Parę dni
temu spotkała mnie wielka przykrość. Moje auto nie dostało TÜV*.
Nie pamiętam już, jak to się w Polsce nazywało, i czy się w
ogóle w tamtych latach jakoś nazywało. Chociaż w Kraju miałam
kilka aut, zanim do Niemiec wyjechałam, to jednak nie mogę sobie
przypomnieć, czy musiałam coś takiego co 2 lata zaliczać. Chodzi
mi o obowiązkowy przegląd techniczny. A parę dni temu właśnie
taki przegląd mojego auta, celem przedłużenia ważności
Fahrzeugschein
(dowodu rejestracyjnego) o kolejne 2
lata zaliczałam. Pojechałam sobie do głównego w naszym mieście
serwisu TÜV całkiem spokojnie, bo byłam pewna, że bez problemu
moje auto taki przegląd przejdzie pozytywnie. Od kiedy mieszkam w
Niemczech jeszcze mi się nie zdarzyło, aby któreś z moich aut od
razu TÜV nie dostało. Za każdym razem przy pierwszym podejściu
dostawałam w Fahrzeugschein
przedłużającą pieczątkę oraz
plakette (plakietkę) na tylną tablicę rejestracyjną… no i
zasuwałam sobie autem spokojnie przez następne dwa lata. Niestety,
tym razem po raz pierwszy było inaczej… Cholewcia!
Kiedy
ustawiłam auto na kanale, nad te i pod te wszystkie urządzenia
kontrolujące kondycję auta, zajęłam się czytaniem książki, a
jeden z kontrolerów, młodziutki chłopaczek, zajął się moim
autem, pastwiąc się nad nim niemiłosiernie. Rany, co za kontrola,
co za widok. Co rusz zaglądałam co on wyczynia i nie mogłam się
skupić na czytaniu. Chłopaczek, nie powiem, był bardzo miły,
ciągle się uśmiechał i pogwizdywał. A kiedy kontrolny przegląd
mojego auta zakończył, z milutkim uśmieszkiem na twarzy
oświadczył:
— No,
auto pani całkiem dobre, ale hamulce ABS niestety trzeba naprawić.
— Wszystko to wydukał na bezdechu, po chwili oddech jednak wziął,
nawet głęboki, i zaczął wyliczać co jeszcze wymaga naprawy. Aż
6-ciu usterek skubaniec się doszukał. A na koniec dopowiedział
jeszcze: — Na to wszystko daję pani 4 tygodnie czasu. Jak pani się
zmieści w tym terminie, nowej opłaty za przegląd nie będzie
musiała pani wnosić, a jedynie dopłacić 10,- € za dodatkową
kontrolę.
I tyle! I
po TÜV-ie! No myślałam, że mnie trafi szlag. Bo nie dość, że
to związane z dodatkowymi kosztami, to jeszcze z czasem, który
więcej dla mnie znaczy niż pieniądz. Chłopaczek kontroler pewnie
poznał po mojej minie, co czuję w danej chwili, bo zaczął mi
dokładnie tłumaczyć, co uznał za usterkę i dlaczego, a
zwłaszcza, co dolega moim hamulcom ABS… Tłumaczył, że coś tam,
bo coś tam, a jak coś tam, to coś tam… i takie tam! Czort jeden
wie, co, bo według mnie, nic im nie dolegało, skoro mi się nimi
ciągle dobrze hamowało. Wreszcie uśmiechnęłam się, bo robić z
siebie chmurę gradową to nie w moim stylu. Chłopaczek, widząc
moją uśmiechniętą twarz, uśmiechnął się jeszcze szerzej, i
kiedy już „z kwitkiem” wsiadałam do auta, zawołał za mną:
— Ich
wünsche Ihnen trotz allem einen schönen Tag! (Mimo
wszystko życzę pani miłego dnia!).
No i czy
nie miły kontroler? Nie miałam wyjścia, i jak niepyszna,
pojechałam do domu. Właściwie to najpierw zahaczyłam o dom mojego
syna, aby się pożalić i wysłuchać jego rad, a może i pomoc
uzyskać, bo mój syneczek to taka złota rączka, wszystkim nam
naprawia auta… i nie tylko auta. Jednak tym razem nie mógł. Bo
takie rzeczy jak ABS naprawia się przy pomocy odpowiednich urządzeń
elektronicznych, które ustawiają i kontrolują jego pracę.
Uzgodniłam
z synem, że skorzystam z mojej drugiej deski ratunku w sprawie auta,
czyli z warsztatu samochodowego znajomego Rosjanina. Pojechałam więc
do niego następnego dnia z samego rana, i kiedy pokazałam mu tę
litanię usterek od chłopaczka z serwisu TÜV, uśmiał się i
powiedział, że on to pewnie jeden z takich prosto po szkole i
czepia się wszystkiego, nawet takie śmieszne usterki wynajduje, bo
cała wiedza, jaką w szkole posiadł, jest świeżuteńka i buzuje
mu w głowie, więc musi dać jej upust.
Wieczorem
auto było już gotowe. Ze wszystkim. Mechanik rodem z ZSRR szybko
się uwinął. Za spore pieniądze oczywiście. Przy okazji
dowiedziałam się od niego, że od zeszłego roku też i w jego
warsztacie można TÜV zrobić. Że raz w tygodniu przyjeżdża taki
jeden inżynier, który się tym zajmuje. Kurczę, zła byłam na
siebie, że się go wcześniej o to nie spytałam. Przecież znam go
nie od dziś. Mówi się trudno. Polak mądry po szkodzie. Żeby
dłużej nie rozpamiętywać przysłowia, jakże dobitnie rzecz
oddającego, już następnego dnia byłam z moim autkiem u tego
inżynierka. Do głównego serwisu TÜV nie miałam ochoty już jechać.
Inżynier
uśmiechnął się do listy usterek wypisanych przez chłopaczka
kontrolera i wjechał moim autem na rolki sprawdzające stan
hamulców. Nawet nie pamiętam, jak długo sprawdzał, ale
najwyraźniej niedługo, bo kiedy w międzyczasie wdałam się w
gorącą dyskusję na tematy polityczne w Polsce ze spotkanym w
warsztacie znajomym z Polski, to on wnet nam przerwał, meldując, że
tylko skoczy jeszcze do swojego komputera i zaraz będzie z powrotem.
Faktycznie, chyba za dwie minutki przerwał nam ponownie, wręczając
mi mój Fahrzeugschein
ze słowami:
— Fertig,
nette Frau! (Gotowe, miła pani). — No, naprawdę nazwał mnie miłą
panią. Miły, nie?
— Und
die plakette? (plakietka z aktualnym TÜV na tablicą rejestracyjną)
— spytałam z rozdziawioną buzią, zaskoczona tempem kontroli.
— Auch
fertig! (Też gotowa!).
Ależ
byłam szczęśliwa. Wprawdzie kosztowało mnie to trochę nerwów i
pieniędzy, ale w końcu mam ten upragniony TÜV. Podyskutowałam
jeszcze chwilę — na wiadomy temat — ze znajomym Polakiem i jak
uskrzydlona pojechałam do domu. Teraz już
przez kolejne dwa lata mogę całkiem spokojnie pomykać po drogach i
rozdrożach... Zasłużyłam sobie. A co!
* TÜV (Technischer
Überwachungs Verein) — Związek Kontroli Technicznej