Lubię wędrować. Wędrowanie to duża część
mojego życia. A do wędrówek mam wiernego towarzysza, który tak
samo jak ja, bardzo to lubi. To nasz rodzinny pies Labradoodle.
Nieraz wędruję z nim razem z córką, nieraz z całą jej rodzinką,
a nieraz sama. Aramis, bo tak się wabi nasza psinka, też potrzebuje
dużo ruchu. To ja na to jak… bo ja także potrzebuję dużo ruchu.
Potrzebuję i lubię.
Wczoraj z
Aramisem byliśmy w lesie tylko we dwójkę. Nahasaliśmy się tam
razem co niemiara. Kiedy wracaliśmy już do domu, w oddali
usłyszałam przeraźliwy pisk.
Nie bardzo wiedziałam skąd ten pisk dochodził, ale gdy zbliżyliśmy
się do ogrodu córki, już
wiedziałam skąd. Jego źródło zobaczyłam na wysokim drzewie
migdałowca. Między pniem a gałęzią stał kot i to on piszczał,
i to coraz głośniej. Kiedy weszłam z Aramisem do ogrodu, kot na
nasz widok zaczął piszczeć już wniebogłosy. Aramis aż
podskoczył i z głośnym szczekaniem pognał pod drzewo. Kot w
momencie zamilkł. Lecz kiedy Aramis szczekać przestał,
przypatrując się kotu z wielkim zainteresowaniem, kot apiat od nowa
zaczął piszczeć, ba, wręcz wrzeszczeć już.
Aramis
zdębiał, ale nie reagował tylko z jeszcze większym
zainteresowaniem wbił w niego swoje ślepia.
Na
początku to i ja nie bardzo wiedziałam, o co mu chodzi. Boi się
zejść, czy boi się Aramisa? Ale kiedy dokładniej mu się
przypatrzyłam, zobaczyłam, że nie może się ruszać, gdyż tylne
łapki uwięzły mu w szczelinie pnia. Widząc to, długo się nie
zastanawiałam, podstawiłam drabinę, umocowałam ją drutem do
gałęzi i po szczebelkach wspięłam się — kotu na ratunek.
Kot bez ruchu i już
bez wrzasku wytrwale czekał na moją pomoc. I też pewnie, sądząc
po jego oczętach, z wielką nadzieją.
Na
szczęście dość szybko udało mi się go wyzwolić z uwięzi.
Odetchnęłam. Po czym jedną ręką chwyciłam go w pół, i
przyciskając do piersi, zeszłam z nim na dół. Gdy stanęłam z
nim już na ziemi nawet się nie wyrywał. Patrzył tylko raz na
mnie, raz na Aramisa. Aramis także mu się przyglądał. Cichutko,
bez szczekania. Po chwili postawiłam go na ziemi, a on zadarł
główkę i spojrzał mi głęboko w oczy, po czym wszedł między
moje nogi i zaczął się łasić, ocierając się o nie. Pewnie tak
chciał mi podziękować za uratowanie z opresji. Kiedy skończył z
ocieraniem, podszedł do Aramisa. Zwierzaczki obwąchały się
dokładnie noskiem w nosek — i nic! Nie zdążyłam im nawet
zdjęcia razem zrobić, bo szybko się sobą znudziły i poszły w
swoją stronę. Najpierw myślałam, że naskoczą na siebie, wolałam
więc być czujna, a potem było już za późno na wspólne fotkę.
Kotek po
chwili, przeskakując płot, wybył z ogrodu. Powolnym, acz bardzo
dostojnym krokiem poszedł w kierunku swojego domu... I tyle go
widziałam.
Tu, w
Niemczech, nie ma bezpańskich kotów. Każdy kot ma swojego
właściciela i swój dom. W moim sąsiedztwie jest ich sporo. Często
wałęsają się po moim ogrodzie. Nieraz, kiedy mam otwarte drzwi do
ogrodu, włażą do mnie bez pardonu do środka. Parokrotnie zdarzyło
mi się też przestraszone koty ściągać z drzew. Tak że żadna to
dla mnie pierwszyzna. Wprawdzie nie przepadam za kotami, ale jeśli
potrzebują jakiejś pomocy, nigdy nie jestem wobec nich obojętna. A
dlaczego za nimi nie przepadam — pisałam pół żartem, pół
serio — w tekstach pt. „Nie każdy lubi koty” i
„Prezent od kota”.