niedziela, 31 maja 2020

Dramat pasikonika

Zobaczyłam tego biednego pasikonika tylko kątem oka, pędząc na rowerze po leśnej dróżce. Na początku to właściwie nie byłam pewna, co zobaczyłam. Weszłam akurat w ostry zakręt i wydawało mi się, że coś tam zielonego leżało między koleinami. Najpierw zobaczyłam jednak dużego jastrzębia, który na mój widok poderwał się z tego miejsca i szybko odleciał. Przejechałam kilkadziesiąt metrów dalej, ale coś mi kazało się wrócić i sprawdzić, czy to przypadkiem nie jakieś stworzonko leży tam poszkodowane przez to ptaszysko i czy nie potrzebuje pomocy. Podejrzewałam już, że to może być pasikonik. Nie myliłam się. To był pasikonik. Był już obdziobany przez jastrzębia, ale dawał jeszcze znaki życia. Ruszał się. Widząc jego rany, obawiałam się, że biedulka jednak nie przeżyje.  


Z chusteczki higienicznej zrobiłam małe nosze i delikatnie przeniosłam go z drogi na trawę. Wybrałam wysoką trawę, po to, żeby go to ptaszysko znów nie namierzyło... i nie zżarło.
Zostawiając go, miałam jednak iskierkę nadziei, że może natura pozwoli mu się jakoś z tych ran wylizać i się uratuje. Albo, że jego pobratymcy mu pomogą. Jednak kiedy ujechałam kilkadziesiąt metrów, zatrzymałam się i z ukrycia dobrą chwilę obserwowałam, czy jastrząb nie wróci. Tak na wszelki wypadek.

Nie wiem skąd u mnie taka wrażliwość. Ale wiem, że mam tak od dziecka. Zawsze reaguję na czyjąś krzywdę. Zarówno człowieka, jak i zwierzęcia. I zawsze pomagam. Na przykład kiedyś podobnie ratowałam ranną w kolizji z samochodem jaskółkę.* Ją na szczęście udało mi się uratować.


* Wspomnienie: „Jedna jaskółka...”




Ze snem walczyć nie warto

Sen jest potrzebny... 
Nie warto z nim walczyć. 
Prędzej czy później i tak nas dopadnie.





piątek, 29 maja 2020

Zołza lekko nie ma

Nawet super zołza
lekko w życiu nie ma...
Żyje w ciągłym strachu,
że ją ktoś okiełzna.


Dzieło mojej Córki.


Jakie pedałowanie, taki stan licznika

Rower to dla mnie coś więcej niż hobby. To pasja, to styl życia. Dzięki rowerowniu mogę zwiedzać bliższe i dalsze okolice, których wcześniej nie znałam. Mogę także sprawdzić swoje możliwości... A te, wciąż mnie zaskakują. Mimo że do najmłodszych rowerzystek już nie należę. Ciągle jednak dużo jeżdżę i pokonuję wiele kilometrów. Moim obecnym rowerem jeżdżę 5 sezon i do tej pory wypedałowałam na nim 5.392 kilometrów. Tyle wskazał mi licznik po dzisiejszej wycieczce. Nie wiem, czy to dużo, ale jestem zadowolona. Codziennie rowerem nie jeżdżę. Jeżdżę tylko wtedy, kiedy mam wolny czas, i... kiedy z nieba żabami nie ciepie. A jeżdżę tylko po lasach, leśnymi dróżkami. Chyba że po wycieczce rowerowej, albo i przed, chcę odwiedzić moje dzieci, wtedy parę kilometrów jadę ulicami po asfalcie.

Nad swoim wiekiem rozwodzić się nie będę, bo ten akurat mało ważny. Jeżdżę, bo kocham jeździć. Od zawsze.* Jeżdżę i mam zamiar jeździć do końca... Jakiego końca? No właśnie nie wiem. Każdy ma swój koniec. A ja o swoim końcu rzadko kiedy myślę. Bo i po co, skoro i tak kiedyś nadejść musi. A więc póki co, korzystam z każdego dnia jak najwięcej. Póki życie trwa...

Moje dzieci żartują, że kiedy będzie już tak daleko, kiedy przyjdzie mój czas, będą musiały za mną z trumną ganiać, bo ze swoją ruchliwą naturą mogę go przegapić.
Tak że wszystko jest okey i okey będzie. Uważam, że nie trzeba się na zapas martwić rzeczami, na które i tak nie ma się wpływu... Owy koniec mam zwłaszcza na myśli. Trzeba żyć tu i teraz. Pełnią życia. Dla siebie i dla innych... Ot i w końcu morał wymsknął mi się spod palców.

Niekiedy w weekendy jeździmy rodzinnie. W zeszłą niedzielę na ten przykład córka spontanicznie zwołała zbiórkę i zebrała chętnych na popołudniową wycieczkę. Zebrała wprawdzie tylko niewielki skład, bo 1/3 część rodzinki, ale i tak wycieczka była bardzo fajna.
Ja oczywiście dałam się namówić od razu. Mimo że od jakiegoś czasu z zasady w niedzielę nie wybieram się na wycieczki rowerowe. Dzieje się tak od momentu mojego poważnego poturbowania w wypadku, który dla żartu spowodował jakiś szurnięty typ.* Pozostał mi po nim uraz. Wypadek ten miał miejsce właśnie w niedzielę. A wiadomo, to właśnie w tym dniu najwięcej ludzi spaceruje i jeździ rowerami po lasach. I o to, że wśród nich znajdzie się jakiś niebezpieczny idiota — pewnie nietrudno. Mając na myśli uraz, chodzi mi nie tyle o uszkodzenie ciała, co o głupich ludzi.

Ale co tam, sama nie muszę jeździć w niedzielę, a że wespół w zespół zawsze milej i weselej, to nie było co się zastanawiać, tylko wskakiwać na rower. Z córką to właśnie w niedzielę jeździmy najczęściej. Wtedy ona ma najwięcej czasu.

Ruszyliśmy po południu 3 rowerami. Córka z najmłodszą wnuczką w przyczepce, mój najmłodszy wnuk i ja. Pogoda była wspaniała. Przejechaliśmy po lasach prawie 40 km.
Nikt zmęczenia nie czuł. Wrażeń było moc. Krew w żyłach buzowała. Dusza peany śpiewała. Serce waliło młotem... I jak tu na pedałowanie nie mieć ochoty?







czwartek, 28 maja 2020

O potomkach Lecha

Pijaństwo — choć to niezwykle brzydka cecha,
 cechuje od wieków moc potomków Lecha.



Tu jest mój dom

Mieszkam w pięknej krainie. Moje miasto leży w malowniczej kotlinie. Górzystej dookoła i gęsto zalesionej. Kocham to miejsce na Ziemi. Czuję się tu jak u siebie... Już tak! Chociaż to nie Polska, chociaż znalazłam się tutaj dziwnym zrządzeniem losu. Spędziłam tu jednak połowę życia... Boże, kiedy to zleciało?! I chociaż nieraz bardzo tęsknię za Polską, za najbliższymi, dziś już wiem, pozostanę tu do końca moich dni.




środa, 27 maja 2020

Samotny kasztan

Pierwszy raz go zobaczyłam i od razu się nim zachwyciłam. Nie to, że go wcześniej nie zauważyłam... Trudno by było go nie zauważyć. Jest ogromny. Po prostu nigdy jeszcze w tym miejscu nie byłam.
Nie mogłam obok niego obojętnie przejechać. Zatrzymałam się pod jego pachnącym, zielono-białym baldachimem i przez dobry kwadrans podziwiałam jego piękno, chłonęłam zapach.


Pamiętam, że w Polsce kasztany zakwitają na początku maja i są symbolem matury. Pamiętam też, jak pewnej wiosny mnie denerwowały te piękne skądinąd kwiaty na drzewie. I nie tylko mnie. Dotyczyło to pewnie w jakimś stopniu wszystkich maturzystów. Taka tradycja. Taki mus. Na szczęście egzamin dojrzałości poszedł mi całkiem dobrze i o strasznym słowie: „matura”, szybko zapomniałam. I potem dalej kasztany lubiłam. Lubię nadal.

Na południu Niemiec widać jest inaczej, bo kasztanowce kwitną pod koniec maja. A matury (Abitur) są w różnych terminach. Pewnie tu nawet nikt matury z kasztanami nie kojarzy.
Zanim ruszyłam w dalszą drogę, zerwałam sobie kilka kiści kwiatów na herbatę. Musiałam się jednak zdrowo naskakać. Ale się udało. W plecaku, odpowiednio zabezpieczone, przywiozłam do domu. Teraz suszą się i ciągle pięknie pachną.

Kwiaty kasztanowca zawierają kumaryny, saponiny, gwaninę, garbniki, leukocyjanidynę i szereg innych zdrowotnych substancji. Herbatkę z nich bardzo łatwo zrobić. Wystarczy garść suszonych kwiatów zalać litrem wrzącej wody i pozostawić pod przykryciem na około 15 minut. Następnie przecedzić i pić małymi łykami. Herbata ta ma bardzo dobroczynne działanie: łagodzi bóle reumatyczne, leczy kaszel i biegunkę, zapobiega obfitym miesiączkom, ma też działanie przeciwbakteryjne, ściągające, a także relaksujące.
Można ich również używać w celach kosmetycznych, a także robić z nich nalewki. Należy jedynie pamiętać, aby zbierać je tylko z tych drzew, które rosną daleko od ruchliwych ulic.

A skoro kasztany kojarzą się w Polsce z maturami, tegorocznym maturzystom dedykuję wierszyk, chyląc czoła za wytrzymałość psychiczną w czasie pandemii i związanych z nią zawirowań z maturami w tle.


Matura, zaczątek dorosłości

Matura, matura,
i po maturze...
Kto do niej przystąpił,
pamięta ją dłużej.

To pierwszy egzamin
do dorosłości.
Będzie ich więcej...
Tak gwoli ścisłości.

Będzie w miłości,
będzie też w pracy.
Będzie w rodzinie,
będzie... po kacu. (?)

Na szczęście w życiu
często tak bywa,
że zdany egzamin
przysparza aktywa.

Kto się nauczy
je wykorzystać,
pójdzie przez życie
gładko jak bystrzak.

Osiągnięć życiowych
bez liku mieć będzie.
Nałogi pokona
zawsze i wszędzie.




Spełniaj marzenia, nie czekaj


Marzysz, by ruszyć w daleki świat? 
Ruszaj jak najszybciej... 
Zanim zgnuśniejesz i przybędzie ci lat.





wtorek, 26 maja 2020

Mamo, moja kochana Mamo, dziś Twoje święto

Dzień Matki to dla mnie najpiękniejsze, najtkliwsze święto w roku. To niezapomniany dzień mojego dzieciństwa, niezapomniany dzień mojego dorosłego życia. Jako dziecko nigdy nie zapomniałam o mojej kochanej Mamie, nie zapominam i dziś.
Z dzieciństwa pamiętam, że w tym dniu z moimi dwiema siostrami zawsze kupowałyśmy naszej Mamusi fiołki alpejskie w pięknie ustrojonych doniczkach i jakieś drobne prezenciki, po uprzednim rozbiciu naszych skarbonek. Pamiętam jak dziś, jaką ogromną radość Jej sprawiłyśmy, kiedy wraz z kwiatuszkami wręczyłyśmy Jej pierwszą płytkę z dedykacją. Była to piosenka Violetty Villas „List do mamy”. Na tamte czasy było to naprawdę coś wyjątkowego. Nasz adapter Bambino długi czas piłował tę płytkę po wiele razy dziennie.
 
 

 
Nigdy nie zapomnę Jej ciepłych dłoni. Nigdy nie zapomnę Jej miłości. Nigdy nie zapomnę mojego cudownego dzieciństwa. Nigdy nie zapomnę Jej cudownego dzieciństwa. A znam je bardzo dokładnie. Skąd? Ano stąd, że miałam szczególną ku temu okazję, by je poznać. Osobiście redagowałam Jej autobiografię oraz Jej wspomnienia z Podola. Wspomnienia te, pt. „Byłam Podolanką... i zawsze pozostanę” również i tu opublikowałam.


Mojej Mamie...

Nie ma słów na tym świecie, którymi wyrazić mogłabym, jak bardzo Cię Mamo kocham… Dobroci moja, mój Ty miłości kwiecie. Tyś moją ostoją, opoką niezachwianą, Tyś mym Aniołem Stróżem niestrudzonym. Rozpostarte Twe skrzydła czuję nieustannie. Jesteś moim wzorem, moją Mamusią ukochaną. Opatrzności wyrażam swą wdzięczność za wspaniałą Matkę o sercu Anioła… A Tobie, Mamusiu kochana, za Twą przyjaźń po grób… na wieczność.
 


Kiedy sama zostałam matką, moje dzieci też nigdy nie zapomniały o tym dniu. Jak dziś pamiętam ich przepiękne laurki z takim oto tekstem:

Mamo, mamo, co ci dam,
tylko jedno serce mam,
dam ci za to kwiatek róży,
żyj nam mamo jak najdłużej.

Laurki były zawsze pięknie malowane przez moją córkę, bo też ona już od najmłodszych lat przejawiała talent malarski. Zaś mój syn, malarski antytalent, ale za to złota rączka do wszystkiego, wykonywał z drewienek i z kory piękne rameczki i różne ozdoby.
W późniejszych latach, kiedy los już rzucił nas do Niemiec, moje dzieci nadal pamiętały o dacie 26 maja. Mimo tego, że tu, Dzień Matki obchodzony jest zawsze w drugą niedzielę maja. A od kiedy są dorosłe i mają już swoje rodzinki, ja, ich matka, obchodzę Dzień Matki dwukrotnie... Nie żebym była taka zachłanna na świętowanie, albo też uważała się za jakąś super matkę. Nie. Z prostej przyczyny. W rodzince mojego syna święto to jest obchodzone po niemiecku, czyli w drugą niedzielę maja, ponieważ jego żona, matka jego dzieci, jest Niemką, więc i mój syn w tym dniu wpada do mnie z życzeniami i kwiatami. Natomiast moja córka jest Matką Polką z krwi i kości i Dzień Matki nadal celebruje po polsku. I u niej w domu jej dzieciaczki organizują dla niej wielkie świętowanie właśnie po polsku, dnia 26 maja. Tak i ona pędzi do mnie z życzeniami i z prezentami w tym dniu, zawsze pamiętając, że:

Matka — ma serce na dłoni,
Matka — pomoże, utuli, osłoni.
Za dzieckiem stanie niczym mur,
Udźwignie wszystko... bo silna jak tur.


Dzień Wszystkich Matek

Dzień Matki na Wschodzie:
26 maja — to święto pokomunistyczne.

Dzień Matki na Zachodzie:
w drugą niedzielę maja — to święto kapitalistyczne.

Wszystkie Matki chcą żyć w zgodzie...
I te — co dziś świętują — na Wschodzie,
i te — co świętowały  — na Zachodzie.




Mama — to najpiękniejsze słowo świata...
Gama najszczerszych uczuć się w nim splata.
To pierwsze słowo przez nas wypowiedziane
I przez całe życie stale powtarzane.


niedziela, 24 maja 2020

Nie-poetka

Gdybym rymować umiała,
tobym poetką została.
Ja słowami się tylko bawię...
Co nie mogę?... To bezprawie?

Obrazek z Internetu


Zielona lokomotywa

Stoi przy stacji
lokomotywa.
Piękna, zielona,
i nic z niej nie spływa...
Żadna tłusta oliwa.

Prawdziwa jest jednak
ta lokomotywa...
I jakże ładnie
się nazywa.
Jak? Nikt pewnie
nie zgadnie...
Ano Halinka,
Prawda, że ładnie?




Jakby kto Halinkę
okiem tylko zmierzył
i w prawdziwość jej imienia
nie chciał uwierzyć,
niechaj do ręki
weźmie lupę
i niech ją zlustruje...
Bez zaglądania... w pupę!




Buźkę ma Halinka
jak się patrzy...
Wesołymi oczętami
na przechodniów patrzy.
Chyba nikt nigdy
nie zaprzeczy,
że ta Halinka
całkiem do rzeczy?



Stoi Halinka
cichutko pod drzewem...
Dochodzącym z dworca
upaja się śpiewem.
A śpiew dla Halinki
to turkot kół...
Kiedy go usłyszy,
 w duchu turkocze wespół.   


sobota, 23 maja 2020

Zaczarowana kalina

Lubię kalinę. Jest wiele jej gatunków. Najbardziej podoba mi się jednak kalina koralowa. Ma tak piękne białe pompony kwiatów. Mam okazję podziwiać ją każdej wiosny. Rośnie u mnie w ogrodzie. Rośnie od zawsze. Od kiedy tylko pamiętam. A właściwie od kiedy tu mieszkam. A mieszkam już trzecią dekadę.
Każdej wiosny wpatruję się w jej ogromny krzew i czekam aż pokażą się te niezwykłe kwiaty. I muszę przyznać, że kalina co roku mnie zaskakuje. Dzień wcześniej kwiatów jeszcze nie było, a na drugi dzień są... Majowa noc je zaczarowała.


Kalina zajmuje szczególne miejsce w tradycji Słowian. Jest bodajże, obok róży, najczęściej występującym kwiatem w literaturze i w muzyce. Tak myślę. Bo że wyśpiewanym na świecie, a i wytańczonym, z pewnością. O kalinie, kalince („Калинка, калинка, калинка моя! В саду ягода малинка, малинка моя!”) śpiewają przecież nie tylko Rosjanie. Śpiewa o niej cały świat. Tańczy także. Jeden z dowodów znalazłam na YouTube: https://youtu.be/VuF9N0VFcfk

Na zdjęciu także kalina bodnantska z Saint Tropez

czwartek, 21 maja 2020

Niebezpieczne rasowanie

Z wiosną, jak co roku, na drogi ruszają motocykliści. Motocykliści różnej maści. Podobnie jak i ich motocykle. Od motorowerów i skuterów począwszy, na ciężkich motorach skończywszy. (Lubię używać nazwy — motor, ładniej brzmi). Ryk motorów na ulicach porą wiosenno-letnią to norma. A ja lubię ryk motorów. Mam tak od dziecka.* Zwłaszcza tych ciężkich. Dlatego też zawsze reaguję na ich odgłos, gdziekolwiek je usłyszę. Dzisiaj też reagowałam, i to będąc w domu, nie na ulicy. Otóż siedziałam sobie przy komputerze, przy otwartych na oścież drzwiach do ogrodu, i nagle usłyszałam jakiś taki dziwny dźwięk skutera. Skąd wiedziałam, że to skuter? Wiedziałam, bo od najmłodszych lat po odgłosie silnika umiem rozpoznawać rodzaj motoru. Dochodzący do mnie z ulicy odgłos wydał mi się jednak zbyt donośny i zbyt piskliwy... Aż tu nagle, głośny łoskot i krzyk: — „Scheisseee!”... i nastała cisza. Wystraszyłam się. I to tej ciszy właśnie. Wybiegłam natychmiast przez ogród na ulicę... Chryste! Widok jaki tam zastałam zmroził mnie. Pod moim autem, zaparkowanym pod domem, leżał młody, może 16-letni chłopaczek, metr dalej, jego skuter, a obok, stało auto ze strzaskanym lewym bokiem. Chłopaczek miał całą zakrwawioną twarz, ręce i nogi. Był ubrany tylko w T-shirt i krótkie spodenki. Leżał nieprzytomny, a nad nim pochylał się kierowca strzaskanego auta i jego pasażerka. Chłopaczek po chwili odzyskał przytomność i próbował się podnieść. Poprosiłam, żeby tego nie robił, bo może mieć uszkodzony kręgosłup. Po dosłownie 3 minutach było już słychać syrenę nadjeżdżającej karetki pogotowia. Na szczęście szpital mieści się niedaleko mojego domu, może jakieś 500 m w dół ulicy. Po kolejnych paru minutach przyjechał policyjny radiowóz.
Rany, jak bardzo było mi żal tego chłopaczka. Kiedy lekarze wraz z sanitariuszami wybiegli z karetki, podniosłam głowę i zobaczyłam pełno gapiów dookoła. Zrobiło mi się niedobrze. Pomyślałam, że nic tu po mnie i uciekłam do domu.
W domu doszłam do siebie, ale nie umiałam sobie miejsca znaleźć. Widok tego biednego chłopaczka ciągle miałam przed oczyma. Wyszłam z domu dopiero wtedy, kiedy na ulicy już wszystko ucichło. Pomyślałam, że powinnam sprawdzić swoje auto, czy też nie zostało uszkodzone. Na ulicy spotkałam mojego wszystkowidzącego i wszystkowiedzącego sąsiada.
Pani sąsiadko, niech się pani nie martwi! — zawołał na mój widok. — Ja już sprawdziłem pani auto. Jest całe. Ten szczeniak nie zahaczył o niego, strzaskał tylko BMW moich znajomych. Wszystko widziałem z okna. Aż wrzasnąłem, kiedy było po wszystkim.
Biedny chłopak! — westchnęłam głośno.
Biedny?! Jaki biedny...?! — huknął sąsiad. — Sam sobie winien. Zachciało mu się rasować skuter, to teraz ma za swoje. Takie szczeniaki na podrasowanych skuterach są zagrożeniem dla ruchu drogowego.
To i tak nie zmienia faktu, że szkoda mi tego chłopaczka — odpowiedziałam. — A skąd pan wie, że jego skuter był podrasowany? — spytałam po chwili.
Policja stwierdziła. Szczeniak akurat po przerobieniu silnika wyjechał na próbną jazdę... i się już najeździł!
A gdzie byli jego rodzice, kiedy on się zajmował rasowaniem? Nie widzieli, co ich syn robi? — spytałam bardziej siebie niż sąsiada.
A widzieli, widzieli! Ojciec mu nawet w tym pomagał.
Tym bardziej jest mi żal tego chłopaczka — powiedziałam już nieco ciszej i na wszelki wypadek zrobiłam zdjęcie tego strasznego miejsca koło mojego auta, łącznie z konturami powypadkowymi zrobionymi przez policję. A wracając już do domu, w duchu wyraziłam wdzięczność policji, że nie zostawia nigdy krwi na drogach... Bardzo to chwalebne.

Pamiętam, że mój syn, jako nastolatek, też miał skuter, i też raz się zabierał za rasowanie silnika. Przyłapałam go na tym. — O nie!... Co to, to nie, synu! — Ostro zareagowałam i kategorycznie mu zabroniłam. Przyrzekł, że nie będzie tego robił. Ale ja, pomimo jego przyrzeczenia, kiedy nie widział, i tak często sprawdzałam... Tak na wszelki wypadek. W myśl leninowskiej zasady: Zaufanie jest dobre, ale kontrola lepsza.



Majówkowy spacer z aparatem fotograficznym

Maj, najpiękniejszy miesiąc w roku. Kto żyw cieszy się życiem i tryska energią. W tak pięknym czasie trudno usiedzieć w domu. Bez względu na pogodę.
Dzisiaj pogoda była u nas różna, chwilami nawet deszcz popadywał, ale do lasu pociągnęło mnie skoro świt. Uwielbiam zapach majowego lasu i rześkie powietrze poranka. Chodziłam i chodziłam, i wcale nie chciało mi się do domu wracać.
Po południu znów powędrowałam do lasu. Powietrze było już inne, ale też bardzo przyjemne. Znów nie chciało mi się do domu wracać. Chodziłam i chodziłam… i znów wiele fotek zrobiłam. Uwieczniałam te obrazki, które się aż prosiły uwiecznienia. Mojego uwiecznienia. Mojego, bo ktoś inny z pewnością uwieczniałby co innego.

Idąc skrajem lasu, zachwycałam się pięknymi widokami po drugiej stronie naszej kotliny. W głębi lasu też było co podziwiać. Podglądanie życia naszych maluczkich braci jest niesamowicie ciekawe.
Zdjęcia makro to wspaniała rzecz. Normalny śmiertelnik może teraz zobaczyć wszystko to, co wcześniej dla wybrańców było tylko możliwe.

Ech, ten maj! Jest bajecznie piękny, pachnący, kolorowy, wiele radości w serce wlewa. Człowiek spogląda na świat z wielkim optymizmem. Zapomina o problemach życia codziennego…
Ja, na ten przykład, już dawno zapomniałam o tym, o czym się od kilku miesięcy nieustannie mówi i pisze na całym świecie… Zaraz, a o czym to się mówi i pisze na całym świecie?


Z wiosenką w sercu powracam do domu…
Czuję zmęczenie lecz nie skarżę się nikomu,
Wszak warto było się tak zdrowo pomęczyć,
By spostrzec jak Natura miło się wdzięczy.
(fragment mojego wiersza "Bieg po zdrowie")





Stał się cud!

Ja tam w żadne cuda nie wierzę. Jestem zbyt wielką realistką, by w nie wierzyć. Jak już, to w cuda natury. Jedynie. Zresztą, jak tu w nie nie wierzyć, skoro widać je gołym okiem. W cudach natury nie trzeba się doszukiwać jakiejś głębszego sensu… Bo i po co? Zdarzają się, są, i tak je trzeba przyjmować… I cieszyć się nimi. Wszak działają na wszystkie nasze zmysły.
Za nic nie wierzę natomiast w jakieś tam cuda związane z religią. A właśnie z wieścią o takim cudzie wpadła do mnie dziś moja sąsiadka. Rozentuzjazmowana, już od drzwi meldowała, że u jej siostry w Polsce w pewnej wsi (nazwy nie wymienię) piorun wyrżnął w drzewo, w wyniku czego, jeden z konarów oderwał się od pnia i utkwił poziomo, mniej więcej w połowie drzewa, podtrzymywany przez inne gałęzie. A to nic innego, jak tylko znak od Boga, próbowała mnie przekonać, bo z połamanego drzewa utworzył się krzyż i mieszkańcy tej wsi modlą się przy nim już od kilku dni.
O rany! — zaśmiałam się. — Może i cała ta kompozycja od biedy przypomina krzyż, ale żeby to był zaraz cud?
No co też pani?! — obruszyła się sąsiadka. — Jak można nie wierzyć w tak jawne znaki z Niebios?!
Sąsiadka opuściła mój dom wielce zdegustowana moją niewiarą. Pewnie pobiegła ze swoją wieścią o cudzie do bardziej wierzących. A niech biega. Co mi tam.

Szczerze mnie śmieszą ludzie, tzw. „łowcy cudów”, którzy gdzieś coś zobaczą na jakimkolwiek obiekcie, drzewie, polu, łące, niebie, ba, nawet na ścianie domu, czy szybie… coś, co przypomina im taką czy inną postać z chrześcijańskiego panteonu z namalowanego obrazka gdzieś wcześniej widzianego i natychmiast wrzeszczą: — „Cud, cud, stał się cud!”. — A potem pielgrzymki naiwniaków ciągną w te miejsca i modlą się do jakiejś tam plamy, zacieku na ścianie, czy do drzewa, jak do świętego, w przekonaniu, że to jakiś znak od Boga. A takich naiwniaków jest od groma i ciut, ciut. Starcza na wiele pielgrzymek. Przykład? No chociażby zdarzenie w Warszawie, o którym czytałam jakiś czas temu. Otóż na tyłach ulicy Lechickiej na podwórku szkolnym, pewna kobieta dostrzegła na pniu drzewa zaciek przypominający wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej, no i wszem i wobec ogłoszono cud. Tysiące ludzi z modlitwą na ustach ciągnęło później w to miejsce jak co najmniej do sanktuarium jakiegoś. Jeszcze jeden przykład: Dużo wcześniej, kiedy jeszcze w Polsce mieszkałam, w Przasnyszu, na szybie jednego z domów ukazało się coś, co przypominało ludzką figurę. Przyjeżdżały pod dom tysięczne tłumy. Ludzie siedzieli, śpiewali nabożne pieśni i wpatrywali się w plamę na ścianie. Jedni widzieli na szybie Matkę Boską z dzieciątkiem Jezus, inni Matkę Boską bez dzieciątka, jeszcze inni zaś samo dzieciątko. Ktoś inny Jezusa, ale już nie jako dzieciątko... I jeszcze inni — św. Antoniego. Palili świece, składali kwiaty. Cała sprawa skończyła się tak, że szybę z okna wyjęto i w procesji zaniesiono do lokalnego kościoła.
Takie przykłady można by mnożyć. Co jakiś czas polskie miejscowości ogarnia zbiorowa histeria tego właśnie typu. 





Kościół oficjalnie odcina się od takich objawień. Boi się kompromitacji. Czasem jednak i księży ponosi fantazja, nawet tych wysoko postawionych. Oto przykład sprzed lat. Dotyczy historii z ogniskiem na wzgórzu Matyska w Beskidach — zorganizowanym z okazji drugiej rocznicy śmierci papieża Jana Pawła II. Przy ognisku jeden z uczestników tego spotkania robił zdjęcia swoim nowiusieńkim aparatem cyfrowym, i kiedy potem przeglądał zrobione zdjęcia na podglądzie, na jednym z nich dopatrzył się, że płomienie ułożyły się w kształt przypominający sylwetkę papieża... Och, jaką karierę zrobiło później to zdjęcie. Ha, sam kardynał Dziwisz pojechał z nim do Rzymu. A tam całą sprawę nagłośnił dziennik "Corierre della Sera". Podchwyciły to też i inne zagraniczne media. No i znów cały świat miał ubaw po pachy. A w Polsce znalazło się oczywiście wielu takich, co uznali to za afront i godzenie w wiarę chrześcijańską, ba, nawet w polskość.

Uważam, że wszystkie tego typu rzeczy, określane mianem cudu, to najzwyklejsza profanacja wiary. Bo dlaczegóż by którykolwiek ze świętych miałby się w tak prymitywny, kiczowaty sposób objawiać? Czy nie wybrałby godniejszej siebie, swojej świętości możliwości?

Nie ukrywam, ja też, jako dziecko, uwielbiałam doszukiwać się w czymś jakiś skojarzeń, podobieństw do różnych rzeczy. Na ten przykład z lubością obserwowałam niebo, zwłaszcza zachmurzone. Och, jakżeż moja wyobraźnia wtedy pracowała. Na wysokich obrotach. Cóż za postacie na niebie widziałam… A jakież wspaniałe sceny rozgrywające się między nimi. Istna pantomima. W płomieniach ognia też wiele widziałam. Zaś dźwięki strzelających w niebo iskierek moje wizje dodatkowo wzbogacały. Wiele widziałam również w promieniach słonecznych, wodzie, cieniu, rozlanym mleku, fusach po kawie, w czymkolwiek, nawet w kozich bobkach, jak tylko miałam na to ochotę, albo takową potrzebę, by coś zobaczyć. Ale wszystko to na użytek li tylko mojej własnej wyobraźni... Zaraz, a lanie wosku w andrzejkowy wieczór chociażby jeszcze? O, to też była frajda i zabawa dla mojej wyobraźni. Tak, frajda i zabawa. Nic poza tym. Tylko naiwniak może uwierzyć w coś więcej.

Życie pokazuje jednak, że jest wiele ludzi, którzy, i dla ducha, i dla ciała, bardzo potrzebują różnych cudów. Wierząc w nie, łatwiej jest im żyć. No to niech mają te swoje cuda, skoro tak… Ale niech nie wciskają ich "prawdziwości" innym.
Bo tak po prawdzie, uważam, że wiara winna być osobistą sprawą każdego człowieka… I każdy powinien ją w sercu nosić, a nie jak paw się nią obnosić. Śmiem wątpić, czy ci, co tak postępują, wierzą prawdziwie.




wtorek, 19 maja 2020

Ja, szczęśliwa kobieta

Dzięki swojej naturze umiem być szczęśliwa... Na przekór wszystkim i wszystkiemu. Jasne, że mam czasami gorsze dni, w których ni jak szczęśliwą czuć się nie mogę. Jednak i w takich dniach mam na siebie metodę. Wyuczoną. Wrzucam wtedy na luz i daję się nieść sile rozpędu dnia, z wiarą, że co złe, musi minąć. A co najważniejsze, co rusz jak mantrę powtarzam sobie: „jestem szczęśliwa… jestem szczęśliwa…”. Staram się wtedy też jak najczęściej do siebie uśmiechać… I to działa. Naprawdę. Od kiedy doszłam do perfekcji z tą moją metodą, o wiele szybciej, a i łagodniej, wychodzę z różnych perypetii. Szybciej pozbywam się też napadów smutku i przygnębienia… No i jestem szczęśliwa. Tak po prostu.
W życiu najbardziej fascynuje mnie, i to od kiedy tylko pamiętam, otaczająca mnie przyroda. Dlatego żyję z nią w bardzo bliskim kontakcie. W symbiozie. Nie wyobrażam sobie wręcz dnia, w którym zaraz po przebudzeniu nie mogłabym się z nią wszystkimi zmysłami przywitać. Mieszkam w pięknej okolicy. Dookoła góry i lasy. Przynajmniej 3, 4 razy w tygodniu wczesnym rankiem maszeruję z kijkami po lesie, chłonąc wszystkie leśne dary Matki Natury. Natomiast w innych dniach, zaraz po przebudzeniu, pierwsze moje bosonogie kroki kieruję do ogrodu, by móc choć na chwilę rozkoszować się jego porannym pięknem... No i proszę bardzo, co pewnego poranka w nim odkryłam. Czyż to nie cudowny obrazek?


Od lat objadałam się wisienkami z mojej wiśni i nigdy oprócz wisienek nic innego na niej nie widziałam… Aż tu nagle zobaczyłam te piękne kwiatuszki. Oniemiałam z wrażenia. Nie wiem, co to za jakie i jak na drzewie w ogóle wyrosły… Ale są. Od tamtej pory każdego lata. Zawsze są piękne, duże, w bajecznie chabrowym kolorze, z żółtym oczkiem. No czyż to nie cud natury? Cud jak nic!


Ech, te baby!

Baby, jak to baby, bywają różne...
 Każda z nich jednakowoż — ma coś z Baby Jagi.





sobota, 16 maja 2020

Z Ziemi Polskiej... na Niemiecką

Żeby nieco odreagować po tych wszystkim emocjach, jakie ostatnio przeżywam, a związanych oczywiście z polską rzeczywistością, postanowiłam dzisiaj ruszyć z Ziemi Polskiej (wirtualnie, ma się rozumieć) na Ziemię Niemiecką (a to już realnie), i nieco dłużej połazić po górach i lasach. Już skoro świt wyskoczyłam z łóżka i po swoim pierwszym śniadaniu, składającym się ze szklanki wody z miodem i sokiem z cytryny oraz miseczki musli, opuściłam domowe pielesze.
Kiedy dotarłam do lasu, las spowity był jeszcze gęstą mgłą... Uwielbiam mgłę o poranku. Wspaniale się wtedy oddycha. To taka swoista inhalacja dróg oddechowych.


Nie miałam dzisiaj ochoty na bieganie. Biegałam tylko przez chwilkę. Potem już zupełnie spokojnie, marszowym krokiem szłam przed siebie, rozkoszując się cudownym zapachem lasu. Na początku szłam znanymi mi dróżkami, później jednak weszłam w las i już spacerkiem przemierzałam leśną głębinę. Po drodze robiłam zdjęcia co ładniejszych roślinek oraz przeróżnych zjawisk, które zwróciły moją uwagę. Na własny użytek nazwałam je artystycznymi instalacjami natury.
Do niektórych instalacji, widać było, że rękę przyłożył człowiek (czyt. piłę), no i ja, ale tylko rękę. Większość instalacji wykonała jednak niczym niezmącona natura.


Zadowolona z życia, szłam sobie i szłam, podśpiewując pod nosem... i nagle, ni stąd, ni zowąd, usłyszałam złowieszcze pomruki. Automatycznie zadarłam głowę i spojrzałam w niebo... i aż mnie przymurowało. Niebo nade mną było granatowe.


Skąd tu nagle burza? Przecież wcześniej na burzę się w ogóle nie zanosiło. Oj, przyznam, że niemiło mi się zrobiło. Środek lasu i burza?! Nie było co się zastanawiać, tylko trzeba mi było brać nogi za pas, wszak życie jeszcze mi miłe. Puściłam się biegiem, urządzając istny slalom między drzewami. A kiedy w oddali rąbnął pierwszy piorun, to już takiego przyśpieszenia dostałam, że ho, ho! Wnet dotarłam do polany. Od razu się lepiej poczułam, bo za nią, stało moje auto. Przeleciałam po niej niczym wicher. Pioruny waliły coraz częściej, ale na szczęście jakieś 6, 7 km dalej. Wiem, bo liczyłam.

Kiedy przy potężnych już uderzeniach piorunów wróciłam do domu, byłam zawiedziona. No bo jak to tak, chciałam sobie pobyć wśród natury o wiele dłużej, a tu ona, kapryśna, przegoniła mnie ze swojego łona... i do domu zapędziła. Uczucie zawodu szybko mnie jednak opuściło, bo co jak co, ale na kaprysy natury rady nie ma, trzeba się z nimi pogodzić. A najlepiej, jeśli się oczywiście da, umieć znaleźć w jej kaprysach przyjemność. Ja znalazłam. Stałam w oknie i przyglądałam się jej nieziemskiemu spektaklowi.
Co rusz, o dziwo, pojawiało się majestatycznie też i słoneczko. Był to naprawdę zaskakujący, niesamowity widok.

Po półgodzinie było już po burzy. Walczyłam z sobą, aby nie włączyć telewizora... i znów nie wleźć w polską rzeczywistość, i wtedy, zadzwoniła do mnie córka. Powiedziała, że zaraz przyjedzie do mnie, by wyciągnąć mnie z domu. Że już dość mojego siedzenia na polskiej ziemi, czas na ziemię niemiecką. Skąd wiedziała, że tak ze mną jest? Ano zna mnie, i wie, że bardzo przeżywam to, co się w Polsce dzieje. Ona sama, kiedy jej o tym próbuję opowiedzieć, od razu się irytuje i ze zdegustowaną miną kwituje sprawę krótko i zwięźle: — „To jest chore i żenujące”. — Dzisiaj, o dziwo, powiedziała nieco więcej. A powiedziała tak: — „Cały świat jest zszokowany sytuacją w Polsce. Bo to wstyd i hańba, żeby w kraju mieniącym się krajem głęboko katolickim, dochodziło do takich sytuacji. I żeby Polacy aż tak ulegali oderwanemu od rzeczywistości i choremu z nienawiści dyktatorowi z Żoliborza”. — Wow...! Ależ byłam zaskoczona jej wypowiedzią. Bo też, z tego co wiem, ona nie lubi polityki, żadnej, a tu nagle, nawet sporo wie, co piszczy w polskiej polityce. Najwyraźniej z wiekiem zaczyna ją ten temat interesować. No przy najmniej na tyle, że wsłuchuje się też i w polskie media... A może chcąc nie chcąc, tego typu wiadomości same się jej w uszy wwiercają?

Z zadowoleniem przyjęłam propozycję córki, ale szykując się do wyjścia, na chwilę włączyłam komputer i weszłam na stronę TVP Info. Gdy zobaczyłam i usłyszałam w jak ohydny sposób szkalują polityków opozycji, jak plują na nich jadem nienawiści, a za moment transmitują z kościoła mszę (niby świętą), z furią komputer wyłączyłam. Obrzydlistwo! Chwilę trwałam w takim niemiłym stanie, ale wnet wzięłam się w garść i z jeszcze większym zadowoleniem czekałam na córkę.
Nie minął kwadrans, a córka wraz z najmłodszą wnuczką zjawiła się w drzwiach. Zaproponowała, że najpierw jedziemy na lody, a potem... gdzie nas oczy poniosą... No i ruszyłyśmy. Najpierw w miasto, a potem w las.


Magia wiosny

Wiosna postawi wszystkich do pionu,
wystarczy tylko wyjść czasem z domu.


czwartek, 14 maja 2020

Wie geht`s?

W Niemczech jest to bodajże najczęstszy zwrot grzecznościowy, którym ludzie zwracają się do siebie zaraz po przywitaniu: — „Hallo”, które też jest najczęstszym, potocznym zwrotem używanym na przywitanie. A to nie oznacza nic innego, jak:



Właśnie tak: — „Jak ci leci?”. I zagadnięte osoby najczęściej z uśmiechem odpowiadają: — „Danke, gut”.* Gdyby mnie dzisiaj z rana ktoś w ten sposób zagadnął na przywitanie, zgodnie z prawdą powinnam odpowiedzieć: — „Danke, aber nicht so gut”* albo „Leider, nicht gut”*... Chociaż mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło tak odpowiedzieć. Zawsze odpowiadam: — Danke, gut! Nawet wtedy, kiedy czuję się całkowicie do bani. To taka moja forma autosugestii przez lata wypracowana, a która naprawdę działa. Dzisiaj rano jednak tak się wnerwiłam, że na gorąco pewnie odpowiedziałabym zgodnie z prawdą — jak mi leci. A to dlatego, że kiedy swoim zwyczajem pojechałam wczesnym rankiem na naszą górę pobiegać sobie po lesie, dojeżdżając już prawie do parkingu, złapałam potężnego kapcia. Potężnego, bo autem na prostej drodze zatelepało niemożebnie, i kiedy się zatrzymałam, a zatrzymałam się natychmiast, zobaczyłam w tylnej oponie dziurę na dwa palce. Na drodze zaś, wśród pożółkłych liści, niedużej wielkości kamień, ale za to bardzo szpiczasty. Że też mi się akurat przytrafiło wjechać na niego. Pomiędzy liśćmi był w ogóle niewidoczny. Ależ się wkurzyłam. Bo jakżeby inaczej? Nowiusieńkie opony niedawno założone szlag trafił! Wprawdzie szlag trafi tylko jedną oponę, ale wiadomo, że jak jedną trafia to przynajmniej dwie nowe trzeba kupić. Nie można jeździć na dwóch różnych.
W momencie odechciało mi się biegać po lesie. No bo co to za przyjemność biegać z takim balastem, czyli kapciem na głowie? Ojej, coś już bredzę… No ale wiadomo o co chodzi. Na szczęście zawsze mam przy sobie Handy (telefon komórkowy), zadzwoniłam więc natychmiast do mojego syna. Ale nie odbierał. Niewiele myśląc, zostawiłam auto na górze, a sama puściłam się biegiem z góry w stronę domu. A zasuwałam jak mały traktorek, nie czując w ogóle zmęczenia. Teraz za to czuję, ale nie zmęczenie, a uwieranie w zawiasach, czyli w biodrach… Bo też taki bieg z górki na pazurki, i to po twardym asfalcie, biodrom niezbyt dobrze służy. No ale nic, nie jest aż tak źle. Niech sobie uwiera. Jakoś to zniosę.
Kiedy wpadłam do domu, raz jeszcze zadzwoniłam do syna, ale tym razem na telefon stacjonarny. Odebrał.
Dzień dobry, mamuś, co wysiadło, komputer czy auto, że tak wydzwaniasz skoro świt? — zaśmiał się na przywitanie mój syn.
Ach, synu… nie pytaj a przyjeżdżaj — wysapałam w słuchawkę. — A ty czemuś nie odebrał komórki, co? — przypomniało mi się.
Z powodu porannej toalety — odrzekł mój kochany syneczek. — Stałem pod prysznicem. No ale może mi w końcu powiesz, którą torbę z narzędziami mam wziąć? Co szlag trafił tym razem? Kompa, czy auto?
Pokrótce opowiedziałam synowi, jaki szlag, i co trafił, i syn za 10 minut był już u mnie. Wespół w zespół pojechaliśmy jego autem do mojego auta i po następnych 10 minutach moje autko było już gotowe do jazdy. Mój przewidujący syneczek przywiózł ze sobą dwie opony, wprawdzie używane już, ale całkiem jeszcze dobre z auta swojej żony. Obie mamy takie same auta. Ależ mnie tym uszczęśliwił. Od razu mi się japa rozjechała i szybko zapomniałam o jakimś tam kapciu w moim autku. A po co mam sobie zaśmiecać mózgownicę tak nieistotnymi sprawami?
Kiedy zajechałam pod swój dom, mój sąsiad z naprzeciwka stał przed swoim domem. Na mój widok zawołał:
Hallo, meine netter Nachbarin, wie geht`s Ihnen?!*
Danke, super! — odpowiedziałam zgodnie z prawdą z miną rozjechaną w uśmiechu od ucha do ucha. No bo czyż nie leci mi dobrze? Ależ leci, leci… i to jeszcze jak!



* Danke, gut — Dziękuję, dobrze
* Danke, aber nicht so gut — Dziękuję, ale niezbyt dobrze
* Leider, nicht gut — Niestety, niedobrze
* Hallo, meine netter Nachbarin, wie geht`s Ihnen? — Halo, miła sąsiadko, jak leci?
* Załączony obrazek to kopia kartki pocztowej