wtorek, 29 września 2020

Nie każdy lubi tunele

Ja nie lubię. Ba, mam do nich uraz. Nabawiłam się go w dzieciństwie za przyczyną pewnego nierozgarniętego konduktora, kiedy to jechałyśmy z Mamą pociągiem na wakacje do Kłodzka. Miałam 7 lat i już wtedy wiedziałam, że tunele nie przypadną mi do gustu. Po przejechaniu przez dwa, zachciało mi się siusiu. Bałam się iść do toalety, bo a nuż pociąg wjedzie do kolejnego tunelu? Mama spytała konduktora, czy jeszcze będą, a on ją zapewniał, że nie. No to po chwili poszłam. Będąc już w środku, ni stąd, ni zowąd usłyszałam zgrzyt zamka w drzwiach od zewnętrznej strony... Aż tu nagle, trzask-prask, i pociąg wjechał do tunelu. O rany, ależ się wystraszyłam. Tym bardziej, że okno było całkowicie opuszczone. Cóż za potworny łoskot! Cóż za niesamowity smród!

Okazało się, że konduktor zamknął ubikację, gdyż taki jest wymóg. W tunelach nie można używać tego przybytku. Pewnie zapomniał, o czym moją Mamę wcześniej zapewniał. Albo miał to gdzieś! Nie interesowało go, że jakieś dziecko może być w środku. Co ja wtedy przeżyłam, zamknięta w ciemnym i śmierdzącym klozecie, to moje.

W późniejszym okresie, już w Niemczech, pewnego upalnego sierpniowego dnia przeżyłam kolejny szok w tunelu. Tym razem w samochodowym. Jechałam wtedy z dziećmi. W tunelu był wypadek. Staliśmy w korku gdzieś tak w jego połowie, dusząc się spalinami. Klimatyzacja nie nadążała oczyszczać powietrza. Auta posuwały się bardzo powoli. Co rusz trzeba było hamować i stać... Aż tu nagle, głośny wybuch pod maską mojego auta i kłęby pary zaczęły się spod niej wydobywać. Okazało się, że w chłodnicy zagotowała się woda i nagromadzona para z głośnym hukiem wysadziła zakrętkę. O matko, cośmy się wtedy strachu najedli. Tym większego, że każde z nas w ciasnych i zamkniętych pomieszczeniach zawsze odczuwa pewnego rodzaju dyskomfort. Może to jeszcze nie klaustrofobia, ale jakiegoś typu dolegliwości klaustrofobiczne z pewnością. I choć wtedy bez szwanku udało nam się w końcu z tunelu wyjechać, a dzięki butelce wody mineralnej podratować chłodnicę, to jednak od tamtej przygody zauważyłam, że i moje dzieci za tunelami nie przepadają. A ja je unikam tym bardziej, jak diabeł święconej wody.

Zawsze staramy się omijać wszelkie tunele. Kiedy jedziemy na urlop np. do Włoch i musimy pokonać Przełęcz Św. Gotarda, to najczęściej pokonujemy ją drogą nad tunelem.


Przełęcz jest niezwykle piękna. Jest co podziwiać. Widać tam też niewielkie fragmenty tunelu. Nie zawsze jednak jest to możliwe, aby jechać tą drogą. Czasem jest zbyt zaśnieżona i zamknięta. Wtedy niestety nie ma zmiłuj, trzeba się zabawić w kreta i wjechać do tunelu.

Ostatnim razem przed wjazdem do tunelu ponad pół godziny staliśmy w korku. A potem już trzeba nam było niestety jakoś przeżyć te niemalże 17 km tunelowej ciasnoty i ciemności. Brrrr… jak ja nie cierpię tuneli. Gotarda szczególnie. Pochłonął już 31 ofiar. Zrobiłam tylko jedną fotkę — przy wyjeździe, szczęśliwa, że mamy go już za sobą.


Tunelu Św. Gotarda nie lubię dlatego, że jest straszliwie długi. Ma aż 16,92 km długości. (Do 2000 r. był najdłuższym tunelem drogowym na świecie. Od 2000 r. najdłuższym jest tunel Laerdal w Norwegii, ma 24,51 km długości). A po drugie, i pewnie przede wszystkim, że w 2001 r. doszło w nim do wielkiej tragedii. W wyniku zderzenia dwóch ciężarówek wybuch straszliwy pożar. Zginęło wtedy aż 11 osób. 


Georginia, królowa jesieni

Początek jesieni i niemalże wszędzie w ogrodach króluje cudowny kwiat, georginia, zwany także dalią, należący do rodziny astrowatych. W ogrodach hodowane są jego liczne odmiany.
W pełnym rozwoju georginie tworzą wysokie kwiaty sięgające nawet 2 metrów. Kwiaty są różnobarwne, pięknie zebrane w duże koszyczki o wielkości od kilku do 25 centymetrów.

Stosowane są jako kwiaty cięte, ale przede wszystkim jako ozdoba balkonów i tarasów, a także różnych rabatek i klombów. Z tym, że te miejsca obsadza się niskimi odmianami o wysokości 30-50 cm. Wysokie odmiany sadzi się natomiast przy ogrodzeniach i ścieżkach. Niezwykle pięknie wyglądają obsadzone nimi żywopłoty.




niedziela, 27 września 2020

Róża indywidualistka

W głębi lasu jest ogromna polana, a na niej coś dziwnego. Co? Sama nie wiem. Może czary? Zawsze się nią zachwycam kiedy wędruję przez las. Bo jest piękna, soczyście zielona, pachnąca. Ale dzisiaj przyszło mi się nią zachwycić jeszcze mocniej. Za przyczyną właśnie tego czegoś niezwykle dziwnego. Czegoś, co już z daleka zauważyłam.  
Trawa była jeszcze mokra, zroszona poranną rosą. Zdjęłam buty i poszłam w tamtym kierunku. Koniecznie chciałam z bliska zobaczyć, co to jest. Mój pies Aramis poszedł za mną. Po chwili mnie jednak wyprzedził i w te pędy pognał do tego dziwnego miejsca. Gdy dobiegł, stanął jak wryty. Przyśpieszyłam kroku. Nie spuszczałam go z oka. Jakie było moje zdziwienie, kiedy podeszłam bliżej i zobaczyłam, że wącha purpurową różę. Rosła sobie samotnie na środku polany.


Bardzo to dziwne. Nie mogłam w to uwierzyć. Polana taka duża a ona jedna jedyna? Pociągnęłam ją nawet za łodyżkę, by sprawdzić, czy ją ktoś tutaj specjalnie nie wetknął z jakiegoś tylko sobie znanego powodu. Ale nie, urosła sama.
Hmm... Indywidualistka? Na to wygląda. Podobnie jak... Król Aramis herbu Purpurowa Róża.


Gdzie dwóch się bije...

Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta...
Tak mówi znane na świecie przysłowie:
Where two are fighting, the third is benefiting;
Dove due stanno combattendo, là il terzo sta beneficiando;
Wo zwei kämpfen, profitiert der dritte;
Где двое дерутся, третий выигрывает;
Když se dva perou, třetí se směje...

***

Zwierzęta przysłów nie znają,

ponieważ rozumu nie mają. 
Kierują się zaś instynktem, 
mając swój etyczny system. 
 

***

Politycy są podłą zgrają,

chociaż rozum w większości mają. 
I tam gdzie się dwóch wściekle leje, 
trzeci z myślą o sobie (dziwnie)... truchleje.
 





piątek, 25 września 2020

Fryzjer jak spowiednik

Każdy z nas ma jakiegoś fryzjera. Bo mieć musi. Włosy przecież rosną przez całe życie (z małymi wyjątkami) i trzeba je od czasu do czasu strzyc. Czasami też farbować, czasami modelować. A czasami to wszystko — w jednym, przy jednej wizycie w salonie fryzjerskim. Albo i poza, jeśli ktoś i taką możliwość ma. Jedni wybierają fryzjerów, inni fryzjerki. Ale są i tacy, którym płeć jest obojętna, byleby z zabiegów na głowie być zadowolonym. Jedni lubią gdy zabiegi są szybkie i bezbolesne, inni zaś lubią sobie posiedzieć w salonie fryzjerskim i takim jest wszystko jedno, czy zabiegi będą bezbolesne, czy bolesne (byleby nie za bardzo!). Ważne, aby w efekcie końcowym z fryzjerskiego dzieła być zadowolonym, a przy tym wygodnie sobie posiedzieć i… pogadać z fryzjerem. A jeszcze lepiej — wygadać się. Do takiej grupy należą zwłaszcza te osoby, które mają swoich stałych fryzjerów.
Fryzjerzy (obu płci) też lubią gadać. A i słuchać niezgorzej. Tych słuchających jest chyba nawet więcej. Siłą rzeczy. Bo kiedy robią swoje przy włosach klientów, wysłuchiwać ich zwierzeń są wręcz zmuszeni — niczym spowiednik.

Już ponad 25 lat mam stałego fryzjera, 48-letniego Włocha o imieniu Giuseppe. Jest on nie tylko wspaniałym fryzjerem, jest też żywym przykładem mocy pozytywnego myślenia. Parę lat temu uległ bardzo poważnemu wypadkowi, szybko jednak stanął na nogi. Dzięki pozytywnemu myśleniu właśnie.*
W salonie Giuseppe jest zawsze miła atmosfera, ba, rodzinna, można by rzec. Giuseppe, jak na Włocha przystało, jest ciepłym i radosnym facetem. Każdego swojego stałego klienta wita bardzo wylewnie. Uścisk, buzia, buzia uścisk. A jego asystentki zaraz podają coś do picia i poczytania.

Kilka dni temu znów korzystałam z usług fryzjerskich Giuseppe. Co żeśmy się przy tym nagadali, to nasze. W rozmowach poruszamy zawsze szerokie spektrum tematów, od kwestii światopoglądowych, poprzez politykę w naszych trzech Ojczyznach (ostatnim razem Silvio Berlusconiego wzięliśmy na tapetę), aż po problematykę egzystencjalną. Na tematy osobiste też czasem rozmawiamy. Ja się jednak nie zwierzam. Nie mam takiego zwyczaju ani takiej potrzeby.

Przy okazji mojego któregoś tam pobytu u Giuseppe obfotografowałam jego salon z każdej strony (za jego zgodą oczywiście). Myślę, że jest ciekawie i funkcjonalnie urządzony. Można tam też pooglądać prace miejscowych artystów. I nie tylko. Kilka i z Sycylii podziwiałam.


W tym czasie, kiedy odsiadywałam swoje półgodziny z farbą na włosach, Giuseppe zajmował się inną osobą, a dokładniej, przystojnym panem w średnim wieku. Byłam więc mimowolnym świadkiem ich rozmowy, a właściwie zwierzeń tego pana. Rany, momentami aż włos mi się na głowie jeżył! Razem z farbą. Parę razy zdarzyło mi się też buchnąć śmiechem, wtórując obu panom. Nie będę jednak zdradzać zwierzeń tego pana, bo podobnie jak Giuseppe, czuję się w obowiązku dochowania tajemnicy.

***

Po kolejnych dwóch miesiącach, kiedy pojechałam do Ratusza coś załatwić, przyszło mi na myśl, że jak już jestem w śródmieściu, miło będzie odwiedzić Giuseppe, a przy okazji i grzywkę podciąć. Jak pomyślałam, tak zrobiłam.
Wchodząc do salonu, doznałam szoku. Stanęłam w progu jak wryta. Nie poznawałam gdzie jestem. I pewnie jeszcze długo bym tak stała, wytrzeszczając oczy, gdyby nie Giuseppe, który wyrósł nagle w drzwiach ze swoim szerokim uśmiechem.


Na widok Giuseppe momentalnie odzyskałam rezon i poczułam się już jak w domu. Ale jeszcze przez dobrą chwilę musiałam swoje oczy przyzwyczajać do nowego wizerunku salonu. Wszystko jest teraz inne. Dokładnie wszystko. Tylko Giuseppe ten sam. Przy ostatniej mojej wizycie w salonie Giuseppe wspominał, że ma zamiar przeprowadzić renowację, ale jakoś mi to z głowy wyleciało. Stąd ten szok. Zresztą, chociażbym nawet i pamiętała to pewnie i tak szoku bym doznała, bo aż takiej zmiany z pewnością bym się nie spodziewała.
Giuseppe uśmiał się z mojej zszokowanej miny, ale zaraz zaczął się dopytywać, czy mi się jego salon podoba. Jasne, że mi się podoba, odpowiedziałam mu i zabrałam się za jego obfotografowywanie.
Kiedy w końcu poddałam się zabiegowi Giuseppe, czyli podcięciu grzywki, on opowiadał mi jak przebiegała renowacja salonu. Okazało się, że podłogę kładł mu mój Landsmann (jak mówił Giuseppe), czyli rodak. Natychmiast dopytałam, czy jest z niej zadowolony. Jest. No to się ucieszyłam.


* „Macht des positiven Denkens” — Moc pozytywnego myślenia





Za miastem jesień czuć już coraz intensywniej

Chociaż pogoda cały czas jest iście letnia, bo też temperatura codziennie sięga powyżej 20 st., to jednak powietrze od kilku dni wyraźnie pachnie jesienią. Wystarczy otworzyć okno. Każda pora roku ma swój specyficzny zapach. Jesień też.


Jeżdżąc rowerem na wycieczki rowerowe po leśnych drogach, mam okazję wszystkie pory roku wyczuwać o wiele wcześniej niż w mieście. Tak samo jest z obecną jesienią. Jakieś dwa tygodnie temu już ją czułam, jak zakrada się do nas. Ale ja lubię jesień. Nauczyłam się ją lubić już wiele lat temu. Odkąd mieszkam tu gdzie mieszkam... Wśród lasów i pięknej przyrody. Nie zamieniłabym tego miejsca na żadne inne.




środa, 23 września 2020

Zamek Hohenzollernów. Pomniki królów Prus i widoki na okolice (3)

Niezaprzeczalną atrakcją zamku Hohenzollernów, górującego majestatycznie nad okolicą Hechingen, są także pomniki królów Prus. Można je oglądać przy południowej części murów obronnych.

Od razu podkreślam, że ja je jedynie fotografuję i o nich czytam. Nie mnie oceniać historię. Ale poznawać… i owszem! Historia jest historią. Nikt nie ma na nią wpływu. Uważam, że warto zgłębiać historię innych krajów, jakakolwiek by ona nie była, ale żyć teraźniejszością i przyszłością, w poszanowaniu innych narodów. Na to wpływ mamy.
Piszę o tym dlatego, ponieważ niektóre komentarze pozostawione pod moim pierwszym tekstem na temat zamku (w innym miejscu) — są wstrętne, dużo w nich chamstwa, jadu nienawiści, ksenofobii. To bardzo przykre, że w dzisiejszym globalnym świecie, w dobie Unii Europejskiej ksenofobia wśród Polaków jest obecna aż w takim wymiarze.

No nic, przejdę już lepiej do zaprezentowania pomników królów pruskich. Przyznam, że bardzo mi się podobają… Zwłaszcza ta patyna czasu (sic!), jaką są pokryte.


Widok na trzy pomniki przedstawiających królów Prus. Od lewej na dole: Friedrich Wilhelm III Król Prus od 1797-1840; Friedrich Wilhelm IV Król Prus od 1840-1861; Kaiser (Cesarz) Wilhelm I Król Prus od 1861-1888.
W prawym górnym rogu jeszcze jeden pomnik Friedricha Wilhelma IV Króla Prus (od 1840-1861) — stoi przy głównym dziedzińcu zamku.

Historia historią, ale mnie najbardziej zafascynowały widoki z zamku. Są bajeczne. Nie mogłam się napatrzeć, takie zrobiły na mnie wrażenie. Przypominam, że zamek stoi na wysokości 855 m.p.p.m., można więc sobie jego piękne okolice obejrzeć dookoła w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, oczywiście przy dobrej pogodzie.


***

Na koniec jeszcze raz nawiążę do komentarzy pozostawionych pod poprzednim moim tekstem o zamku. Komentarze te są jak sami Polacy, jedne mądre i miłe, inne głupie i wręcz wulgarne. No cóż, to o czymś świadczy. O czym? Niech każdy odpowie sobie sam. Zacytuję w tym miejscu tylko jeden z wielu komentarzy:
— „Fantastyczne miejsce. Bardzo mi się podoba. Pozdrawiam rodaków którym też się podoba ale nie wypada im chwalić bo...nie POLSKIE. kurna ale wiocha z was wychodzi. WIWAT POLSKA WIWAT NIEMCY WIWAT FRANCJA.......WIWAT EUROPA:)” Rym.

Przy okazji odniosę się też do zamku w Mosznej, o którym pisałam wcześniej, a o którym niektórzy czytelnicy wspominają w swoich komentarzach, zarzucając mi jednocześnie, że „cudze chwalę, swego nie znam”.
Tak, to piękny zamek, znany jest przede wszystkim dzięki swojej eklektycznej architekturze. Urzeka niezwykłą liczbą pięknych wież i wieżyczek, których jest aż 99. To dzięki nim zamek określany jest często jako „polski Disneyland”. Nadmienię jeszcze tylko, że ten zamek również zbudowali Niemcy…

***



I ja tam byłam…
atmosferę zamczyska poczułam,
pięknem się jego zachwyciłam…
i szczęśliwa do domu wróciłam.

:-)

A potem wiele jeszcze rzeczy na: „łam” zrobiłam.


Piękno pajęczyną przetykane

Takie piękno można podziwiać najczęściej w lesie wczesnym rankiem. Niby to zwykłe pajęczyny, a jednak jest w nich coś niezwykle pięknego. No, może nie dla owadów, na zgubę których (m.in.) pająki je przędą, ale dla oka człowieka i owszem.


Ta cieniutka jedwabna nić to nic innego jak płynne białko wydzielane przez tak zwane kądziołki przędne znajdujące się na końcu odwłoka pająka i krzepnące natychmiast po zetknięciu z powietrzem.


Tu pająki napracować się musiały bardzo. Tak, to też pajęczyny. No może nie takie aż piękne, bo na kupie gnoju, ale zadziwić mogą.





poniedziałek, 21 września 2020

Zamek Hohenzollernów i jego rycerze (2)

Zamek Hohenzollernów rzeczywiście jest bajecznie piękny i wart obejrzenia. Robi ogromne wrażenie. Zwłaszcza ten niezwykły widok, jaki roztacza się ze szczytu góry.
Ciekawostką jest to, że jest on jednym z nielicznych tego typu obiektów, które wciąż znajdują się w prywatnych rękach i są przez rodzinę właścicieli utrzymywane.
Nie ma w nim typowego muzeum, ale można w nim podziwiać wiele zabytków i różnych ciekawych przedmiotów zgromadzonych przez rodzinę w ciągu stuleci. W zamkowych komnatach pięknie wyeksponowane są bogate kolekcje obrazów, porcelany, sreber. A w jednej z nich pyszni się korona Króla Prus.

Wycieczka po zamku to całkiem długi spacer ze względu na ogrom budowli. Kolejne atrakcje dla zwiedzających są związane z rycerstwem tamtych czasów, a także z murami obronnymi.
Płaskorzeźba nad głównym wejściem do zamku mówi sama za siebie, rycerzy na zamku było mnóstwo. I aż trzy zwodzone mosty musieli pokonywać, aby dostać się na główny dziedziniec zamku.
Z baszty okolice zamku widoczne były dookoła jak na dłoni… i są nadal. Z murów obronnych częściowo także. A na nich dumnie prezentują się posągi rycerzy.


Na dziedzińcu zamku stoi zaś pięknie zdobiona armata. Arcydzieło sztuki kowalskiej. Jeszcze czuć ją prochem... lecz wystrzelonym tylko na wiwat.
Dziedziniec zamku pewnie nieraz tętnił końskimi kopytami i zgrzytem żelastwa uzbrojonych rycerzy.


Mieliśmy nawet szczególną okazję przywitać się z „prawdziwymi” rycerzami. Zaprezentowali nam też walkę. Ha, okazało się, że uczeń pokonał nauczyciela, wytrącając mu szablę z rąk. A nauczyciel... okazał się być naszym znajomym. Rycerze po miłej pogawędce... znów wzięli się za czuby, to znaczy — za szable.

Wewnątrz zamku, zaraz przy wejściu, wyeksponowana jest pokaźna zbrojownia. Wszędzie jest zakaz fotografowania. To jest jedyne zdjęcie, które udało mi się zrobić.



Żegnaj lato na rok

Niestety, to już ten czas. Musimy się z latem pożegnać. Jakie było? Było wyjątkowo piękne. Słoneczne, ciepłe. Czasami wręcz upalne. Jak na prawdziwe lato przystało. Dziś jednak przenosi swoje piękno do innych krain, ustępując u nas miejsca jesieni. Cóż, taka jest kolej natury...



Ech, ty lato ukochane,
Już pożegnać ciebie czas...
Trudno jest mi w to uwierzyć,
Wszak zielony jest wciąż las.

Kwiatki kwitną wciąż na łąkach,
Ptaszków śpiewy słychać jeszcze,
Słonko grzeje wciąż przyjemnie...
Wieczorami grają świerszcze.

Lato, lato, jesteś jeszcze?!...

Wiem, że płonna to nadzieja,
Bo ty w świat już wyruszyłeś...
Hen swoje piękno poniosłeś,
Miejsca jesieni ustąpiłeś.

Lecz pożegnałeś nas pięknie,
Barwnie, pachnąco, słonecznie.
I my cię żegnamy, kochane.
Żal, że nie możesz trwać wiecznie.

Lato, lato, jesteś jeszcze?!...

Cisza... brak twej odpowiedzi.
Znaczy, nadziei już żadnej!
Odszedłeś stąd na rok cały...
Lecz wrócisz — w szacie paradnej.





niedziela, 20 września 2020

Zamek Hohenzollernów góruje nad okolicą (cz. 1)

Zamek Hohenzollernów w Hechingen (Burg Hohenzollern) zwiedzałam już parokrotnie i za każdym razem jestem nim tak samo zafascynowana. Jest w nim tyle niezwykłości, tyle tajemniczości, tyle do zwiedzania. Już sama wędrówka do niego to wspaniałe przeżycie. Trzeba się też dobrze namęczyć, aby do niego dotrzeć. Zamek leży na wys. 855 m.n.p.m. Ale dotrzeć można także schodami, albo nawet kursującym co chwilę specjalnym busikiem. My, jak przystało na prawdziwych wędrowców, zasuwaliśmy na górę per pedes.

Zamek Hohenzollernów góruje majestatycznie nad miastem i całą okolicą. Widoczny jest z odległości kilkunastu kilometrów. Jest własnością rodziny Hohenzollernów, która przez wieki była jedną z najznamienitszych rodzin w Europie. 

(Tylko to jedno zdjęcie pochodzi z Internetu)

Ostateczny kształt budowla ta przybrała w wieku XIX. Za jej praojca uważa się Burkcharda de Zolorin żyjącego w XI stuleciu. Jego dwaj wnukowie utworzyli dwie główne linie dynastii: frańkońską i szwabską. I to właśnie z linii dynastii szwabskiej w późniejszych latach (XVII w.) powstały dwie linie: Hohenzollern-Sigmaringen oraz Hohenzollern-Hechingen. Obydwie linie w 1623 r. wyniesiono do godności książąt.
Oba miasta: Sigmaringen i Hechingen należą do Badanii-Wirtembergii i leżą w niedużym oddaleniu od siebie — ok. 45 km.
Zamek w Hechingen do dziś dnia należy rodu Hohenzollernów. Jego członkowie mieszkający w Niemczech, a należący do szwabskiej linii rodu, współcześnie noszą nazwisko: Prinz/essin von Hohenzollern.


Widok na zamek o różnej porze roku widziany z odległości kilkunastu
kilometrów z góry Raichberg.


***

Zamek Hohenzollernów w Sigmaringen góruje natomiast nad doliną Dunaju i też jest piękny i ogromny. Pierwsza budowla w tym miejscu powstała już w XI wieku. Pożary i zniszczenia wojenne w następnych wiekach oraz kolejne odbudowy i przebudowy miały wpływ na dzisiejszy kształt zamku. Ostatnia ważna przebudowa miała miejsce w 1895 roku. W swojej długiej historii przechodził wielokrotnie z rąk do rąk. W pewnym okresie, pod koniec II wojny św. był nawet siedzibą rządu Vichy. Dziś ta wspaniała budowla wznosząca się nad cichą naddunajską doliną jest siedzibą dyrekcji grupy przedsiębiorstw Fürst von Hohenzollern. Ale duża jej część jest także dostępna dla zwiedzających muzeum, w którym podziwiać można m.in. największą w Europie prywatną kolekcję dawnego uzbrojenia, a także porcelany.



Nicość jest nicością?

Skoro z niczego nic nie powstaje,
to nic nie obraca się w nicość...
A i w pamięci nic nie pozostaje.




* Bóg uczynił świat z nicości i ta nicość nieco prześwituje”. Paul Valery
Hmm... To już nie wiem. To jak z tą nicością właściwie jest? Jest? Albo jej nie ma? A może jest... i jakoby jej nie było? ;)




czwartek, 17 września 2020

Poranek na Polskiej Ziemi

Będąc w Polsce z dziećmi, najpierw odwiedzamy rodzinę a potem ruszamy w Polskę. Do wybranych już wcześniej destynacji. Ostatnim razem zwiedzaliśmy Dolny Śląsk.

Gdziekolwiek koczujemy, mam w zwyczaju wczesnym rankiem wędrować po pobliskich okolicach. I już gdzieś tak w okolicach 6-tej rano, kiedy wszyscy jeszcze śpią, wybywam z psem na długie wędrówki. Za każdym razem jestem zachwycona pięknymi krajobrazami... Ech, ta Polska!

Veni, vidi... et delectatus sum, kochana Ojczyzno. 





Nie daj się zwieść pozorom, bo wyjdziesz na głupka


Czasem jest tak, że to, co widzisz,
nie jest tym, czym wydaje się być.


Obrazek z Internetu UUOT5955




poniedziałek, 14 września 2020

Warto zachować w sobie dziecko

Wielu dorosłych pamięta doskonale swoje dzieciństwo i lubi je wspominać. Wielu potrafi zachować w sobie dziecko przez całe życie. Wielu z nich też dla dzieci pisze. Ja do tych dorosłych należę.
Do napisania paru słów o tym, że warto zachować w sobie dziecko zainspirowała mnie wypowiedź pewnego pana nt. dorosłych na profilu społecznościowym, do której załączył cytat z Antoine`a de Saint-Exupery: — „Wszyscy dorośli byli kiedyś dziećmi, ale niewielu z nich pamięta o tym". Słowa te pochodzą z pełnej specyficznego uroku książki pt. „Mały Książę”. Wspaniałej bajki dla dzieci i dla dorosłych. Jednego z najważniejszych utworów literackich XX wieku. Pełnego poezji i mądrych refleksji o przyjaźni, miłości, życiu.
W bajce tej autor stworzył fantastyczny świat, w którym wszystko jest możliwe. Dzieci rozumieją taki świat doskonale. Fantastyka jest przecież elementem wielu utworów dla nich przeznaczonych. Ich wyobraźnia bez trudu ogarnia nawet najbardziej nieprawdopodobne historie. Gorzej radzą sobie z tym dorośli. Zauważył to bardzo dobitnie sam autor kiedy opowiadał swą przygodę z dzieciństwa i kiedy to wszyscy dorośli jego rysunek przedstawiający słonia połkniętego przez węża boa brali za kapelusz. Wniosek nasuwa się sam. Dorosłym należałoby życzyć więcej wyobraźni, a przede wszystkim, by zachowali w sobie coś z dziecka na długie lata dorosłości. Wtedy życie ich będzie o wiele piękniejsze, radośniejsze, pełniejsze.
Cytat z „Małego Księcia”? Proszę bardzo. Jest bardzo wymowny: „Jeżeli mówicie dorosłym: — Widziałem piękny dom z czerwonej cegły, z geranium w oknach i gołębiami na dachu – nie potrafią sobie wyobrazić tego domu. Trzeba im powiedzieć: — Widziałem dom za sto tysięcy złotych. — Wtedy krzykną: —Jaki to piękny dom!”.

Dorosłość wcale nie musi być związana tylko ze sprawami przyziemnymi, liczbami, suchymi definicjami, sztywnymi zasadami... etc. Nie musi też odrzucać wszystkiego, co inne. Wiele cytatów z „Małego Księcia” mogłoby się stać dewizą życiową niejednego dorosłego człowieka. Chociażby te:

* „Dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”.

* „Dla całego świata możesz być nikim, dla kogoś możesz być całym światem”.




Zachować w sobie dziecko
to zdolność niesamowita.
Tylko ten — co ją posiada
z radością dzionek wita.


Owoce lasów europejskich u schyłku lata

Lato się kończy a u nas zupełnie na to nie wygląda. Trwa w najlepsze. Codziennie jest piękna pogoda. Dużo słońca. Bardzo ciepło. Oznak jesieni na razie nie widać. Jedynie w powietrzu można już trochę wyczuć, że powoli się zbliża. Zwłaszcza wczesnym rankiem.

Tu gdzie mieszkam, w Jurze Szwabskiej, lato zawsze trwa nieco dłużej. Ale nie dlatego, że ma taki kaprys, albo że te tereny sobie szczególnie upodobało,. Trwa dłużej ze względu na spóźnialską wiosnę, która przychodzi tutaj zawsze później i później też oddaje mu pole do działania. Przyroda w tutejszych lasach jest jednak taka sama jak w większości europejskich lasów.

W ostatnich dniach wiele wędrowałam po lasach. Byłam też parę dni z rodzinką w Schwarzwaldzie. Chciałam nawdychać się jak najwięcej letniego powietrza i przy okazji obfotografować leśną przyrodę. Dojrzałą już, owocującą i bardzo pachnącą.


Nasz rodzinny pies Aramis często towarzyszy mi w wędrówkach po lesie, a po nich, wraca do domu zawsze pięknie ozdobiony owocami leśnymi w postaci różnych rzepów i rzepików… i rozsiewa ich nasiona gdzie popadnie. Taki z niego odpowiedzialny przyjaciel przyrody.




piątek, 11 września 2020

Trąba powietrzna wytraciła swą moc tuż za domem

Czegoś takiego jeszcze nie przeżyłam. O zgrozo, byłam naocznym świadkiem trąby powietrznej. Pierwszy raz w życiu... I nawet o tym nie wiedziałam. Dowiedziałam się dużo później.
Była noc (z 26 na 27 VIII), godzina 2:00, śpię ja sobie twardo i smacznie przy otwartym jak zwykle oknie, aż tu nagle, jak coś nie łomotnie...! Zerwałam się z łóżka na równe nogi i własnym oczom nie mogłam uwierzyć. Za oknem biała kipiel i potworny łoskot. Przerażona momentalnie zamknęłam okno. Zrobiło się nieco ciszej, ale słyszę, że z pokoju stołowego podobny hałas nadal dobiega. Z impetem rzuciłam się do drzwi od przedpokoju... i mało sobie łba nie rozbiłam. Konsternacja. Delikatnie mówiąc. Drzwi okazały się być zamknięte. A przecież ja zawsze zostawiam je otwarte. Szybkością błyskawicy przeleciała mi po głowie myśl, że to pewnie jakiś dziwny przeciąg mi te drzwi zatrzasnął. Dziwny, no bo ja nigdy nie zostawiam otwartych okien w pomieszczeniach przeciwległych do sypialni, a jedynie równoległych. Nie lubię przeciągów. Pomyślałam jeszcze, że to pewnie łomot zatrzaskiwanych drzwi mnie obudził, po czym nerwowym ruchem je otworzyłam, przeleciałam jak wicher przez przedpokój i wpadłam do pokoju stołowego. Światła ze strachu nigdzie nie zapalałam, ale w ciemnościach pewnie wzrok mi się wyostrzył, bo zobaczyłam, że na przylegającej do okna skórzanej sofie jest pełno wody i liści. Zdezorientowana zamknęłam okno i popędziłam z powrotem do sypialni. Patrzę i patrzę i nie wierzę własnym oczom. No to pędem skoczyłam do pokoju roboczego po okulary... O rany, kołdra też mokra i też na niej pełno liści. Zszokowana stanęłam przy oknie i rozbieganymi oczami obserwowałam, co się dzieje na zewnątrz. Widok był okropny. Oprócz białej wodnej kipieli nic nie było widać. Jakiś potworny wir kręcił nią i walił strumieniem wody w szyby. Strumieniem, bo tego już nie można było nazwać deszczem. A przy tym straszliwe wycie, jakby z czeluści piekielnych się wydobywający. Nie wiedziałam, co to w ogóle jest. Byłam przerażona. Potwornie bałam się o moje dzieci i wnuczęta. Już się zastanawiałam, czy nie zadzwonić do nich... Aż tu nagle, wszystko ustało. W ułamku sekundy. Owszem, deszcz lał i nawet pioruny waliły, ale to była już taka sobie normalna burza. Uspokoiłam się. Otworzyłam okno i zaglądnęłam na dwór, do ogrodu. Zobaczyłam palące się światła w oknach sąsiednich domów. Pewnie sąsiedzi, tak jak i ja, wyrwani zostali z łóżka i z przerażeniem obserwowali to cztero-, może pięciominutowe zjawisko.
Postałam w oknie jeszcze chwilkę i kiedy stwierdziłam, że i burza się już oddala, zaświeciłam światło. Na szybko doprowadziłam do porządku sofę, potem wytrzepałam przez okno kołdrę i na powrót położyłam się spać. Pragnęłam, by jak najszybciej był ranek, bym mogła zadzwonić do dzieci.
Usnęłam niemalże od razu. Nie mam problemów ze spaniem. Kiedy się rano obudziłam, natychmiast pobiegłam do telefonu i zadzwoniłam najpierw do córki. Była bardzo zaskoczona, gdy jej opowiedziałam mój nocny horror.
Coś ty, mamuś, u nas nic się działo. Może ci się to przyśniło?
Nie powiem, ucieszyło mnie to... To znaczy pierwsze jej zdanie. Drugie mniej. Chwilę jeszcze pogadałyśmy i kiedy skończyłyśmy, natychmiast zadzwoniłam do syna. Synowi opowiedziałam to samo, a syn na to:
Coś ty, mamuś, u nas nic się działo. Może ci się to przyśniło?
Też mnie to bardzo ucieszyło, że i u syna wszystko w porządku... Ale, ale do czorta kudłatego, przecież nie mogło mi się to przyśnić!
Co jest grane?! — głośno zadałam sobie pytanie, kiedy skończyłam z synem rozmawiać. — A może ze mną rzeczywiście coś nie tak?!
Najważniejsze jednak, że u dzieci wszystko w porządku. Mogłam się w końcu uspokoić. Po chwili jednak zaczęły mnie męczyć wątpliwości... No bo jak to tak, przecież syn mieszka ode mnie 200 m w dół, a córka jakieś 500 m w górę i u nich nic a u mnie... licho wie co? Włączyłam radio, wtedy się dowiedziałam, że nic mi się nie przyśniło i że ze mną wszystko okey. Ku mojej radości... To drugie oczywiście mam na myśli. Co się okazało? Otóż okazało się, że nad naszym miastem szalała w nocy trąba powietrzna, która miała średnicę 60 metrów i przeszła przez górę (Oksenberg) aż do mojej ulicy (konkretnie do mojego i dwóch bocznych domów), a potem wytraciła swą moc.
Coś takiego! — pomyślałam i w try miga wybiegłam na dwór, aby sprawdzić, czy nie wyrządziła u mnie jakiś szkód.
Na ulicy pracowały już służby porządkowe. Kiedy zobaczyłam moje auto, aż się wystraszyłam, bo nie było białe, jak go fabryka pomalowała, a zielone. Całe było oblepione liśćmi. Zobaczyłam też sąsiada, który pieklił się na balkonie i wykrzykiwał coś do kogoś na dole. Z jego krzyku zrozumiałam tylko tyle, że zostawił na noc otwarte drzwi balkonowe i to coś (nie powiem jak to nazwał), wyrwało mu drzwi z zawiasami. Wystraszona rozglądnęłam się dookoła domu. Na szczęście u mnie, oprócz połamanych gałęzi w ogrodzie, nic groźnego się nie stało. Wskoczyłam wtedy do auta i pojechałam na Oksenberg. Koniecznie chciałam zobaczyć, jak wygląda mój ukochany las... Wyglądał tragicznie. Byłam załamana.


Główna droga wiodąca na szczyt była całkowicie zawalona połamanymi drzewami. Połamały się jak zapałki. Wszędzie sterczały ich kikuty. Musiałam się naskakać niczym kozica górska, aby móc iść dalej.
Wiele drzew wyrwanych było z ziemi z korzeniami. W ziemi pozostały głębokie wyrwy. Na niektórych odcinkach drogi nie mogłam jednak pokonać leżących drzew. Musiałam wchodzić w głąb lasu, by móc pójść dalej. Ale i tam dużo lepiej nie było. W pewnym miejscu napotkałam potężną zawalidrogę.
Jak to możliwe, zastanawiałam się, patrząc na leżące drzewo. Tak potężne, tak zdrowe i nie zdołało oprzeć się trąbie powietrznej? Ze smutkiem obejrzałam go dokładnie. A że tego odcinka nie udało mi się już pokonać, musiałam zawrócić.


Poszłam inną drogą, na której wyraźnie było widać kończący się pas zniszczeń. Próbowałam się nią dostać na szczyt góry. Z oddali majaczył już jego krzyż. Jednak nie udało mi się tam dojść. Drogę blokowały powyrywane z korzeniami drzewa i głębokie wyrwy w ziemi.
Mój ukochany las wyglądał jak po uderzeniu bomby. Potworny był to widok. Krajobraz jak z filmu katastroficznego.
Matka Natura potrafi być czasami okrutna. A człowiek, choć jest jej częścią, w obliczu jej potęgi, staje się malutki niczym pionek w grze planszowej „Człowieku, nie irytuj się”.

Smutno mi było. Wracałam do auta przygnębiona. Przy wtórze pił spalinowych. Drwale pracowali już pełną parą.
Nigdy więcej nie chciałabym przeżyć czegoś takiego. Trąba powietrzna jest straszna. A co mają powiedzieć ludzie, którzy za jej przyczyną stracili swoje domy i cały swój dobytek? Potworne nieszczęście. Wobec sił natury człowiek jest bezsilny.

Przed laty napisałam baśń pt. Barbedetlandia. Miłość Króla Napoleona”, w której głównym miejscem akcji jest Królestwo Barbedetlandii po przejściu trąby powietrznej (tornada). Pisząc ją, musiałam swoją wyobraźnię mocno stymulować, aby móc opisać, jak wygląda trąba powietrzna i jakie niesie za sobą spustoszenie, gdybym pisała ją dzisiaj, nie musiałabym już angażować wyobraźni.

29.08.2010


Warto ustępować?

W niektórych życiowych kwestiach czasem warto ustąpić. Z rozmysłem. Bez rozterek. Rozterki źle wpływają na psychikę... Gorzej niż samo ustępstwo.