchliwe ptaszki. Stałam i stałam, co rusz pstrykając im zdjęcie, a one skakały z gałązki na gałązkę… Tu skubnęły czarny owoc (tzw. szyszkojagodę), tam skubnęły, szybko połknęły… i fruuu na drugą gałązkę pofrunęły, by tam znów skubnąć kolejny owoc. A jak pięknie przy tym świergoliły: „sri-cir, sri-cir, sri-cir!”.

Jałowców w tutejszych lasach jest bez liku. Są duże i mają dorodne owoce – szyszkojagody. Jemiołuszki mają się więc czym pożywiać. Pewnie zostaną tu na dłużej. Bardzo mnie to cieszy.





Dola panienki z okienka

Być panienką z okienka to niewdzięczne zadanie…
Czasem ktoś obrzuci inwektywami, czasem splunie na mnie.





piątek, 24 stycznia 2020

Jakie matki, takie dziatki

Wiele prawdy jest w tym przysłowiu. Nie sądzę tak tylko według siebie, jako matki i moich własnych dzieci, sądzę tak przede wszystkim na podstawie obserwacji życia. A że jestem bacznym obserwatorem i już dość długo żyję na tym świecie, naobserwowałam się sporo. W każdym razie wystarczająco, aby móc wyrobić sobie zdanie na ten temat.
Lubię też czytać różne materiały, przekazy o tematyce rodzinnej. Czasem też odwiedzam fora społecznościowe, i muszę przyznać, że tam bywa strasznie. Można doznać szoku po wypowiedziach niektórych matek na temat swoich dzieci.

Trudno jest mi zrozumieć takie matki, które skarżą się na swoje dzieci, że je krzywdzą, że są złe, że są nieudacznikami, arogantami, czy nawet brutalami, niektóre narkomanami albo alkoholikami. A już zwłaszcza, trudno mi zrozumieć te matki, które robią to publicznie. Chcą w ludziach wzbudzić współczucie? A przecież to ich porażka. Porażka, której powinny się wstydzić. Bo też w głównej mierze to one ponoszą winę za to, że ich dzieci są takie a nie inne. Z pewnością zbyt mało uwagi poświęcały swoim dzieciom w dzieciństwie. Prawdziwe matki nie szukają współczucia dla siebie, szukają ratunku dla własnego dziecka. Za wszelką cenę dążą do tego, aby ich dziecko było dobrym człowiekiem.

Wiem, że w życiu niczego nie można generalizować, podobnie i w tym przypadku, ponieważ czasami się zdarza, że i w dobrych rodzinach trafi się jakiś wyrodek, tzw. czarna owca. Uważam jednak, że są to wyjątki. Jeśli dziecko wyniesie dobre wzorce z domu rodzinnego, to nawet żeby się gdzieś po drodze w okresie dojrzewania — poza domem — zatraciło, to one nie dopuszczą, aby zatraciło się całkowicie, na zawsze. A jeśli już do tego dojdzie, że w swoim środowisku zabrnie w ślepy zaułek, to od tego są rodzice, zawłaszcza matki, aby pomóc mu z niego się wydostać.

Problemy związane z wkraczaniem dzieci w okres dojrzewania, jak już, z pewnością częściej bywają z synami, aniżeli z córkami. Wiem coś o tym, bo sama mam i syna i córkę. Pamiętam doskonale, jakie mieliśmy z synem problemy do pokonania, w momencie, kiedy opuściliśmy (z ogromnym bólem serca — mimo wszystko) do cna wybiedzoną komunistyczną Polskę. Tu, w Niemczech, wszystko było... i wszystko można było. Jednak początki aklimatyzacji dla nas Polaków były strasznie ciężkie. Pod każdym względem. A już zwłaszcza dla takich dorastających chłopaczków, którzy znaleźli się w środowisku nowych, różnych nacji rówieśników — często bez żadnych zasad moralnych. Widząc to wszystko, nieraz byłam przerażona i bałam się o syna. Nigdy go jednak nie pozostawiałam samemu sobie. Zawsze przy nim byłam. Zawsze trzymałam rękę na pulsie. I kiedy tylko się potknął, pomagałam mu się wyprostować, kiedy upadł, pomagałam mu się podnieść. Bo i upadki kilka razy się zdarzyły. Mimo wszystko wierzyłam, że syn wyjdzie z każdej opresji, że zasady wyniesione z domu i jego rozsądek zwyciężą. Nie bazowałam jednak tylko na wierze, działałam. Wiedziałam, co mam robić. I robiłam. No i przezwyciężyliśmy wszystko. Razem.

Dziś, kiedy z synem wspominamy tamte czasy, śmiejemy się. Dziś już możemy. Syn zawsze podkreśla, że nawet w najgorszych dla niego momentach, wiedział, że nic złego nie zrobi i że nic złego mu nie grozi, gdyż w duchu nieustannie czuł moje opiekuńcze skrzydła nad sobą i za to jest mi wdzięczny.
Kocham swoje dzieci nad życie. Jestem pewna, że w każdej chwili, bez najmniejszego nawet zastanowienia, w ogień bym za nimi skoczyła. Dosłownie i w przenośni. Ciągle utrzymujemy ze sobą bliski kontakt, choć już od wielu lat mają swoje rodzinki i mieszkają w swoich własnych domach. Do dziś nie szczędzimy sobie słów: „kocham cię”.
Nie umiem sobie wręcz wyobrazić, aby moje dzieci mogły być złymi ludźmi. Nie umiem sobie wyobrazić, aby mogły mnie skrzywdzić i być przeciwko mnie. Nie umiem sobie wyobrazić, abym ja mogła skrzywdzić moje dzieci. Nawet słowem. A co dopiero mówić o nich źle wobec innych ludzi. Jestem pewna, że gdyby im się przytrafiło coś głupiego w życiu zrobić, a nawet złego, bardzo złego, zawsze byłabym z nimi. Nigdy bym je same z ich problemami nie zostawiła. Wszystko jedno, jakiego gatunku byłyby to problemy. A już zwłaszcza w chorobie, nawet gdyby to była choroba związana z uzależnieniem od jakiś używek. Jestem pewna, że wtedy, tym bardziej bym o nie walczyła. Walczyłabym bez wytchnienia, aby jak najszybciej wyprostować ich skrzywione życie i postawić na nogi.

Nie pozwalam też nikomu krzywdzić moich dzieci. Zawsze stoję za nimi murem. Na dobre i złe. Nigdy je nie krytykuję. Nie naciskam ze swoimi racjami. Radzę, owszem. Podpowiadam. Ale decyzja zawsze należy do nich.
Nigdy też nie zdarza mi się coś złego powiedzieć jednemu dziecku o drugim. Czasami nawet coś dodam, upiększę, aby tylko nie dochodziło między nimi do jakiś nieporozumień, czy też obopólnej niechęci albo obojętności. Ot, taka to moja matczyna dyplomacja. Trzymają się więc te moje kochane dzieciaki razem i pomagają sobie nawzajem. W każdej sytuacji. Zawsze mogą na siebie liczyć. Ich małżonkowie bardzo cenią w nich te cechy. Tym bardziej, że są stąd. A w Niemczech, tak bliskie kontakty rodzinne nie za bardzo są popularne. Co nie oznacza, że nie są cenione. Są, i to bardzo.

Tak, jest wiele prawdy w przysłowiu, które użyłam w tytule. Są też i inne, również wiele mówiące na ten temat, takie jak np. „Jaka mać, taka nać”, albo „Niedaleko pada jabłko od jabłoni”... Ostatecznie wiadomym jest, że przysłowia są mądrością narodów. Powstawały z obserwacji życia. Tworzyły je pokolenia przez wiele lat i prawda w nich zawarta jest ponadczasowa.

Przyznam szczerze, że w przypadku mojej rodziny, powyższe przysłowia w dużej mierze się sprawdziły. W pozytywnym sensie. Jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa. No bo jakże mi nie być szczęśliwą, skoro widzę, że i dla moich dzieci szczęśliwe życie rodzinne jest wartością nadrzędną. A dla matki przecież nie ma większego szczęścia ponad szczęście dzieci... i ich dzieci.





* Powtarzanie słowa „szczęście” jest zamierzone, bo szczęście — w jakże krótkim życiu człowieka — jest najważniejsze. Niech się nam utrwala...  i odmienia przez wszystkie przypadki. 


Pogoda dla bogaczy


Jak świat światem — bogata rodzina
nigdy o urlopie  nie zapomina.





wtorek, 21 stycznia 2020

Na pomoc piesku!

W ostatnią niedzielę moje dzieciaki pojechały do Austrii na narty. Ja zostałam w domu z Aramisem, z naszym rodzinnym psem rasy Labradoodle. Bardzo lubię kiedy to nasze kochane psisko jest u mnie. Uwielbiam wyprowadzać go na wybieg do lasu. To taki mądry pies. Mój ostatni osobisty pies, Dog Arlekin, też był bardzo mądry. To był mój prawdziwy bodyguard. Jednak Aramis jest jeszcze mądrzejszy. Czasami wydaje mi się, że on rozumie dosłownie wszystko, co się do niego mówi, i to w dwóch językach: polskim i niemieckim.

Wracam do minionej niedzieli. Było grubo po południu, byliśmy już na drugim spacerze. Pogoda była niezbyt ładna. Już drugi dzień z rzędu w ciągu dnia była plusowa temperatura. Śnieg się topił. A że niemalże nieustannie siąpił deszczyk i w nocy chwytał przymrozek, na dróżkach i ścieżkach leśnych było strasznie ślisko. Główne drogi służby leśne posypywały żwirem, boczne nie. Na nich trzeba było naprawdę bardzo uważać, żeby nie wywinąć orła, albo, w najlepszym razie, nie rozjechać się w efektownym szpagacie. Na wąskich ścieżynkach w głębi lasu było jeszcze gorzej. A ja właśnie lubię wędrować z psem wąskimi ścieżynkami. Tam można sobie swobodnie iść i iść i nie trzeba się martwić, że spotka się jakiegoś ostrego psa, albo, co gorsza, „psiego strachoputa”. Na dwóch nogach zwłaszcza. Tacy są o wiele większymi cykorami niż te na czterech. Czasami się ich tam spotyka, ale na szczęście rzadko.

Zeszliśmy z głównej drogi i powędrowaliśmy w głąb lasu, omijając szerokim łukiem te miejsca, gdzie ścieżynki były zbyt zlodowaciałe. I kiedy tak sobie spokojnie i radośnie przez las wędrowaliśmy, zabawiając się co rusz w aportowanie, nagle naszła mnie ochota na sprawdzenie Aramisa umiejętności opiekuńczych. Bo przecież to pies opiekuńczy, musi wiedzieć jak ma pomagać i ratować w razie potrzeby.
Najpierw, pozwalając mu się oddalić od siebie, chowałam się za krzakami albo drzewami i nawoływałam go lub gwizdałam na palcach. Kochany opiekun znajdował mnie za każdym razem w mig. A jak się przy tym cieszył. Skakał z radości i lizał mnie gdzie popadnie. Musiałam uważać, żeby z tego jego szczęścia w poślizg gdzieś nie wpaść.

Potem przyszła kolej na trudniejsze zadanie. Konkretną pomoc. Zawsze się z niej wywiązywał znakomicie. Chciałam jednak sprawdzić, czy i tym razem się wywiąże.
Już dawno temu spostrzegłam, kiedy Aramis miał zaledwie parę miesięcy, że on sam z siebie umie pomagać. Pamiętam, że pewnego razu, będąc z nim na spacerze w lesie, potknęłam się na wystających korzeniach drzew i wyrżnęłam na kolano... Zabolało, więc krzyknęłam: „ałaaa!”. Aramis, biegając sobie dobry kawałek przede mną, gdy tylko usłyszał mój okrzyk bólu, podskoczył jak piorunem rażony, w powietrzu zrobił natychmiastowy zwrot i w te pędy ruszył w moim kierunku. A jak zasuwał, rany! Jakby go wataha wilków goniła. Z uszyskami furkoczącymi, niczym chorągiewki na wietrze, dobiegł do mnie klęczącej na ziemi i od razu przystąpił do ratowania. Zaparł się tylnymi łapami i łbem zaczął mnie popychać ku górze, usilnie próbując postawić mnie do pionu. No bo przecież swoją Wicepańcię (córka jest Pańcią) zawsze widzi na dwóch łapach.
Widząc... i mocno czując, jak mnie zapamiętale ratuje, w końcu nie wytrzymałam i buchnęłam śmiechem. Kochane psisko, wpatrując mi się w oczy, zdębiało, ale tylko na moment, bo wnet na powrót zaczęło mnie łbem popychać. Wreszcie ja, jego Wicepańcia, poszłam po rozum do głowy i chwyciłam go za obrożę. Wtedy Aramis zaparł się łapami jeszcze mocniej, tym razem czterema, i zaczął mnie mocno ciągnąć. Od razu stanęłam na ła... na nogi. Ależ było radości. Obopólnej, ma się rozumieć.

Od tamtej pory często go sprawdzałam, chciałam wiedzieć, czy za każdym razem będzie w podobny sposób reagował i ratował. Naumyślnie padałam na ziemię i wydawałam z siebie sprawdzony już okrzyk bólu. Kochany pies, gdziekolwiek by nie był, czymkolwiek by nie był akurat zajęty (jak to w lesie) reagował natychmiast… Akcja, reakcja!
W dzisiejszym dniu zachciało mi się sprawdzian jego umiejętności nieco utrudnić. Poczekałam aż będzie zajęty sobą i oddali się. Sama zaś, by zwiększyć odległość między nami jeszcze bardziej, zaczęłam biec w przeciwnym kierunku. Biegłam poboczem. Ścieżynka była zbyt zlodowaciała i spadzista w dodatku. Znajdowaliśmy się akurat na wysokim leśnym pagórku. Kiedy zobaczyłam, że jestem już wystarczająco daleko, za trzema zakrętami ścieżynki, usiadłam na mchu obok ścieżynki i wrzasnęłam swoje: „ałaaa!”.
Rety, co się potem działo! Zobaczyłam jak Aramis w tempie iście kosmicznym pokonuje zakręt za zakrętem. Widoczność miałam w miarę dobrą, bo rosnące przy ścieżynce krzewy, jak to w zimie, były bezlistne. Gdy pokonał zakręty i wyszedł na prostą, miał już szybkość niemalże ponaddźwiękową. Pewnie to ta zlodowaciała nawierzchnia ścieżynki pomogła mu ją osiągnąć. Ależ mi się śmiać chciało, widząc go tak pędzącego z rozwianymi uszami i ledwie wyrabiającego zakręty. Ale powstrzymywałam się, i siedząc cichutko, czekałam na jego „pomoc”.

Kiedy zaczął się do mnie zbliżać, przez głowę przeleciała mi myśl, że może jednak siedzę zbyt blisko ścieżynki i on, przy takiej szybkości, może mieć problemy z wyhamowaniem przede mną. Niestety, myśl ta okazała się być trafną. Po paru sekundach się o tym przekonałam. Aramis także. Kochany mój opiekun i ratownik w jednej psiej skórze, próbując hamować, wpadł w tak ostry poślizg na lodzie, że nie wyhamował, rzecz jasna, i z całym impetem swojego 30 kilogramowego cielska wpadł na mnie… No i co to znaczy brak wyobraźni! Zaraz, ale ja przecież mam wyobraźnię, i to ponoć bogatą… Pewnie chwilowo ją zaćmiło. A może zamuliło?

Co się później działo, trudno opisać bez kolejnego ataku śmiechu. Naprawdę. Choć wówczas nie od razu do śmiechu mi było. No bo jakże mogło być, skoro z pozycji siedzącej z nagła znalazłam się w leżącej i z Aramisem na mym osobistym brzuchu zasuwałam na łeb na szyję po zlodowaciałej ścieżynce w dół. Przepraszam, zasuwaliśmy!... A że miałam na sobie kurtkę z ortalionu ocieplaną puchem gęsim, to zasuwało nam się z górki jak bobslejem. Tyle że bez hamulca. Dobrze przynajmniej, że wcześniej, jakby mnie przeczucie tchnęło, naciągnęłam na głowę kaptur. Tak że nic mi się nie stało. Aramisowi też nic. Na moim brzuchu miał miękko. Za to minę w czasie tej szaleńczej jazdy miał wystraszoną bardzo. A kiedy już wyhamowaliśmy, tzn. moja puchowa kurtka wyhamowała, mina jego natychmiast zrobiła się smutna. Bardzo smutna. Aż się wystraszyłam. Ale po chwili pękałam już ze śmiechu, bo zrozumiałam, że ta jego smętna mina to pewnie z powodu rozczarowania, że ratował mnie nie tak jak trzeba. Aramis, widząc że się śmieję, w końcu sam zaczął się śmiać. Po swojemu. A to potrafi wspaniale. Ha, jeszcze jak!

Wracając autem do domu, co rusz buchałam śmiechem. Oczami wyobraźni widziałam nas pędzących ścieżynką leśną na złamanie karku w pozycji… e tam, pal sześć pozycję, ważne że było i jest się z czego śmiać. Aramis, słysząc jak się śmieję, podnosił się ze swojego legowiska w bagażniku, i patrząc na mnie w lusterku wstecznym, uśmiechał się. Kochane, mądre psisko!


***

O psach to ja mogłabym pisać i pisać. Miałam ich wiele, każdy był innej rasy, wiele było nierasowych. Każdy był jednak wspaniałym psem i bardzo kochanym członkiem rodziny... Był Husky; był Owczarek Nizinny; był Basset; był Niemiecki Dog Arlekin; teraz jest Labradoodle. O niektórych pisałam tu w opowieściach z cyklu: „Świat przygód” pt. „Miłość do psów” i „Pieskieżycie Malwiny i moje z nią”.


Toaleta ekologiczna

Oj, oj, oj…!
Czas do Toi Toi!
Kto szuka, ten znajduje… 
i się w naturze nic nie zmarnuje.




poniedziałek, 20 stycznia 2020

Niemiecka dokładność

Parę dni temu spotkała mnie wielka przykrość. Moje auto nie dostało TÜV*. Nie pamiętam już, jak to się w Polsce nazywało, i czy się w ogóle w tamtych latach jakoś nazywało. Chociaż w Kraju miałam kilka aut, zanim do Niemiec wyjechałam, to jednak nie mogę sobie przypomnieć, czy musiałam coś takiego co 2 lata zaliczać. Chodzi mi o obowiązkowy przegląd techniczny. A parę dni temu właśnie taki przegląd mojego auta, celem przedłużenia ważności Fahrzeugschein (dowodu rejestracyjnego) o kolejne 2 lata zaliczałam. Pojechałam sobie do głównego w naszym mieście serwisu TÜV całkiem spokojnie, bo byłam pewna, że bez problemu moje auto taki przegląd przejdzie pozytywnie. Od kiedy mieszkam w Niemczech jeszcze mi się nie zdarzyło, aby któreś z moich aut od razu TÜV nie dostało. Za każdym razem przy pierwszym podejściu dostawałam w Fahrzeugschein przedłużającą pieczątkę oraz plakette (plakietkę) na tylną tablicę rejestracyjną… no i zasuwałam sobie autem spokojnie przez następne dwa lata. Niestety, tym razem po raz pierwszy było inaczej… Cholewcia!

Kiedy ustawiłam auto na kanale, nad te i pod te wszystkie urządzenia kontrolujące kondycję auta, zajęłam się czytaniem książki, a jeden z kontrolerów, młodziutki chłopaczek, zajął się moim autem, pastwiąc się nad nim niemiłosiernie. Rany, co za kontrola, co za widok. Co rusz zaglądałam co on wyczynia i nie mogłam się skupić na czytaniu. Chłopaczek, nie powiem, był bardzo miły, ciągle się uśmiechał i pogwizdywał. A kiedy kontrolny przegląd mojego auta zakończył, z milutkim uśmieszkiem na twarzy oświadczył:
No, auto pani całkiem dobre, ale hamulce ABS niestety trzeba naprawić. — Wszystko to wydukał na bezdechu, po chwili oddech jednak wziął, nawet głęboki, i zaczął wyliczać co jeszcze wymaga naprawy. Aż 6-ciu usterek skubaniec się doszukał. A na koniec dopowiedział jeszcze: — Na to wszystko daję pani 4 tygodnie czasu. Jak pani się zmieści w tym terminie, nowej opłaty za przegląd nie będzie musiała pani wnosić, a jedynie dopłacić 10,- € za dodatkową kontrolę.

I tyle! I po TÜV-ie! No myślałam, że mnie trafi szlag. Bo nie dość, że to związane z dodatkowymi kosztami, to jeszcze z czasem, który więcej dla mnie znaczy niż pieniądz. Chłopaczek kontroler pewnie poznał po mojej minie, co czuję w danej chwili, bo zaczął mi dokładnie tłumaczyć, co uznał za usterkę i dlaczego, a zwłaszcza, co dolega moim hamulcom ABS… Tłumaczył, że coś tam, bo coś tam, a jak coś tam, to coś tam… i takie tam! Czort jeden wie, co, bo według mnie, nic im nie dolegało, skoro mi się nimi ciągle dobrze hamowało. Wreszcie uśmiechnęłam się, bo robić z siebie chmurę gradową to nie w moim stylu. Chłopaczek, widząc moją uśmiechniętą twarz, uśmiechnął się jeszcze szerzej, i kiedy już „z kwitkiem” wsiadałam do auta, zawołał za mną:
Ich wünsche Ihnen trotz allem einen schönen Tag! (Mimo wszystko życzę pani miłego dnia!).

No i czy nie miły kontroler? Nie miałam wyjścia, i jak niepyszna, pojechałam do domu. Właściwie to najpierw zahaczyłam o dom mojego syna, aby się pożalić i wysłuchać jego rad, a może i pomoc uzyskać, bo mój syneczek to taka złota rączka, wszystkim nam naprawia auta… i nie tylko auta. Jednak tym razem nie mógł. Bo takie rzeczy jak ABS naprawia się przy pomocy odpowiednich urządzeń elektronicznych, które ustawiają i kontrolują jego pracę.

Uzgodniłam z synem, że skorzystam z mojej drugiej deski ratunku w sprawie auta, czyli z warsztatu samochodowego znajomego Rosjanina. Pojechałam więc do niego następnego dnia z samego rana, i kiedy pokazałam mu tę litanię usterek od chłopaczka z serwisu TÜV, uśmiał się i powiedział, że on to pewnie jeden z takich prosto po szkole i czepia się wszystkiego, nawet takie śmieszne usterki wynajduje, bo cała wiedza, jaką w szkole posiadł, jest świeżuteńka i buzuje mu w głowie, więc musi dać jej upust.

Wieczorem auto było już gotowe. Ze wszystkim. Mechanik rodem z ZSRR szybko się uwinął. Za spore pieniądze oczywiście. Przy okazji dowiedziałam się od niego, że od zeszłego roku też i w jego warsztacie można TÜV zrobić. Że raz w tygodniu przyjeżdża taki jeden inżynier, który się tym zajmuje. Kurczę, zła byłam na siebie, że się go wcześniej o to nie spytałam. Przecież znam go nie od dziś. Mówi się trudno. Polak mądry po szkodzie. Żeby dłużej nie rozpamiętywać przysłowia, jakże dobitnie rzecz oddającego, już następnego dnia byłam z moim autkiem u tego inżynierka. Do głównego serwisu TÜV nie miałam ochoty już jechać.

Inżynier uśmiechnął się do listy usterek wypisanych przez chłopaczka kontrolera i wjechał moim autem na rolki sprawdzające stan hamulców. Nawet nie pamiętam, jak długo sprawdzał, ale najwyraźniej niedługo, bo kiedy w międzyczasie wdałam się w gorącą dyskusję na tematy polityczne w Polsce ze spotkanym w warsztacie znajomym z Polski, to on wnet nam przerwał, meldując, że tylko skoczy jeszcze do swojego komputera i zaraz będzie z powrotem. Faktycznie, chyba za dwie minutki przerwał nam ponownie, wręczając mi mój Fahrzeugschein ze słowami:
Fertig, nette Frau! (Gotowe, miła pani). — No, naprawdę nazwał mnie miłą panią. Miły, nie?
Und die plakette? (plakietka z aktualnym TÜV na tablicą rejestracyjną) — spytałam z rozdziawioną buzią, zaskoczona tempem kontroli.
Auch fertig! (Też gotowa!).

Ależ byłam szczęśliwa. Wprawdzie kosztowało mnie to trochę nerwów i pieniędzy, ale w końcu mam ten upragniony TÜV. Podyskutowałam jeszcze chwilę — na wiadomy temat — ze znajomym Polakiem i jak uskrzydlona pojechałam do domu. Teraz już przez kolejne dwa lata mogę całkiem spokojnie pomykać po drogach i rozdrożach... Zasłużyłam sobie. A co!



* TÜV (Technischer Überwachungs Verein) — Związek Kontroli Technicznej


Komu w drogę


Komu w drogę, temu każdy środek lokomocji dobry... Bo nieważne czym, gdy o ciekawe destynacje chodzi.






piątek, 17 stycznia 2020

Szczur, jako zwierzę domowe

Za czasów mojego dzieciństwa szczury miały bardzo złą reputację. Nigdy bym wtedy nie pomyślała, że kiedyś dzieci będą hodować je w domu. Okazuje się, że już od lat ich popularność, jako towarzyszących zwierząt domowych, stale wzrasta. Że są wspaniałymi, przyjaznymi zwierzątkami.

Jednak wiele ludzi ma ciągle jeszcze uprzedzenia do szczurów. Nic w tym dziwnego, wszak dzikie szczury uważane są za groźne szkodniki. I z tego przede wszystkim powodu, niektórzy wszystkie już szczury traktują z jednakową niechęcią.

Przyznaję, że ja sama takowe uprzedzenia przez długie lata miałam. Nawet w wieku dorosłym, kiedy to mój nastoletni wówczas syn, pewnego pięknego dzionka, przytargał do domu ogromnego, czarnego szczura imieniem Gerard. Kupił go sobie w sklepie zoologicznym (za własne kieszonkowe) w proteście na moje ociąganie się z kupnem psa. Myślałam, że zbzikuję z obrzydzenia. Rany, szczur w domu?! To mi się w głowie nie mieściło. Ależ zła byłam na syna. Nie chciałam Gerarda widzieć, tym bardziej go dotykać.
Pamiętam, jak zaraz na początku bytności nowego lokatora w naszym domu, kiedy to powoli zaczęłam już tolerować jego obecność, stojąc przy kuchence, przygotowywałam jakiś posiłek, i nagle... ni stąd, ni zowąd, poczułam jak mi coś włazi na ramię... Ło matko... ratuj!... Szczur! Spanikowałam okropnie i narobiłam wrzasku na cały dom. Nie, nie ze strachu, z obrzydzenia. Fuj! Najbardziej brzydził mnie ogon Gerarda. Okazało się, że to moje głupiutkie synczysko (czyt. kochane) celowo stanęło sobie cichcem za moimi plecami, by Gerard mógł zeskoczyć sobie z jego ramienia na moje. Tak syn próbował uczyć mnie miłości do Gerarda. Po pewnym czasie polubiłam jednak tego szczurka. Pewnie dlatego, że nie miałam wyjścia, bo kiedy syn wyjechał na wakacje, ktoś się nim zająć musiał, więc się zajmowałam. Najlepiej jak umiałam... Dla mojego synka kochanego.

Doszłam wtedy do wniosku, że udomowione szczury bardzo różnią się od swoich dzikich przodków, jak psy od wilków. Są to zwierzęta bardzo czyste i pielęgnujące swą sierść podobnie jak koty. Poczytałam też stosowną lekturę na ich temat. Na regale w pokoju syna, tuż obok klatki Gerarda, pyszniła się książką pt. „Szczury, inteligentne zwierzęta domowe”. Z książki tej dowiedziałam się, że szczury zostały udomowione już ponad 100 lat temu i ich popularność, jako zwierzęta domowe, nieustannie wzrasta. W niektórych krajach zwierzęta te wyparły nawet popularne chomiki. Szczury, podobnie jak inne gatunki gryzoni utrzymywanych przez człowieka, są to zwierzęta czyste, spokojne i łatwe w pielęgnacji. Mają jednak pewne cechy charakterystyczne odróżniające je od innych gatunków. Po pierwsze, są o wiele bardziej inteligentne i potrafią nauczyć się różnych sztuczek. Podobnie jak psy i koty reagują na swoje imię i przybiegają na zawołanie. Mogą także reagować na wiele innych słów. Po drugie, szczury są zwierzętami socjalnymi, uwielbiają przebywać w towarzystwie opiekuna i niemal proszą się o wypuszczenie z klatki w celu wspólnej zabawy lub chociażby pogłaskania. Te czułe zwierzęta bardzo lubią, gdy drapie się je po głowie, a niektóre potrafią nawet lizać rękę opiekuna jak psy. Są bardzo skore do zabaw.

Dla tych, co są przewrażliwieni (podobnie jak ja kiedyś byłam) na punkcie długiego, gołego szczurzego ogona (chociaż w rzeczywistości jest on pokryty krótkimi włoskami i ma gładką, jedwabistą strukturę), wyhodowano już odmianę bezogonową, tzw. manx. Czego to też naukowcy nie wymyślą. Nie wiem, czy to dobrze dla szczurów... Może i tak.
Największym mankamentem posiadania szczura domowego jest jego stosunkowo krótkie życie. Trwa mniej więcej od 2 do 2,5 roku, ale niektóre osobniki dożywają nawet 5 do 6 lat. Odpowiednia dieta i opieka weterynaryjna są najlepszymi sposobami na przedłużenia życia podopiecznemu.

Szczury nie są zwierzętami wyłącznie klatkowymi i muszą mieć możliwość zażywania ruchu poza klatką. Nie chodzi tu tylko o ćwiczenia fizyczne, ale także o umożliwienie im wszechstronnego rozwoju inteligencji i charakteru. Można się z nimi świetnie bawić, np. w chowanego, albo obserwować ich zabawne błazeństwa.

Po latach mogę znów podziwiać te inteligentne zwierzątka domowe, gdyż niedawno mój syn kupił dwie samiczki swojemu synowi. Nazwali je: Pidi i Midi. Za kilka dni miałam je mieć pod swoją opieką, ponieważ syn z rodzinką planowali wyjechać na urlop do ciepłych krajów, ale okazało się, że urlop ich stanął pod znakiem zapytania. Dlaczego? Ano dlatego, że kilka dni temu mój wnuczek wyrżnął na hulajnodze i... złamał sobie nogę. W szpitalu założono mu gips na 4 tygodnie. Syn wprawdzie nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji co do wyjazdu, ale myślę, że z gipsem jechać nad morze to niezbyt wygodne dla wnuczka. Zobaczymy. Ja się nie wtrącam. 

Póki co, Pidi i Midi na swoim wybiegu w łazience mają dodatkową atrakcję — zagipsowaną nogę wnuczka. Lubią po niej skakać. Najbardziej Midi. Pidi woli bidet. Sama na niego wskakuje, biega po nim jak pofyrtana, a jak się zmęczy, staje na jego brzegu... i czeka na wodę.
Pidi to typ podróżniczki. Jest także wyjątkową specjalistką od ucieczek. Syn mówi, że ona zawsze szuka możliwości, by zwiać gdzieś i choć na chwilę się schować. Znając jej zapędy, syn pozaklejał wszystkie możliwe dziury i dziureczki w łazience, ale nie przewidział, że jeszcze i pod bidetem jakoweś dziurki są. Dowiedział się akurat podczas mojej wizyty, kiedy to Pidi tam wlazła i za czorta nie chciała wyleźć. No cóż, natura ciągnie szczura do... kanału.




Co się ją wszyscy naprosiliśmy, a ta nic. W nosie nas miała. Choć zawsze reagowała na wołanie po imieniu i przybiegała natychmiast. Tym razem trzeba było ją długo wołać i prosić. Kiedy wnuczkowi w końcu udało się ją wyciągnąć z zakamarków bidetu, a syn na nią nakrzyczał za nieposłuszeństwo, wtedy bidulka pobiegła do kąta i stała tam bez ruchu... Obrażona. My pękaliśmy ze śmiechu, a ona dalej stała, i ani drgnie. Ale mieliśmy z nią ubaw. Ona z nami również, tyle że nieco później, jak wreszcie dała się nam łaskawie przeprosić.



Jak już wracałam do swojego domu, wnuczek poprosił mnie o jakiś wierszyk na cześć swoich ulubionych szczurków. No to coś skrobnęłam:

Siostrzyczki Pidi i Midi
To dwa milutkie szczurki.
Mają piękne futerka
I ostre pazurki.

Wesołe są bardzo,
Bawią się ochoczo.
Higieną nie gardzą,
Śpią grzecznie nocą.

Jedzonko lubią różniste,
Pałaszują co dają.
Są szczęśliwe zaiste...
W przyjaźni z Pańciem trwają.


Kto może spać snem sprawiedliwego?


 Snem sprawiedliwego — w dzisiejszych zwariowanych czasach — spać mogą tylko dzieci.




wtorek, 14 stycznia 2020

Jazda na rowerze bywa kontuzyjna

Ale tylko bywa. Ja mogę powiedzieć, że jeżdżę raczej bezkontuzyjnie. Raczej, bo wywrotki miałam nieraz, ale na szczęście nigdy nic poważnego mi się nie stało. Oczywiście oprócz paru stłuczeń, zadrapań i siniaków. Pewnie dlatego, że na wszystkie te wywrotki poniekąd miałam jakiś tam wpływ. Byłam tylko ja na rowerze i naturalny powód wywrotki. A skoro naturalny, to w ułamkach sekund mogłam jakoś zareagować.

Raz tylko, w zeszłym roku w lutym, kiedy powodem mojej wywrotki był akurat człowiek, potłukłam się poważnie. Nie zdążyłam zareagować, bo też nie mogłam się spodziewać, że jakiś idiota idący z przeciwka po leśnej dróżce złapie za kierownicę mojego roweru. A muszę przyznać, że w tym momencie jechałam nawet dość szybko. Bo też nie czułam żadnego zagrożenia. Prawą stronę drogi miałam wolną. Widoczność dobra. A tu nagle coś takiego!... Wystrzeliłam w powietrze jak z katapulty. Wylądowałam na poboczu drogi. Na moment straciłam przytomność. Próbowałam się podnieść, ale chwilę to trwało. Kręciło mi się w głowie. W końcu pomogła mi młoda para, którą wcześniej wyprzedziłam na drodze. Zaś ten facet, główny winowajca i sprawca wypadku, szybko zwiał. Tchórz jeden. Zdawał sobie sprawę, co zrobił. A pewnie też czuł i ból. Palce lewej ręki musiał mieć zdrowo obite.

Mimo grubego ubrania, jakie miałam na sobie, zharatałam sobie cały prawy bok do krwi, łącznie z twarzą. Przede wszystkim uszkodziłam sobie żebra. Bałam się o wątrobę. Lądując, spadłam brzuchem na kierownicę. Nie wiem, co stałoby się z moją głową, gdybym kasku na niej nie miała. Rower też był uszkodzony. Kierownica krzywa. Przednie koło scentrowane. Przekładki zaklejone błotem. Łańcuch spadł na ziemię. Młodzi ludzie chcieli dzwonić na pogotowie, ale ja, kiedy już doszłam w miarę do siebie, uparłam się, żeby tego nie robili. Przekonywałam, że dam radę sama do domu wrócić. Poprosiłam tylko, żeby mi rower doprowadzili do jako takiego porządku. Trochę się z tym pomęczyli, ale się udało.

Z bólem, bo z bólem, ale powoli ruszyłam w kierunku domu. Miałam do pokonania jeszcze ok.15 km. Ciągle mi się w głowie kręciło. Ale już tylko trochę. Nie było aż tak źle. Dawałam radę. Dopiero kiedy znalazłam się w domu, kiedy adrenalina przestała działać, poczułam paraliżujący ból całego brzucha. Nie mogłam swobodnie oddychać.
Zadzwoniła moja córka. Pewnie intuicyjnie wyczuła, że matka znalazła się tarapatach. Natychmiast do mnie przyjechała wraz z wnukiem i zawieźli mnie do Kliniki Ortopedycznej. Badania trwały ponad 2 godziny. Na szczęście okazało się, że żebra są całe, tylko poważnie potłuczone. Wątroba też cała. Rany mi opatrzono, zaordynowano silne tabletki przeciwbólowe i na szczęście pozwolono wracać do domu. Jedyne czego mi zabroniono, a co było oczywiste, to jazdy rowerem, i to przez 6 tygodni.

Był luty, wyjątkowo ciepły miesiąc. Nie mogłam przeżałować, że nie mogę jeździć. Wytrzymałam w domu 3 tygodnie. Potem, cichaczem przed dziećmi, wyciągnęłam rower i ruszyłam w las. Żebra bolały jeszcze jak cholera, ale co tam, byłam szczęśliwa, że jadę. Bałam się jedynie nagłej wywrotki, bo to byłby ból, a było trochę ślisko. Na szczęście nic się nie stało. Od tamtej pory jeździłam już jakby nigdy nic. Ból żeber z dnia na dzień zanikał.

Dzisiaj na żwirowej leśnej dróżce znów się wywaliłam. Akurat weszłam w zakręt i wpadłam w głębokie koleiny. Rower miałam lekko przechylony, jak to na zakręcie, a że koleiny wypełnione były błotem i luźnymi kamyczkami, to i pod kołami się obsunęły. Nie było rady, wyrżnąć musiałam. I wyrżnęłam. Jak długa. Siła uderzenia wykręciła kierownicę do tyłu tak że aż błotnik spadł z przedniego koła. Siodełko zaś przyjęło pozycją – na bakier. Mnie na szczęście nic się nie stało. No, za wyjątkiem lekko zadrapanego lewego łokcia. Ale co tam! Szybko pozbierałam się do kupy, rower też, i pognałam dalej.

Cóż, jestem skazana na rower. Opowiadałam o tym we wspomnieniu "Bicycle czar". Rower to moja pasja. Była, jest i będzie... jak najdłużej się da.



Jak zrozumieć Świat?


Aby zrozumieć dzisiejszy globalny świat, trzeba czasem zmienić swój... światopogląd.


(Gif z Internetu)




sobota, 11 stycznia 2020

Nie każdy lubi koty

To prawda, nie każdy. Ja nie lubię. Chociaż nie, to chyba za mocno powiedziane w moim przypadku. Nie przepadam... o, tak będzie właściwiej. Dlaczego? Hmm… tak do końca to ja sama nie wiem. Może dlatego, że nie toleruję fałszu i egoizmu? Pewnie coś w tym jest, bo koty, według mnie, to typowy przykład zwierząt o takich cechach. Koty żyją swoim własnym życiem, chadzają własnymi ścieżkami i ni jak nie chcą się dać podporządkować woli człowieka. Nie przywiązują się do człowieka tylko do miejsca. W pierwszej kolejności to człowiek im służy. Kiedyś czytałam wypowiedź jakiegoś „kocioznawcy”, który twierdził, że kot tak właśnie myśli, iż człowiek jest po to, aby mu służyć. I że potrafi nawet pogryźć lub podrapać swojego właściciela, który go głaszcze, jak mu to w danym momencie akurat nie w nos.

Miłośnicy kotów pewnie będą mieli mi za złe, że ja tu tak o kotach… No trudno, będę musiała to jakoś strawić, bo i tak mnie nikt nigdy nie przekona, bym polubiła koty. Niechęć do kotów mam we krwi… Cokolwiek to znaczy.
Co to jest z tymi kotami, że aż tyle kontrowersji w ludziach wzbudzają? Zawsze mnie to zastanawia. Bo też nie jestem odosobniona w tym nielubieniu kotów, takich ludzi jest wiele. Niektórzy nawet cierpią na alergię na koty. Niektórzy zaś kotów panicznie się boją. A jeszcze niektórzy wręcz wierzą w przesądy związane z kotami. O, chociażby Cezary Pazura, taki niby macho skądinąd, a jak kot mu przebiegnie drogę to ze strachu spluwa przez lewe ramię i zawraca. Albo czeka aż ktoś inny, jako pierwszy, przekroczy tę „skażoną” przez kota drogę (tak o sobie mówił w jednym z wywiadów). Ja ani alergii na koty nie mam, ani kotów się nie boję, ani też w żadne zabobony nie wierzę (podzielam zdanie G.B. Shaw`a: "Nie warto wierzyć w zabobony, bo to przynosi pecha."), a kotów i tak nie lubię... O przepraszam, nie przepadam za nimi.

A tego ich kociego marcowania to znieść nie mogę. Okropność! Istny horror. Jak się zbliża marzec to najchętniej bym wszystkie koty wyekspediowała tam gdzie wanilia kwitnie. Rany, cóż za potworne wrzaski urządzają w nocy pod oknami. Chociaż przyznać muszę, że w ostatnich latach, ze względu na kastrację tych „krzykaczy seksualnych” jest coraz lepiej. Czyli ciszej.
Aż mnie samą dziwi ta moja awersja do kotów, bo przecież bardzo kocham zwierzęta. Najbardziej psy i konie... Jedynie kotów nie. Od dziecka. Jak dziś pamiętam z dzieciństwa ogromną tragedię, jaką przeżyli nasi sąsiedzi, kiedy ich własny kot udusił im dwumiesięcznego syneczka. Zaraz, to może właśnie po tej tragedii odrzuciło mnie od kotów? No nie wiem. Ale wiem jedno: nie lubię kotów (jednak?). Żadnych. I tylko kotów. Kurczę blade… to pewnie jednak uraz!

Nie jestem typem kanapowca, a to pewnie jeszcze jeden powód, że koty mi nie leżą. Nie wyobrażam sobie zalegania na kanapie z mruczącym kotem u boku. Albo, co gorsza, na brzuchu. Mruczenie kota mnie nie uspakaja. Wręcz przeciwnie, rozstraja. Jestem osobą energiczną i aż się boję pomyśleć, co by się działo, gdyby mi się kot pod nogami też pałętał — z jego wrodzonym upodobaniem do łaszenia się i ocierania o nogi człowieka. Pewnie nieraz orła bym przez niego wywinęła.
Nie mogę też pojąć, jak miłośnicy kotów potrafią takiego kudłatego czorta brać sobie do łóżka? Przecież łazi to to byle gdzie, z myszami ma do czynienia, i nie tylko, a potem zionie prosto w twarz tym wszystkim co ma w sobie. No nie wyobrażam sobie coś takiego w moim łóżku. Toż to obrzydliwe! A przede wszystkim – niehigieniczne.



Zastanawia mnie też jeszcze inna rzecz. A mianowicie: co koty do mnie czują? Bo niechęci mojej do nich, głupie, jakoś za diabła nie wyczuwają. Każdego ciepłego dnia, kiedy drzwi do ogrodu mam na oścież otwarte, zawsze do mnie włażą. Biurko mam przy samych drzwiach a te czorty pod moimi nogami cichcem zasuwają w głąb mieszkania. Jak tylko przyuważę intruza od razu pędzę z powrotem na dwór. Mimo to te same koty nadal włażą do mnie. Ile razy jest tak, że kiedy w pokoju stołowym oglądam telewizję, ni stąd, ni zowąd, kątem oka widzę szorującego w moim kierunku kota. Raz nawet dwa jednocześnie wparowały do pokoju. O rany, ależ jestem wtedy zła. Pewnego zaś razu, kiedy przechodziłam przez przedpokój z pokoju do kuchni, nagle w sypialni zobaczyłam ogromnego czarnego kocura. Spał sobie spokojniutko na moim łóżku. No myślałam, że mnie szlag trafi! Ludzie, trzymajcie mnie, gdzie jak gdzie, ale na moim kochanym, pięknie zasłanym łóżeczku?! Na miejscu moich sennych marzeń?!

Naprawdę nie wiem, co te koty do mnie czują. Pewnie coś jednak czują, skoro oprócz częstych odwiedzin podarki mi jeszcze składają. Myszy. Zagryzione przez siebie. Na schodach do ogrodu bardzo często je znajduję. Fuj, przy samych drzwiach, na wycieraczce... Rany, jak ja nie cierpię kotów!
Miłośników kotów muszę jednak zapewnić, że choć kotów nie lubię, krzywdy nijakiej im nigdy nie robię. Ba, nawet im często pomagam, kiedy wpadają w tarapaty. Nieraz je ściągam z drzew rozdartych wniebogłosy.

Rzucam im też często coś do żarcia… No dobra, przyznam szczerze, że bardziej to ptaszkom rzucam, ale te czorty i tak się u mnie tuczą, pożerając wszystko łapczywie, co tylko rzucę. Nawet je nie przepędzam. Przepędzam jedynie wtedy, kiedy ze swej zachłanności atakują ptaszki i nie pozwalają im cokolwiek dzióbnąć. A muszę powiedzieć, że wokół mnie jest tych kotów od groma i ciut, ciut. Tak jak i „samotnych panienek” — w różnym wieku. I to przede wszystkim one… no, te „panienki”, nie mając dzieci, hołubią kociska. Tu nie ma bezpańskich kotów. Wszystkie koty mają swoje domy, a w nich swoje miski z żarciem… I ogłupiałe na ich punkcie pańcie. Pańcie, które czasami i w nocy potrafią się przez okno wydzierać za swoimi pupilami, nawołując je do domu. A te i tak mają pańcie gdzieś… i łażą sobie swoimi ścieżkami. Dopiero nad ranem stają przed drzwiami wejściowymi swoich domów i drą mordy niczym potępieńcy, by je wpuścić do środka. Tak było dopóty, dopóki policja nie zaczęła interweniować.

Z ręką na sercu przysięgam, że to nie ja je zapodałam. Takie rzeczy nie leżą w mojej naturze. Szybciej bym się udała do samej pańci z prośbą o wpłynięcie na zaniechanie tych kocich koncertów, aniżeli policją się wysługiwała. To pewnie ktoś z sąsiedztwa doniósł. Ktoś, kto może z którąś z pańć ma na pieńku, albo po prostu kotów bardzo nie lubi. A może ktoś, kto nawet koty i lubi, ale musi rano wstawać do pracy wyspany. Co po takim nocno-porannym koncercie raczej niemożliwe.

I pomyśleć, takie małe stworzenie, a potrafi tyle zamętu w życiu ludzi narobić. I to aż tylu ludzi naraz. Ba, nawet w koszty wpędzać. I to tych ludzi nawet, co go na oczy nie widzieli ani nie słyszeli. Bo, jak mnie poinformował mój sąsiad z przeciwka, takich interwencji policji wcześniej to tu było dużo, bo też takich niesfornych kotów było dużo… A może pańć? Na jedno wychodzi. Wszak wiadomo, kto opłaca policję. Podatnicy… Ech, te kociska!






***

To, że nie lubię kotów, nie znaczy jednak, że nie lubię o nich pisać... Bo lubię. Już wcześniej opublikowałam tu kilka tekstów o kotach. O, chociażby: rymowankę pt. "Leniwa Kicia", oraz bajki: "Pomocny kot Mruczko" i "Nikt... tylko Pomponik", w której kot Benedykt jest postacią drugoplanową.


Komu łatwiej iść przez życie?


 Przez życie łatwiej iść temu, kto ma dom rodzinny, w którym nad ogniskiem domowym czuwa — dobra matka, a nad jego obejściem — wierny pies.






piątek, 10 stycznia 2020

Niby zima, a nie zima

Mieszkam na krańcach Jury Szwabskiej (Schwäbische Alb). Klimat tu jest podobny do klimatu w Polsce, jednak zimy zawsze są o wiele sroższe, z dużymi opadami śniegu i bardzo mroźne. Ale nie w tym roku. W tym roku coś się porobiło i odmieniło. W Polsce nie ma zimy i tu też nie ma zimy. Kiedy się patrzy przez okno, albo kiedy się jest na łonie natury, to czasem trudno odgadnąć, co to za pora roku.

Właściwie to na całym świecie z pogodą coś złego się stało. Za nic ma nasze przyzwyczajenia i szaleje niemiłosiernie. Zwłaszcza w ostatnich latach. Zaraz, a może jest taka właśnie — w ramach protestu wobec ludzkości zamieszkującej Planetę Ziemia i nie szanującej jej należycie? Jestem skłonna tak sądzić. Bardzo często wędruję po łonie natury i dokładnie widzę, co z nią się dzieje.
Mamy teraz zimę... I czy to jest zima? To prawdziwy miszmasz pogodowy. Drzewa stoją smutne… i nie wiedzą, co je czeka. Wszędzie smętnawo.

O tej porze roku nasze miasto w poprzednich latach zawsze tonęło w bieli. W tym roku biel trzeba sobie wyobrazić. No i co to za czasy? Trudno!... Byle do wiosny… Wiosna z pewnością będzie piękna. Tak czuję… Nie, nie w kościach, w sercu. ;)