poniedziałek, 2 grudnia 2019

Gdy praca w biurze nudzi

(tylko dla dorosłych i odpornych na obrzydlistwa)


Gdy praca w biurze zaczyna nudzić, wtedy biurokraci różne rzeczy wymyślają, byleby tylko nudę zabić. Wszak nuda to niemiłe uczucie, i do tego, destruktywnie działa na psychikę człowieka. Ba, potrafi być nawet zabójcza. Nic więc dziwnego, że każdy biurokrata na własną rękę, jak tylko może, próbuje się ratować przed tym jej zabójczym działaniem. Każdy przecież chce żyć i zachować zdrowie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Biurokrata nie inaczej. Dlatego, kiedy go tylko nuda zaczyna dopadać, nie czeka aż zacznie mu coraz mocniej doskwierać, o nie, natychmiast wytacza działa i usilnie próbuje nudę zabić. A że działa są różne, tak jak i biurokraci są różni, to też sam proces zabijania nudy jest różny. I tak: jedni zabijają ją, wyrywając po kryjomu na miasto na zakupy albo do kafejki; inni co rusz latają do kibelka jak ze „sraczką”, że się tak kolokwialnie wyrażę, a w rezultacie idą sobie popalać papieroski; inni prowadzą długie rozmowy telefoniczne, albo między sobą — koleżeństwem biurowym; inni ukradkiem rozwiązują krzyżówki pod biurkiem albo czytają prasę; jeszcze inni surfują cichaczem po Internecie (jeśli oczywiście szef blokady jeszcze nie założył); a jeszcze inni zajmują się rozwijaniem swoich talentów artystycznych i tworzeniem niepowtarzalnych dzieł. Oto przykład takich dzieł:



Skąd wiem, że te dzieła to dzieła biurokraty? Ano stąd, gdyż dostałam je pocztą mailową od biurokraty właśnie. Znajomego biurokraty. Wprawdzie to nie jego dzieła, jak pisze, a jego kolegi zza ściany, ale że powstały w czasie zabijania nudy, mój znajomy zapewnił. O właśnie tak: — „Wenn die Büroarbeit langweilt...” (tłum. z jęz. niem. — jak w powyższym tytule: — „Gdy praca w biurze nudzi…”).

A czemu mi te dzieła przesłał? Nie wiem. Może liczył na ich skomentowanie, wiedząc, że ja w Polsce — swojego czasu — też biurokratką byłam? Nie skomentowałam jednak, bo na szczęście daleka już jestem od spraw biurowych i klimatów w biurach panujących… To raz. A dwa, bo tych akurat much z dzieł biurokraty brzydzę się najbardziej. Ha, mam nawet okropny uraz na ich punkcie. Pamiętam je z dawnych lat z Polski, jako tzw. „muchy gówniane”. A obrzydzenia do nich nabawiłam się, będąc na wakacjach u mojej cioci na wsi, jako młode, choć wcale nie płoche dziewczę. Bynajmniej! A było to wtedy, kiedy będąc wraz z ciocią u jej znajomych w leśniczówce, za niecierpiącą zwłoki potrzebą zmuszona byłam odwiedzić ich sławojkę. Rany, myślałam, że tam zwymiotuję. Na szczęście udało mi się jakoś wziąć w garść i nie zwymiotowałam. Na bezdechu, ze ściśniętym gardłem, wyrwałam stamtąd jak z katapulty. Mało drzwi sławojki z zawiasów nie wyrywałam. Z potwornym obrzydzeniem i już za podwójnie niecierpiącą zwłoki potrzebą, niczym młoda łania, pognałam do lasu.

Dla pełniejszego uzasadnienia mojego obrzydzenia do much — załączam fragment mojego wspomnienia pt. "Kolonijne doświadczenia dziesięciolatki":

Pani Krysia oddała mnie do izolatki. W izolatce leżała już Urszula, koleżanka z mojej miejscowości. Mieszkała obok mnie na tej samej ulicy. Znałam ją dobrze, ale jakoś przy niej w izolatce wcale się lepiej nie poczułam. Dlaczego? Ano dlatego, że Urszula, leżąc na łóżku, robiła sobie naszyjnik... z much. Akurat jak weszłam do izolatki ona nanizywała na igłę z nitką wcześniej złapane już muchy. Widok był obrzydliwy. Ten jej niby naszyjnik cały się ruszał, bo niektóre muchy jeszcze żyły. Znów mnie wzięło na wymioty. A Urszula tylko się śmiała”.

Fuj!, obrzydlistwa te muszyska. Dzieła biurokraty też. Chyba jednak wyślę e-maila do mojego znajomego z odpowiednim komentarzem. Niech się dowie, że polscy biurokraci — aż tak! — w biurze się nie nudzą! (Chyba?).