poniedziałek, 20 stycznia 2020

Niemiecka dokładność

Parę dni temu spotkała mnie wielka przykrość. Moje auto nie dostało TÜV*. Nie pamiętam już, jak to się w Polsce nazywało, i czy się w ogóle w tamtych latach jakoś nazywało. Chociaż w Kraju miałam kilka aut, zanim do Niemiec wyjechałam, to jednak nie mogę sobie przypomnieć, czy musiałam coś takiego co 2 lata zaliczać. Chodzi mi o obowiązkowy przegląd techniczny. A parę dni temu właśnie taki przegląd mojego auta, celem przedłużenia ważności Fahrzeugschein (dowodu rejestracyjnego) o kolejne 2 lata zaliczałam. Pojechałam sobie do głównego w naszym mieście serwisu TÜV całkiem spokojnie, bo byłam pewna, że bez problemu moje auto taki przegląd przejdzie pozytywnie. Od kiedy mieszkam w Niemczech jeszcze mi się nie zdarzyło, aby któreś z moich aut od razu TÜV nie dostało. Za każdym razem przy pierwszym podejściu dostawałam w Fahrzeugschein przedłużającą pieczątkę oraz plakette (plakietkę) na tylną tablicę rejestracyjną… no i zasuwałam sobie autem spokojnie przez następne dwa lata. Niestety, tym razem po raz pierwszy było inaczej… Cholewcia!

Kiedy ustawiłam auto na kanale, nad te i pod te wszystkie urządzenia kontrolujące kondycję auta, zajęłam się czytaniem książki, a jeden z kontrolerów, młodziutki chłopaczek, zajął się moim autem, pastwiąc się nad nim niemiłosiernie. Rany, co za kontrola, co za widok. Co rusz zaglądałam co on wyczynia i nie mogłam się skupić na czytaniu. Chłopaczek, nie powiem, był bardzo miły, ciągle się uśmiechał i pogwizdywał. A kiedy kontrolny przegląd mojego auta zakończył, z milutkim uśmieszkiem na twarzy oświadczył:
No, auto pani całkiem dobre, ale hamulce ABS niestety trzeba naprawić. — Wszystko to wydukał na bezdechu, po chwili oddech jednak wziął, nawet głęboki, i zaczął wyliczać co jeszcze wymaga naprawy. Aż 6-ciu usterek skubaniec się doszukał. A na koniec dopowiedział jeszcze: — Na to wszystko daję pani 4 tygodnie czasu. Jak pani się zmieści w tym terminie, nowej opłaty za przegląd nie będzie musiała pani wnosić, a jedynie dopłacić 10,- € za dodatkową kontrolę.

I tyle! I po TÜV-ie! No myślałam, że mnie trafi szlag. Bo nie dość, że to związane z dodatkowymi kosztami, to jeszcze z czasem, który więcej dla mnie znaczy niż pieniądz. Chłopaczek kontroler pewnie poznał po mojej minie, co czuję w danej chwili, bo zaczął mi dokładnie tłumaczyć, co uznał za usterkę i dlaczego, a zwłaszcza, co dolega moim hamulcom ABS… Tłumaczył, że coś tam, bo coś tam, a jak coś tam, to coś tam… i takie tam! Czort jeden wie, co, bo według mnie, nic im nie dolegało, skoro mi się nimi ciągle dobrze hamowało. Wreszcie uśmiechnęłam się, bo robić z siebie chmurę gradową to nie w moim stylu. Chłopaczek, widząc moją uśmiechniętą twarz, uśmiechnął się jeszcze szerzej, i kiedy już „z kwitkiem” wsiadałam do auta, zawołał za mną:
Ich wünsche Ihnen trotz allem einen schönen Tag! (Mimo wszystko życzę pani miłego dnia!).

No i czy nie miły kontroler? Nie miałam wyjścia, i jak niepyszna, pojechałam do domu. Właściwie to najpierw zahaczyłam o dom mojego syna, aby się pożalić i wysłuchać jego rad, a może i pomoc uzyskać, bo mój syneczek to taka złota rączka, wszystkim nam naprawia auta… i nie tylko auta. Jednak tym razem nie mógł. Bo takie rzeczy jak ABS naprawia się przy pomocy odpowiednich urządzeń elektronicznych, które ustawiają i kontrolują jego pracę.

Uzgodniłam z synem, że skorzystam z mojej drugiej deski ratunku w sprawie auta, czyli z warsztatu samochodowego znajomego Rosjanina. Pojechałam więc do niego następnego dnia z samego rana, i kiedy pokazałam mu tę litanię usterek od chłopaczka z serwisu TÜV, uśmiał się i powiedział, że on to pewnie jeden z takich prosto po szkole i czepia się wszystkiego, nawet takie śmieszne usterki wynajduje, bo cała wiedza, jaką w szkole posiadł, jest świeżuteńka i buzuje mu w głowie, więc musi dać jej upust.

Wieczorem auto było już gotowe. Ze wszystkim. Mechanik rodem z ZSRR szybko się uwinął. Za spore pieniądze oczywiście. Przy okazji dowiedziałam się od niego, że od zeszłego roku też i w jego warsztacie można TÜV zrobić. Że raz w tygodniu przyjeżdża taki jeden inżynier, który się tym zajmuje. Kurczę, zła byłam na siebie, że się go wcześniej o to nie spytałam. Przecież znam go nie od dziś. Mówi się trudno. Polak mądry po szkodzie. Żeby dłużej nie rozpamiętywać przysłowia, jakże dobitnie rzecz oddającego, już następnego dnia byłam z moim autkiem u tego inżynierka. Do głównego serwisu TÜV nie miałam ochoty już jechać.

Inżynier uśmiechnął się do listy usterek wypisanych przez chłopaczka kontrolera i wjechał moim autem na rolki sprawdzające stan hamulców. Nawet nie pamiętam, jak długo sprawdzał, ale najwyraźniej niedługo, bo kiedy w międzyczasie wdałam się w gorącą dyskusję na tematy polityczne w Polsce ze spotkanym w warsztacie znajomym z Polski, to on wnet nam przerwał, meldując, że tylko skoczy jeszcze do swojego komputera i zaraz będzie z powrotem. Faktycznie, chyba za dwie minutki przerwał nam ponownie, wręczając mi mój Fahrzeugschein ze słowami:
Fertig, nette Frau! (Gotowe, miła pani). — No, naprawdę nazwał mnie miłą panią. Miły, nie?
Und die plakette? (plakietka z aktualnym TÜV na tablicą rejestracyjną) — spytałam z rozdziawioną buzią, zaskoczona tempem kontroli.
Auch fertig! (Też gotowa!).

Ależ byłam szczęśliwa. Wprawdzie kosztowało mnie to trochę nerwów i pieniędzy, ale w końcu mam ten upragniony TÜV. Podyskutowałam jeszcze chwilę — na wiadomy temat — ze znajomym Polakiem i jak uskrzydlona pojechałam do domu. Teraz już przez kolejne dwa lata mogę całkiem spokojnie pomykać po drogach i rozdrożach... Zasłużyłam sobie. A co!



* TÜV (Technischer Überwachungs Verein) — Związek Kontroli Technicznej