wtorek, 21 stycznia 2020

Na pomoc piesku!

W ostatnią niedzielę moje dzieciaki pojechały do Austrii na narty. Ja zostałam w domu z Aramisem, z naszym rodzinnym psem rasy Labradoodle. Bardzo lubię kiedy to nasze kochane psisko jest u mnie. Uwielbiam wyprowadzać go na wybieg do lasu. To taki mądry pies. Mój ostatni osobisty pies, Dog Arlekin, też był bardzo mądry. To był mój prawdziwy bodyguard. Jednak Aramis jest jeszcze mądrzejszy. Czasami wydaje mi się, że on rozumie dosłownie wszystko, co się do niego mówi, i to w dwóch językach: polskim i niemieckim.

Wracam do minionej niedzieli. Było grubo po południu, byliśmy już na drugim spacerze. Pogoda była niezbyt ładna. Już drugi dzień z rzędu w ciągu dnia była plusowa temperatura. Śnieg się topił. A że niemalże nieustannie siąpił deszczyk i w nocy chwytał przymrozek, na dróżkach i ścieżkach leśnych było strasznie ślisko. Główne drogi służby leśne posypywały żwirem, boczne nie. Na nich trzeba było naprawdę bardzo uważać, żeby nie wywinąć orła, albo, w najlepszym razie, nie rozjechać się w efektownym szpagacie. Na wąskich ścieżynkach w głębi lasu było jeszcze gorzej. A ja właśnie lubię wędrować z psem wąskimi ścieżynkami. Tam można sobie swobodnie iść i iść i nie trzeba się martwić, że spotka się jakiegoś ostrego psa, albo, co gorsza, „psiego strachoputa”. Na dwóch nogach zwłaszcza. Tacy są o wiele większymi cykorami niż te na czterech. Czasami się ich tam spotyka, ale na szczęście rzadko.

Zeszliśmy z głównej drogi i powędrowaliśmy w głąb lasu, omijając szerokim łukiem te miejsca, gdzie ścieżynki były zbyt zlodowaciałe. I kiedy tak sobie spokojnie i radośnie przez las wędrowaliśmy, zabawiając się co rusz w aportowanie, nagle naszła mnie ochota na sprawdzenie Aramisa umiejętności opiekuńczych. Bo przecież to pies opiekuńczy, musi wiedzieć jak ma pomagać i ratować w razie potrzeby.
Najpierw, pozwalając mu się oddalić od siebie, chowałam się za krzakami albo drzewami i nawoływałam go lub gwizdałam na palcach. Kochany opiekun znajdował mnie za każdym razem w mig. A jak się przy tym cieszył. Skakał z radości i lizał mnie gdzie popadnie. Musiałam uważać, żeby z tego jego szczęścia w poślizg gdzieś nie wpaść.

Potem przyszła kolej na trudniejsze zadanie. Konkretną pomoc. Zawsze się z niej wywiązywał znakomicie. Chciałam jednak sprawdzić, czy i tym razem się wywiąże.
Już dawno temu spostrzegłam, kiedy Aramis miał zaledwie parę miesięcy, że on sam z siebie umie pomagać. Pamiętam, że pewnego razu, będąc z nim na spacerze w lesie, potknęłam się na wystających korzeniach drzew i wyrżnęłam na kolano... Zabolało, więc krzyknęłam: „ałaaa!”. Aramis, biegając sobie dobry kawałek przede mną, gdy tylko usłyszał mój okrzyk bólu, podskoczył jak piorunem rażony, w powietrzu zrobił natychmiastowy zwrot i w te pędy ruszył w moim kierunku. A jak zasuwał, rany! Jakby go wataha wilków goniła. Z uszyskami furkoczącymi, niczym chorągiewki na wietrze, dobiegł do mnie klęczącej na ziemi i od razu przystąpił do ratowania. Zaparł się tylnymi łapami i łbem zaczął mnie popychać ku górze, usilnie próbując postawić mnie do pionu. No bo przecież swoją Wicepańcię (córka jest Pańcią) zawsze widzi na dwóch łapach.
Widząc... i mocno czując, jak mnie zapamiętale ratuje, w końcu nie wytrzymałam i buchnęłam śmiechem. Kochane psisko, wpatrując mi się w oczy, zdębiało, ale tylko na moment, bo wnet na powrót zaczęło mnie łbem popychać. Wreszcie ja, jego Wicepańcia, poszłam po rozum do głowy i chwyciłam go za obrożę. Wtedy Aramis zaparł się łapami jeszcze mocniej, tym razem czterema, i zaczął mnie mocno ciągnąć. Od razu stanęłam na ła... na nogi. Ależ było radości. Obopólnej, ma się rozumieć.

Od tamtej pory często go sprawdzałam, chciałam wiedzieć, czy za każdym razem będzie w podobny sposób reagował i ratował. Naumyślnie padałam na ziemię i wydawałam z siebie sprawdzony już okrzyk bólu. Kochany pies, gdziekolwiek by nie był, czymkolwiek by nie był akurat zajęty (jak to w lesie) reagował natychmiast… Akcja, reakcja!
W dzisiejszym dniu zachciało mi się sprawdzian jego umiejętności nieco utrudnić. Poczekałam aż będzie zajęty sobą i oddali się. Sama zaś, by zwiększyć odległość między nami jeszcze bardziej, zaczęłam biec w przeciwnym kierunku. Biegłam poboczem. Ścieżynka była zbyt zlodowaciała i spadzista w dodatku. Znajdowaliśmy się akurat na wysokim leśnym pagórku. Kiedy zobaczyłam, że jestem już wystarczająco daleko, za trzema zakrętami ścieżynki, usiadłam na mchu obok ścieżynki i wrzasnęłam swoje: „ałaaa!”.
Rety, co się potem działo! Zobaczyłam jak Aramis w tempie iście kosmicznym pokonuje zakręt za zakrętem. Widoczność miałam w miarę dobrą, bo rosnące przy ścieżynce krzewy, jak to w zimie, były bezlistne. Gdy pokonał zakręty i wyszedł na prostą, miał już szybkość niemalże ponaddźwiękową. Pewnie to ta zlodowaciała nawierzchnia ścieżynki pomogła mu ją osiągnąć. Ależ mi się śmiać chciało, widząc go tak pędzącego z rozwianymi uszami i ledwie wyrabiającego zakręty. Ale powstrzymywałam się, i siedząc cichutko, czekałam na jego „pomoc”.

Kiedy zaczął się do mnie zbliżać, przez głowę przeleciała mi myśl, że może jednak siedzę zbyt blisko ścieżynki i on, przy takiej szybkości, może mieć problemy z wyhamowaniem przede mną. Niestety, myśl ta okazała się być trafną. Po paru sekundach się o tym przekonałam. Aramis także. Kochany mój opiekun i ratownik w jednej psiej skórze, próbując hamować, wpadł w tak ostry poślizg na lodzie, że nie wyhamował, rzecz jasna, i z całym impetem swojego 30 kilogramowego cielska wpadł na mnie… No i co to znaczy brak wyobraźni! Zaraz, ale ja przecież mam wyobraźnię, i to ponoć bogatą… Pewnie chwilowo ją zaćmiło. A może zamuliło?

Co się później działo, trudno opisać bez kolejnego ataku śmiechu. Naprawdę. Choć wówczas nie od razu do śmiechu mi było. No bo jakże mogło być, skoro z pozycji siedzącej z nagła znalazłam się w leżącej i z Aramisem na mym osobistym brzuchu zasuwałam na łeb na szyję po zlodowaciałej ścieżynce w dół. Przepraszam, zasuwaliśmy!... A że miałam na sobie kurtkę z ortalionu ocieplaną puchem gęsim, to zasuwało nam się z górki jak bobslejem. Tyle że bez hamulca. Dobrze przynajmniej, że wcześniej, jakby mnie przeczucie tchnęło, naciągnęłam na głowę kaptur. Tak że nic mi się nie stało. Aramisowi też nic. Na moim brzuchu miał miękko. Za to minę w czasie tej szaleńczej jazdy miał wystraszoną bardzo. A kiedy już wyhamowaliśmy, tzn. moja puchowa kurtka wyhamowała, mina jego natychmiast zrobiła się smutna. Bardzo smutna. Aż się wystraszyłam. Ale po chwili pękałam już ze śmiechu, bo zrozumiałam, że ta jego smętna mina to pewnie z powodu rozczarowania, że ratował mnie nie tak jak trzeba. Aramis, widząc że się śmieję, w końcu sam zaczął się śmiać. Po swojemu. A to potrafi wspaniale. Ha, jeszcze jak!

Wracając autem do domu, co rusz buchałam śmiechem. Oczami wyobraźni widziałam nas pędzących ścieżynką leśną na złamanie karku w pozycji… e tam, pal sześć pozycję, ważne że było i jest się z czego śmiać. Aramis, słysząc jak się śmieję, podnosił się ze swojego legowiska w bagażniku, i patrząc na mnie w lusterku wstecznym, uśmiechał się. Kochane, mądre psisko!


***

O psach to ja mogłabym pisać i pisać. Miałam ich wiele, każdy był innej rasy, wiele było nierasowych. Każdy był jednak wspaniałym psem i bardzo kochanym członkiem rodziny... Był Husky; był Owczarek Nizinny; był Basset; był Niemiecki Dog Arlekin; teraz jest Labradoodle. O niektórych pisałam tu w opowieściach z cyklu: „Świat przygód” pt. „Miłość do psów” i „Pieskieżycie Malwiny i moje z nią”.