(tylko dla dorosłych i
odpornych na obrzydlistwa)
Gdy praca
w biurze zaczyna nudzić, wtedy biurokraci różne rzeczy wymyślają,
byleby
tylko nudę zabić. Wszak nuda to niemiłe uczucie, i do tego,
destruktywnie działa na psychikę człowieka. Ba, potrafi być nawet
zabójcza. Nic więc dziwnego, że każdy biurokrata na własną
rękę, jak tylko może, próbuje się ratować przed tym jej
zabójczym działaniem. Każdy przecież chce żyć i zachować
zdrowie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Biurokrata nie inaczej.
Dlatego, kiedy go tylko nuda zaczyna dopadać, nie czeka aż zacznie
mu coraz mocniej doskwierać, o nie, natychmiast wytacza działa i
usilnie próbuje nudę zabić. A że działa są różne, tak jak i
biurokraci są różni, to też sam proces zabijania nudy jest różny.
I tak: jedni zabijają ją, wyrywając po kryjomu na miasto na zakupy
albo do kafejki; inni co rusz latają do kibelka jak ze „sraczką”,
że się tak kolokwialnie wyrażę, a w rezultacie idą sobie popalać
papieroski; inni prowadzą długie rozmowy telefoniczne, albo między
sobą — koleżeństwem biurowym; inni ukradkiem rozwiązują
krzyżówki pod biurkiem albo czytają prasę; jeszcze inni surfują
cichaczem po Internecie (jeśli oczywiście szef blokady jeszcze nie
założył); a jeszcze inni zajmują się rozwijaniem swoich talentów
artystycznych i tworzeniem niepowtarzalnych dzieł. Oto
przykład takich dzieł:
Skąd
wiem, że te dzieła to dzieła biurokraty? Ano stąd, gdyż dostałam
je pocztą mailową od biurokraty właśnie. Znajomego biurokraty.
Wprawdzie to nie jego dzieła, jak pisze, a jego kolegi zza ściany,
ale że powstały w czasie zabijania nudy, mój znajomy zapewnił. O
właśnie tak: —
„Wenn
die Büroarbeit langweilt...” (tłum. z jęz. niem. — jak w
powyższym tytule: — „Gdy praca w biurze nudzi…”).
A czemu
mi te dzieła przesłał? Nie wiem. Może liczył na ich
skomentowanie, wiedząc, że ja w Polsce — swojego czasu — też
biurokratką byłam? Nie skomentowałam jednak, bo na szczęście
daleka już jestem od spraw biurowych i klimatów w biurach
panujących… To raz. A dwa, bo tych akurat much z dzieł biurokraty
brzydzę się najbardziej. Ha, mam nawet okropny uraz na ich punkcie.
Pamiętam je z dawnych lat z Polski, jako tzw. „muchy gówniane”.
A obrzydzenia do nich nabawiłam się, będąc na wakacjach u mojej
cioci na wsi, jako młode, choć wcale nie płoche dziewczę.
Bynajmniej! A było to wtedy, kiedy będąc wraz z ciocią u jej
znajomych w leśniczówce, za niecierpiącą zwłoki potrzebą
zmuszona byłam odwiedzić ich sławojkę. Rany, myślałam, że tam
zwymiotuję. Na szczęście udało mi się jakoś wziąć w garść i
nie zwymiotowałam. Na bezdechu, ze ściśniętym gardłem, wyrwałam
stamtąd jak z katapulty. Mało drzwi sławojki z zawiasów nie
wyrywałam. Z potwornym obrzydzeniem i już za podwójnie
niecierpiącą zwłoki potrzebą, niczym młoda łania, pognałam do
lasu.
Dla
pełniejszego uzasadnienia mojego obrzydzenia do much — załączam
fragment mojego wspomnienia pt. "Kolonijne
doświadczenia dziesięciolatki":
„Pani
Krysia oddała mnie do izolatki. W izolatce leżała już Urszula,
koleżanka z mojej miejscowości. Mieszkała obok mnie na tej samej
ulicy. Znałam ją dobrze, ale jakoś przy niej w izolatce wcale się
lepiej nie poczułam. Dlaczego? Ano dlatego, że Urszula, leżąc na
łóżku, robiła sobie naszyjnik... z much. Akurat jak weszłam do
izolatki ona nanizywała na igłę z nitką wcześniej złapane już
muchy. Widok był obrzydliwy. Ten jej niby naszyjnik cały się
ruszał, bo niektóre muchy jeszcze żyły. Znów mnie wzięło na
wymioty. A Urszula tylko się śmiała”.
Fuj!,
obrzydlistwa te muszyska. Dzieła biurokraty też. Chyba jednak wyślę
e-maila do mojego znajomego z odpowiednim komentarzem. Niech się
dowie, że polscy biurokraci — aż tak! — w biurze się nie
nudzą! (Chyba?).