W ostatnią niedzielę moje dzieciaki pojechały
do Austrii na narty. Ja zostałam w domu z Aramisem, z naszym
rodzinnym psem rasy Labradoodle. Bardzo lubię kiedy to nasze kochane
psisko jest u mnie. Uwielbiam wyprowadzać go na wybieg do lasu. To
taki mądry pies. Mój ostatni osobisty pies, Dog Arlekin, też był
bardzo mądry. To był mój prawdziwy bodyguard. Jednak Aramis jest
jeszcze mądrzejszy. Czasami wydaje mi się, że on rozumie dosłownie
wszystko, co się do niego mówi, i to w dwóch językach: polskim i
niemieckim.
Wracam do
minionej niedzieli. Było grubo po południu, byliśmy już na drugim
spacerze. Pogoda była niezbyt ładna. Już drugi dzień z rzędu w
ciągu dnia była plusowa temperatura. Śnieg się topił. A że
niemalże nieustannie siąpił deszczyk i w nocy chwytał przymrozek,
na dróżkach i ścieżkach leśnych było strasznie ślisko. Główne
drogi służby leśne posypywały żwirem, boczne nie. Na nich trzeba
było naprawdę bardzo uważać, żeby nie wywinąć orła, albo, w
najlepszym razie, nie rozjechać się w efektownym szpagacie. Na
wąskich ścieżynkach w głębi lasu było jeszcze gorzej. A ja
właśnie lubię wędrować z psem wąskimi ścieżynkami. Tam można
sobie swobodnie iść i iść i nie trzeba się martwić, że spotka
się jakiegoś ostrego psa, albo, co gorsza, „psiego strachoputa”.
Na dwóch nogach zwłaszcza. Tacy są o wiele większymi cykorami niż
te na czterech. Czasami się ich tam spotyka, ale na szczęście
rzadko.
Zeszliśmy
z głównej drogi i powędrowaliśmy w głąb lasu, omijając
szerokim łukiem te miejsca, gdzie ścieżynki były zbyt
zlodowaciałe. I kiedy tak sobie spokojnie i radośnie przez las
wędrowaliśmy, zabawiając się co rusz w aportowanie, nagle naszła
mnie ochota na sprawdzenie Aramisa umiejętności opiekuńczych. Bo
przecież to pies opiekuńczy, musi wiedzieć jak ma pomagać i
ratować w razie potrzeby.
Najpierw,
pozwalając mu się oddalić od siebie, chowałam się za krzakami
albo drzewami i nawoływałam go lub gwizdałam na palcach. Kochany
opiekun znajdował mnie za każdym razem w mig. A jak się przy tym
cieszył. Skakał z radości i lizał mnie gdzie popadnie. Musiałam
uważać, żeby z tego jego szczęścia w poślizg gdzieś nie wpaść.
Potem
przyszła kolej na trudniejsze zadanie. Konkretną pomoc. Zawsze się
z niej wywiązywał znakomicie. Chciałam jednak sprawdzić, czy i
tym razem się wywiąże.
Już
dawno temu spostrzegłam, kiedy Aramis miał zaledwie parę miesięcy,
że on sam z siebie umie pomagać. Pamiętam, że pewnego razu, będąc
z nim na spacerze w lesie, potknęłam się na wystających
korzeniach drzew i wyrżnęłam na kolano... Zabolało, więc
krzyknęłam: „ałaaa!”. Aramis, biegając sobie dobry kawałek
przede mną, gdy tylko usłyszał mój okrzyk bólu, podskoczył jak
piorunem rażony, w powietrzu zrobił natychmiastowy zwrot i w te
pędy ruszył w moim kierunku. A jak zasuwał, rany! Jakby go wataha
wilków goniła. Z uszyskami furkoczącymi, niczym chorągiewki na
wietrze, dobiegł do mnie klęczącej na ziemi i od razu przystąpił
do ratowania. Zaparł się tylnymi łapami i łbem zaczął mnie
popychać ku górze, usilnie próbując postawić mnie do pionu. No
bo przecież swoją Wicepańcię (córka jest Pańcią) zawsze widzi
na dwóch łapach.
Widząc...
i mocno czując, jak mnie zapamiętale ratuje, w końcu nie
wytrzymałam i buchnęłam śmiechem. Kochane
psisko, wpatrując mi się w oczy, zdębiało,
ale tylko na moment, bo wnet na powrót zaczęło mnie łbem
popychać. Wreszcie ja, jego Wicepańcia, poszłam po rozum do głowy
i chwyciłam go za obrożę. Wtedy Aramis zaparł się łapami
jeszcze mocniej, tym razem czterema, i zaczął mnie mocno ciągnąć.
Od razu stanęłam na ła... na nogi. Ależ było radości.
Obopólnej, ma się rozumieć.
Od tamtej
pory często go sprawdzałam, chciałam wiedzieć, czy za każdym
razem będzie w podobny sposób reagował i ratował. Naumyślnie
padałam na ziemię i wydawałam z siebie sprawdzony już okrzyk
bólu. Kochany pies, gdziekolwiek by nie był,
czymkolwiek by nie był akurat zajęty (jak to w lesie) reagował
natychmiast… Akcja, reakcja!
W
dzisiejszym dniu zachciało mi się sprawdzian
jego umiejętności nieco utrudnić. Poczekałam
aż będzie zajęty sobą i oddali się. Sama zaś, by zwiększyć
odległość między nami jeszcze bardziej, zaczęłam biec w
przeciwnym kierunku. Biegłam poboczem. Ścieżynka była zbyt
zlodowaciała i spadzista w dodatku. Znajdowaliśmy się akurat na
wysokim leśnym pagórku. Kiedy zobaczyłam, że jestem już
wystarczająco daleko, za trzema zakrętami ścieżynki, usiadłam na
mchu obok ścieżynki i wrzasnęłam swoje: „ałaaa!”.
Rety, co
się potem działo! Zobaczyłam jak Aramis w tempie iście kosmicznym
pokonuje zakręt za zakrętem. Widoczność miałam w miarę dobrą,
bo rosnące przy ścieżynce krzewy, jak to w zimie, były bezlistne.
Gdy pokonał zakręty i wyszedł na prostą, miał już szybkość
niemalże ponaddźwiękową. Pewnie to ta zlodowaciała nawierzchnia
ścieżynki pomogła mu ją osiągnąć. Ależ mi się śmiać
chciało, widząc go tak pędzącego z rozwianymi uszami i ledwie
wyrabiającego zakręty. Ale powstrzymywałam się, i siedząc
cichutko, czekałam na jego „pomoc”.
Kiedy
zaczął się do mnie zbliżać, przez głowę przeleciała mi myśl,
że może jednak siedzę zbyt blisko ścieżynki i on, przy takiej
szybkości, może mieć problemy z wyhamowaniem przede mną.
Niestety, myśl ta okazała się być trafną. Po paru sekundach się
o tym przekonałam. Aramis także. Kochany mój opiekun i ratownik w
jednej psiej skórze, próbując hamować, wpadł w tak ostry poślizg
na lodzie, że nie wyhamował, rzecz jasna, i z całym impetem
swojego 30 kilogramowego cielska wpadł na mnie… No i co to znaczy
brak wyobraźni! Zaraz, ale ja przecież mam wyobraźnię, i to ponoć
bogatą… Pewnie chwilowo ją zaćmiło. A może zamuliło?
Co się
później działo, trudno opisać bez kolejnego ataku śmiechu.
Naprawdę. Choć wówczas nie od razu do śmiechu mi było. No bo
jakże mogło być, skoro z pozycji siedzącej z nagła znalazłam
się w leżącej i z Aramisem na mym osobistym brzuchu zasuwałam na
łeb na szyję po zlodowaciałej ścieżynce w dół. Przepraszam,
zasuwaliśmy!... A że miałam na sobie kurtkę z ortalionu ocieplaną
puchem gęsim, to zasuwało nam się z górki jak bobslejem. Tyle że
bez hamulca. Dobrze przynajmniej, że wcześniej, jakby mnie
przeczucie tchnęło, naciągnęłam na głowę kaptur. Tak że nic
mi się nie stało. Aramisowi też nic. Na moim brzuchu miał miękko.
Za to minę w czasie tej szaleńczej jazdy miał wystraszoną bardzo.
A kiedy już wyhamowaliśmy, tzn. moja puchowa kurtka wyhamowała,
mina jego natychmiast zrobiła się smutna. Bardzo smutna. Aż się
wystraszyłam. Ale po chwili pękałam już ze śmiechu, bo
zrozumiałam, że ta jego smętna mina to pewnie z powodu
rozczarowania, że ratował mnie nie tak jak trzeba. Aramis, widząc
że się śmieję, w końcu sam zaczął się śmiać. Po swojemu. A
to potrafi wspaniale. Ha, jeszcze jak!
Wracając
autem do domu, co rusz buchałam śmiechem. Oczami wyobraźni
widziałam nas pędzących ścieżynką leśną na złamanie karku w
pozycji… e tam, pal sześć pozycję, ważne że było i jest się
z czego śmiać. Aramis, słysząc jak się śmieję, podnosił się
ze swojego legowiska w bagażniku, i patrząc na mnie w lusterku
wstecznym, uśmiechał się. Kochane, mądre psisko!
***
O psach
to ja mogłabym pisać i pisać. Miałam ich wiele, każdy był innej
rasy, wiele było nierasowych. Każdy był jednak wspaniałym psem i
bardzo kochanym członkiem rodziny... Był
Husky; był Owczarek Nizinny; był Basset; był Niemiecki Dog
Arlekin; teraz jest Labradoodle. O
niektórych pisałam tu w opowieściach z cyklu: „Świat przygód” pt. „Miłość do psów” i „Pieskieżycie Malwiny i moje z nią”.