piątek, 11 września 2020

Trąba powietrzna wytraciła swą moc tuż za domem

Czegoś takiego jeszcze nie przeżyłam. O zgrozo, byłam naocznym świadkiem trąby powietrznej. Pierwszy raz w życiu... I nawet o tym nie wiedziałam. Dowiedziałam się dużo później.
Była noc (z 26 na 27 VIII), godzina 2:00, śpię ja sobie twardo i smacznie przy otwartym jak zwykle oknie, aż tu nagle, jak coś nie łomotnie...! Zerwałam się z łóżka na równe nogi i własnym oczom nie mogłam uwierzyć. Za oknem biała kipiel i potworny łoskot. Przerażona momentalnie zamknęłam okno. Zrobiło się nieco ciszej, ale słyszę, że z pokoju stołowego podobny hałas nadal dobiega. Z impetem rzuciłam się do drzwi od przedpokoju... i mało sobie łba nie rozbiłam. Konsternacja. Delikatnie mówiąc. Drzwi okazały się być zamknięte. A przecież ja zawsze zostawiam je otwarte. Szybkością błyskawicy przeleciała mi po głowie myśl, że to pewnie jakiś dziwny przeciąg mi te drzwi zatrzasnął. Dziwny, no bo ja nigdy nie zostawiam otwartych okien w pomieszczeniach przeciwległych do sypialni, a jedynie równoległych. Nie lubię przeciągów. Pomyślałam jeszcze, że to pewnie łomot zatrzaskiwanych drzwi mnie obudził, po czym nerwowym ruchem je otworzyłam, przeleciałam jak wicher przez przedpokój i wpadłam do pokoju stołowego. Światła ze strachu nigdzie nie zapalałam, ale w ciemnościach pewnie wzrok mi się wyostrzył, bo zobaczyłam, że na przylegającej do okna skórzanej sofie jest pełno wody i liści. Zdezorientowana zamknęłam okno i popędziłam z powrotem do sypialni. Patrzę i patrzę i nie wierzę własnym oczom. No to pędem skoczyłam do pokoju roboczego po okulary... O rany, kołdra też mokra i też na niej pełno liści. Zszokowana stanęłam przy oknie i rozbieganymi oczami obserwowałam, co się dzieje na zewnątrz. Widok był okropny. Oprócz białej wodnej kipieli nic nie było widać. Jakiś potworny wir kręcił nią i walił strumieniem wody w szyby. Strumieniem, bo tego już nie można było nazwać deszczem. A przy tym straszliwe wycie, jakby z czeluści piekielnych się wydobywający. Nie wiedziałam, co to w ogóle jest. Byłam przerażona. Potwornie bałam się o moje dzieci i wnuczęta. Już się zastanawiałam, czy nie zadzwonić do nich... Aż tu nagle, wszystko ustało. W ułamku sekundy. Owszem, deszcz lał i nawet pioruny waliły, ale to była już taka sobie normalna burza. Uspokoiłam się. Otworzyłam okno i zaglądnęłam na dwór, do ogrodu. Zobaczyłam palące się światła w oknach sąsiednich domów. Pewnie sąsiedzi, tak jak i ja, wyrwani zostali z łóżka i z przerażeniem obserwowali to cztero-, może pięciominutowe zjawisko.
Postałam w oknie jeszcze chwilkę i kiedy stwierdziłam, że i burza się już oddala, zaświeciłam światło. Na szybko doprowadziłam do porządku sofę, potem wytrzepałam przez okno kołdrę i na powrót położyłam się spać. Pragnęłam, by jak najszybciej był ranek, bym mogła zadzwonić do dzieci.
Usnęłam niemalże od razu. Nie mam problemów ze spaniem. Kiedy się rano obudziłam, natychmiast pobiegłam do telefonu i zadzwoniłam najpierw do córki. Była bardzo zaskoczona, gdy jej opowiedziałam mój nocny horror.
Coś ty, mamuś, u nas nic się działo. Może ci się to przyśniło?
Nie powiem, ucieszyło mnie to... To znaczy pierwsze jej zdanie. Drugie mniej. Chwilę jeszcze pogadałyśmy i kiedy skończyłyśmy, natychmiast zadzwoniłam do syna. Synowi opowiedziałam to samo, a syn na to:
Coś ty, mamuś, u nas nic się działo. Może ci się to przyśniło?
Też mnie to bardzo ucieszyło, że i u syna wszystko w porządku... Ale, ale do czorta kudłatego, przecież nie mogło mi się to przyśnić!
Co jest grane?! — głośno zadałam sobie pytanie, kiedy skończyłam z synem rozmawiać. — A może ze mną rzeczywiście coś nie tak?!
Najważniejsze jednak, że u dzieci wszystko w porządku. Mogłam się w końcu uspokoić. Po chwili jednak zaczęły mnie męczyć wątpliwości... No bo jak to tak, przecież syn mieszka ode mnie 200 m w dół, a córka jakieś 500 m w górę i u nich nic a u mnie... licho wie co? Włączyłam radio, wtedy się dowiedziałam, że nic mi się nie przyśniło i że ze mną wszystko okey. Ku mojej radości... To drugie oczywiście mam na myśli. Co się okazało? Otóż okazało się, że nad naszym miastem szalała w nocy trąba powietrzna, która miała średnicę 60 metrów i przeszła przez górę (Oksenberg) aż do mojej ulicy (konkretnie do mojego i dwóch bocznych domów), a potem wytraciła swą moc.
Coś takiego! — pomyślałam i w try miga wybiegłam na dwór, aby sprawdzić, czy nie wyrządziła u mnie jakiś szkód.
Na ulicy pracowały już służby porządkowe. Kiedy zobaczyłam moje auto, aż się wystraszyłam, bo nie było białe, jak go fabryka pomalowała, a zielone. Całe było oblepione liśćmi. Zobaczyłam też sąsiada, który pieklił się na balkonie i wykrzykiwał coś do kogoś na dole. Z jego krzyku zrozumiałam tylko tyle, że zostawił na noc otwarte drzwi balkonowe i to coś (nie powiem jak to nazwał), wyrwało mu drzwi z zawiasami. Wystraszona rozglądnęłam się dookoła domu. Na szczęście u mnie, oprócz połamanych gałęzi w ogrodzie, nic groźnego się nie stało. Wskoczyłam wtedy do auta i pojechałam na Oksenberg. Koniecznie chciałam zobaczyć, jak wygląda mój ukochany las... Wyglądał tragicznie. Byłam załamana.


Główna droga wiodąca na szczyt była całkowicie zawalona połamanymi drzewami. Połamały się jak zapałki. Wszędzie sterczały ich kikuty. Musiałam się naskakać niczym kozica górska, aby móc iść dalej.
Wiele drzew wyrwanych było z ziemi z korzeniami. W ziemi pozostały głębokie wyrwy. Na niektórych odcinkach drogi nie mogłam jednak pokonać leżących drzew. Musiałam wchodzić w głąb lasu, by móc pójść dalej. Ale i tam dużo lepiej nie było. W pewnym miejscu napotkałam potężną zawalidrogę.
Jak to możliwe, zastanawiałam się, patrząc na leżące drzewo. Tak potężne, tak zdrowe i nie zdołało oprzeć się trąbie powietrznej? Ze smutkiem obejrzałam go dokładnie. A że tego odcinka nie udało mi się już pokonać, musiałam zawrócić.


Poszłam inną drogą, na której wyraźnie było widać kończący się pas zniszczeń. Próbowałam się nią dostać na szczyt góry. Z oddali majaczył już jego krzyż. Jednak nie udało mi się tam dojść. Drogę blokowały powyrywane z korzeniami drzewa i głębokie wyrwy w ziemi.
Mój ukochany las wyglądał jak po uderzeniu bomby. Potworny był to widok. Krajobraz jak z filmu katastroficznego.
Matka Natura potrafi być czasami okrutna. A człowiek, choć jest jej częścią, w obliczu jej potęgi, staje się malutki niczym pionek w grze planszowej „Człowieku, nie irytuj się”.

Smutno mi było. Wracałam do auta przygnębiona. Przy wtórze pił spalinowych. Drwale pracowali już pełną parą.
Nigdy więcej nie chciałabym przeżyć czegoś takiego. Trąba powietrzna jest straszna. A co mają powiedzieć ludzie, którzy za jej przyczyną stracili swoje domy i cały swój dobytek? Potworne nieszczęście. Wobec sił natury człowiek jest bezsilny.

Przed laty napisałam baśń pt. Barbedetlandia. Miłość Króla Napoleona”, w której głównym miejscem akcji jest Królestwo Barbedetlandii po przejściu trąby powietrznej (tornada). Pisząc ją, musiałam swoją wyobraźnię mocno stymulować, aby móc opisać, jak wygląda trąba powietrzna i jakie niesie za sobą spustoszenie, gdybym pisała ją dzisiaj, nie musiałabym już angażować wyobraźni.

29.08.2010