środa, 29 stycznia 2020

Kotu na ratunek

Lubię wędrować. Wędrowanie to duża część mojego życia. A do wędrówek mam wiernego towarzysza, który tak samo jak ja, bardzo to lubi. To nasz rodzinny pies Labradoodle. Nieraz wędruję z nim razem z córką, nieraz z całą jej rodzinką, a nieraz sama. Aramis, bo tak się wabi nasza psinka, też potrzebuje dużo ruchu. To ja na to jak… bo ja także potrzebuję dużo ruchu. Potrzebuję i lubię.

Wczoraj z Aramisem byliśmy w lesie tylko we dwójkę. Nahasaliśmy się tam razem co niemiara. Kiedy wracaliśmy już do domu, w oddali usłyszałam przeraźliwy pisk. Nie bardzo wiedziałam skąd ten pisk dochodził, ale gdy zbliżyliśmy się do ogrodu córki, już wiedziałam skąd. Jego źródło zobaczyłam na wysokim drzewie migdałowca. Między pniem a gałęzią stał kot i to on piszczał, i to coraz głośniej. Kiedy weszłam z Aramisem do ogrodu, kot na nasz widok zaczął piszczeć już wniebogłosy. Aramis aż podskoczył i z głośnym szczekaniem pognał pod drzewo. Kot w momencie zamilkł. Lecz kiedy Aramis szczekać przestał, przypatrując się kotu z wielkim zainteresowaniem, kot apiat od nowa zaczął piszczeć, ba, wręcz wrzeszczeć już. Aramis zdębiał, ale nie reagował tylko z jeszcze większym zainteresowaniem wbił w niego swoje ślepia.
Na początku to i ja nie bardzo wiedziałam, o co mu chodzi. Boi się zejść, czy boi się Aramisa? Ale kiedy dokładniej mu się przypatrzyłam, zobaczyłam, że nie może się ruszać, gdyż tylne łapki uwięzły mu w szczelinie pnia. Widząc to, długo się nie zastanawiałam, podstawiłam drabinę, umocowałam ją drutem do gałęzi i po szczebelkach wspięłam się — kotu na ratunek.

Kot bez ruchu i już bez wrzasku wytrwale czekał na moją pomoc. I też pewnie, sądząc po jego oczętach, z wielką nadzieją.
Na szczęście dość szybko udało mi się go wyzwolić z uwięzi. Odetchnęłam. Po czym jedną ręką chwyciłam go w pół, i przyciskając do piersi, zeszłam z nim na dół. Gdy stanęłam z nim już na ziemi nawet się nie wyrywał. Patrzył tylko raz na mnie, raz na Aramisa. Aramis także mu się przyglądał. Cichutko, bez szczekania. Po chwili postawiłam go na ziemi, a on zadarł główkę i spojrzał mi głęboko w oczy, po czym wszedł między moje nogi i zaczął się łasić, ocierając się o nie. Pewnie tak chciał mi podziękować za uratowanie z opresji. Kiedy skończył z ocieraniem, podszedł do Aramisa. Zwierzaczki obwąchały się dokładnie noskiem w nosek — i nic! Nie zdążyłam im nawet zdjęcia razem zrobić, bo szybko się sobą znudziły i poszły w swoją stronę. Najpierw myślałam, że naskoczą na siebie, wolałam więc być czujna, a potem było już za późno na wspólne fotkę.
Kotek po chwili, przeskakując płot, wybył z ogrodu. Powolnym, acz bardzo dostojnym krokiem poszedł w kierunku swojego domu... I tyle go widziałam. 




Tu, w Niemczech, nie ma bezpańskich kotów. Każdy kot ma swojego właściciela i swój dom. W moim sąsiedztwie jest ich sporo. Często wałęsają się po moim ogrodzie. Nieraz, kiedy mam otwarte drzwi do ogrodu, włażą do mnie bez pardonu do środka. Parokrotnie zdarzyło mi się też przestraszone koty ściągać z drzew. Tak że żadna to dla mnie pierwszyzna. Wprawdzie nie przepadam za kotami, ale jeśli potrzebują jakiejś pomocy, nigdy nie jestem wobec nich obojętna. A dlaczego za nimi nie przepadam — pisałam pół żartem, pół serio — w tekstach pt. „Nie każdy lubi koty” i Prezent od kota.