Ale tylko bywa. Ja mogę powiedzieć, że jeżdżę
raczej bezkontuzyjnie. Raczej, bo wywrotki miałam nieraz, ale na
szczęście nigdy nic poważnego mi się nie stało. Oczywiście
oprócz paru stłuczeń, zadrapań i siniaków. Pewnie dlatego, że
na wszystkie te wywrotki poniekąd miałam jakiś tam wpływ. Byłam
tylko ja na rowerze i naturalny powód wywrotki. A skoro naturalny,
to w ułamkach sekund mogłam jakoś zareagować.
Raz tylko, w zeszłym roku w lutym, kiedy powodem mojej
wywrotki był akurat człowiek, potłukłam się poważnie. Nie
zdążyłam zareagować, bo też nie mogłam się spodziewać, że
jakiś idiota idący z przeciwka po leśnej dróżce złapie za
kierownicę mojego roweru. A muszę przyznać, że w tym momencie
jechałam nawet dość szybko. Bo też nie czułam żadnego
zagrożenia. Prawą stronę drogi miałam wolną. Widoczność dobra.
A tu nagle coś takiego!... Wystrzeliłam w powietrze jak z
katapulty. Wylądowałam na poboczu drogi. Na moment straciłam
przytomność. Próbowałam się podnieść, ale chwilę to trwało.
Kręciło mi się w głowie. W końcu pomogła mi młoda para, którą
wcześniej wyprzedziłam na drodze. Zaś ten facet, główny
winowajca i sprawca wypadku, szybko zwiał. Tchórz jeden. Zdawał
sobie sprawę, co zrobił. A pewnie też czuł i ból. Palce lewej
ręki musiał mieć zdrowo obite.
Mimo
grubego ubrania, jakie miałam na sobie, zharatałam sobie cały
prawy bok do krwi, łącznie z twarzą. Przede wszystkim uszkodziłam
sobie żebra. Bałam się o wątrobę. Lądując, spadłam brzuchem
na kierownicę. Nie wiem, co stałoby się z moją głową, gdybym
kasku na niej nie miała. Rower też był uszkodzony. Kierownica
krzywa. Przednie koło scentrowane. Przekładki zaklejone błotem.
Łańcuch spadł na ziemię. Młodzi ludzie chcieli dzwonić na
pogotowie, ale ja, kiedy już doszłam w miarę do siebie, uparłam
się, żeby tego nie robili. Przekonywałam, że dam radę sama do
domu wrócić. Poprosiłam tylko, żeby mi rower doprowadzili do jako
takiego porządku. Trochę się z tym pomęczyli, ale się udało.
Z
bólem, bo z bólem, ale powoli ruszyłam w kierunku domu. Miałam do
pokonania jeszcze ok.15 km. Ciągle mi się w głowie kręciło. Ale
już tylko trochę. Nie było aż tak źle. Dawałam radę. Dopiero
kiedy znalazłam się w domu, kiedy adrenalina przestała działać,
poczułam paraliżujący ból całego brzucha. Nie mogłam swobodnie
oddychać.
Zadzwoniła moja córka. Pewnie intuicyjnie wyczuła, że
matka znalazła się tarapatach. Natychmiast do mnie przyjechała
wraz z wnukiem i zawieźli mnie do Kliniki Ortopedycznej. Badania
trwały ponad 2 godziny. Na szczęście okazało się, że żebra są
całe, tylko poważnie potłuczone. Wątroba też cała. Rany mi
opatrzono, zaordynowano silne tabletki przeciwbólowe i na szczęście
pozwolono wracać do domu. Jedyne czego mi zabroniono, a co było
oczywiste, to jazdy rowerem, i to przez 6 tygodni.
Był luty, wyjątkowo ciepły miesiąc. Nie mogłam
przeżałować, że nie mogę jeździć. Wytrzymałam w domu 3
tygodnie. Potem, cichaczem przed dziećmi, wyciągnęłam rower i
ruszyłam w las. Żebra bolały jeszcze jak cholera, ale co tam,
byłam szczęśliwa, że jadę. Bałam się jedynie nagłej wywrotki,
bo to byłby ból, a było trochę ślisko. Na szczęście nic się
nie stało. Od tamtej pory jeździłam już jakby nigdy nic. Ból
żeber z dnia na dzień zanikał.
Dzisiaj na żwirowej leśnej dróżce znów się
wywaliłam. Akurat weszłam w zakręt i wpadłam w głębokie
koleiny. Rower miałam lekko przechylony, jak to na zakręcie, a że
koleiny wypełnione były błotem i luźnymi kamyczkami, to i pod
kołami się obsunęły. Nie było rady, wyrżnąć musiałam. I
wyrżnęłam. Jak długa. Siła uderzenia wykręciła kierownicę do
tyłu tak że aż błotnik spadł z przedniego koła. Siodełko zaś
przyjęło pozycją – na bakier. Mnie na szczęście nic się nie
stało. No, za wyjątkiem lekko zadrapanego lewego łokcia. Ale co
tam! Szybko pozbierałam się do kupy, rower też, i pognałam dalej.
Cóż,
jestem skazana na rower. Opowiadałam o
tym we wspomnieniu "Bicycle czar". Rower to moja
pasja. Była, jest i będzie... jak najdłużej się da.