Byłam
dzisiaj u fryzjera. Notabene u mojego znajomego fryzjera, który już
ponad 20 lat włosy mi ścina, modeluje, robi balejaż. Jest bardzo
dobry w swoim fachu. Jego salon ma najlepszą renomę w mieście.
Bardzo go lubię. To taki miły, ciągle uśmiechnięty 43-letni
Włoch, imieniem Giuseppe. O nazwisku nawet nie wspomnę, bo jeszcze
komuś przyjdą do głowy jakiś nie na miejscu skojarzenia, gdyż o
takim akurat nazwisku, w latach trzydziestych ubiegłego stulecia,
bardzo znany był pewien jego rodak… O, chociażby z Alcatraz.
Jak
się z Giuseppe do siebie dorwiemy, to
nagadać się nie możemy. Gaduła z Giuseppe, że ho, ho! Mnie też
nic nie brakuje. Bardzo sympatycznie nam się ze sobą rozmawia, bo
nadajemy na podobnych falach. Tym razem rozmawialiśmy o jego wypadku
i o pozytywnym myśleniu.
Otóż
przed dwoma miesiącami Giuseppe w bardzo dziwnych okolicznościach
uległ nieszczęśliwemu wypadkowi. Pucował w garażu swojego
ukochanego Oldtimer`a i na koniec pucowania, jakoś tak niefortunnie
się stało, że jego ukochane, ważące 1 tonę auto, na niego
najechało, uszkadzając mu kręgosłup i kręgi szyjne oraz łamiąc
żebra. Nieprzytomnego Giuseppe przetransportowano helikopterem do
Unfall Klinik (tłum. klinika powypadkowa). Leżał tam na
intensywnej terapii. W przeciągu dwóch tygodni miał przeprowadzone
dwie poważne operacje kręgosłupa. W miejscu uszkodzonych kręgów
założono mu jakieś płytki metalowe. Miał też wiele innych
zabiegów, gdyż uszkodzeń ciała miał więcej. Ja jednak nie będę
ich opisywać, gdyż mogłabym co namieszać. Po prostu nie nadążałam
za Giuseppe, kiedy on w swojej opowieści zasuwał terminami
medycznymi (oczywiście po niemiecku), a one… te terminy medyczne
mam na myśli, tak na już, nic mi nie mówiły. Zresztą, to już
nawet nie jest istotne. Istotne jest natomiast to, że lekarze nie
dawali mu większych szans, że będzie mógł jeszcze kiedyś
chodzić. Giuseppe jednak nie chciał nawet o tym słyszeć.
Opowiadał mi jak leżał na intensywnej terapii bez ruchu, wpatrując
się w sufit, i wmawiał sobie na okrągło, że chodzić będzie...
i basta! Żadnej innej myśli do siebie nie dopuszczał. Ma żonę i
dwóch synów. Dla nich musi być sprawny. Za wszelką cenę. Nawet
swojej matki, mieszkającej obecnie na Sycylii, nie pozwolił nikomu
o swoim wypadku powiadamiać, gdyż obiecał jej wcześniej, jeszcze
przed wypadkiem, że ją tam odwiedzi i miał zamiar słowa
dotrzymać. Nie załamywał się swoją sytuacją, nie rozpaczał.
Myślał pozytywnie. Przez cały czas. Wierzył, ba, był pewien, że
stanie na własnych nogach. No i ku ogromnemu zaskoczeniu lekarzy,
stanął. Od tygodnia nawet już pracuje. Wprawdzie nosi przez cały
czas jakiś gorset ortopedyczny, ale nie narzeka na jakiekolwiek
niedogodności z nim związane. A już na ból w ogóle. Ciągle jest
uśmiechnięty, wesoły, pozytywnie nastawiony do życia, do swojej
przyszłości. Owszem, wiele się zmieniło obecnie w jego życiu,
ale na lepsze. Zmienił się jego stosunek do życia. Zmieniły się
też priorytety życiowe. I tak jak mówił, jest teraz
spokojniejszy, bardziej wyciszony, więcej myśli o najbliższych,
poświęca im więcej czasu. I takim ma zamiar pozostać już na
zawsze.
Zdjęcie
zamieściłam za zgodą Giuseppe.
Czy
przypadek Giuseppe nie jest dobrym przykładem na moc pozytywnego
myślenia? Z pewnością jest. Myślmy więc pozytywnie, zawsze i
wszędzie, na przekór wszystkim i wszystkiemu… dla dobra swojego i
swoich najbliższych.