wtorek, 14 stycznia 2020

Jazda na rowerze bywa kontuzyjna

Ale tylko bywa. Ja mogę powiedzieć, że jeżdżę raczej bezkontuzyjnie. Raczej, bo wywrotki miałam nieraz, ale na szczęście nigdy nic poważnego mi się nie stało. Oczywiście oprócz paru stłuczeń, zadrapań i siniaków. Pewnie dlatego, że na wszystkie te wywrotki poniekąd miałam jakiś tam wpływ. Byłam tylko ja na rowerze i naturalny powód wywrotki. A skoro naturalny, to w ułamkach sekund mogłam jakoś zareagować.

Raz tylko, w zeszłym roku w lutym, kiedy powodem mojej wywrotki był akurat człowiek, potłukłam się poważnie. Nie zdążyłam zareagować, bo też nie mogłam się spodziewać, że jakiś idiota idący z przeciwka po leśnej dróżce złapie za kierownicę mojego roweru. A muszę przyznać, że w tym momencie jechałam nawet dość szybko. Bo też nie czułam żadnego zagrożenia. Prawą stronę drogi miałam wolną. Widoczność dobra. A tu nagle coś takiego!... Wystrzeliłam w powietrze jak z katapulty. Wylądowałam na poboczu drogi. Na moment straciłam przytomność. Próbowałam się podnieść, ale chwilę to trwało. Kręciło mi się w głowie. W końcu pomogła mi młoda para, którą wcześniej wyprzedziłam na drodze. Zaś ten facet, główny winowajca i sprawca wypadku, szybko zwiał. Tchórz jeden. Zdawał sobie sprawę, co zrobił. A pewnie też czuł i ból. Palce lewej ręki musiał mieć zdrowo obite.

Mimo grubego ubrania, jakie miałam na sobie, zharatałam sobie cały prawy bok do krwi, łącznie z twarzą. Przede wszystkim uszkodziłam sobie żebra. Bałam się o wątrobę. Lądując, spadłam brzuchem na kierownicę. Nie wiem, co stałoby się z moją głową, gdybym kasku na niej nie miała. Rower też był uszkodzony. Kierownica krzywa. Przednie koło scentrowane. Przekładki zaklejone błotem. Łańcuch spadł na ziemię. Młodzi ludzie chcieli dzwonić na pogotowie, ale ja, kiedy już doszłam w miarę do siebie, uparłam się, żeby tego nie robili. Przekonywałam, że dam radę sama do domu wrócić. Poprosiłam tylko, żeby mi rower doprowadzili do jako takiego porządku. Trochę się z tym pomęczyli, ale się udało.

Z bólem, bo z bólem, ale powoli ruszyłam w kierunku domu. Miałam do pokonania jeszcze ok.15 km. Ciągle mi się w głowie kręciło. Ale już tylko trochę. Nie było aż tak źle. Dawałam radę. Dopiero kiedy znalazłam się w domu, kiedy adrenalina przestała działać, poczułam paraliżujący ból całego brzucha. Nie mogłam swobodnie oddychać.
Zadzwoniła moja córka. Pewnie intuicyjnie wyczuła, że matka znalazła się tarapatach. Natychmiast do mnie przyjechała wraz z wnukiem i zawieźli mnie do Kliniki Ortopedycznej. Badania trwały ponad 2 godziny. Na szczęście okazało się, że żebra są całe, tylko poważnie potłuczone. Wątroba też cała. Rany mi opatrzono, zaordynowano silne tabletki przeciwbólowe i na szczęście pozwolono wracać do domu. Jedyne czego mi zabroniono, a co było oczywiste, to jazdy rowerem, i to przez 6 tygodni.

Był luty, wyjątkowo ciepły miesiąc. Nie mogłam przeżałować, że nie mogę jeździć. Wytrzymałam w domu 3 tygodnie. Potem, cichaczem przed dziećmi, wyciągnęłam rower i ruszyłam w las. Żebra bolały jeszcze jak cholera, ale co tam, byłam szczęśliwa, że jadę. Bałam się jedynie nagłej wywrotki, bo to byłby ból, a było trochę ślisko. Na szczęście nic się nie stało. Od tamtej pory jeździłam już jakby nigdy nic. Ból żeber z dnia na dzień zanikał.

Dzisiaj na żwirowej leśnej dróżce znów się wywaliłam. Akurat weszłam w zakręt i wpadłam w głębokie koleiny. Rower miałam lekko przechylony, jak to na zakręcie, a że koleiny wypełnione były błotem i luźnymi kamyczkami, to i pod kołami się obsunęły. Nie było rady, wyrżnąć musiałam. I wyrżnęłam. Jak długa. Siła uderzenia wykręciła kierownicę do tyłu tak że aż błotnik spadł z przedniego koła. Siodełko zaś przyjęło pozycją – na bakier. Mnie na szczęście nic się nie stało. No, za wyjątkiem lekko zadrapanego lewego łokcia. Ale co tam! Szybko pozbierałam się do kupy, rower też, i pognałam dalej.

Cóż, jestem skazana na rower. Opowiadałam o tym we wspomnieniu "Bicycle czar". Rower to moja pasja. Była, jest i będzie... jak najdłużej się da.