(tylko
dla kochających motory/motocykle)
Kiedy byłam małą dziewczynką, mój Ojciec, będąc z wizytą w swoim rodzinnym mieście Zbarażu, kupił sobie nowiusieńki motor Iż-49 i przywiózł go pociągiem do domu. Rany, co to była za wspaniała maszyna. Ciężka, ogromna… Jak russische Panzer. Niestety, oprócz wielu „posiedzeń” na Iżu, nigdy nim nie jechałam. Ojciec mnie nigdy nie przewiózł. Nie miał prawa jazdy. Motor stał u nas w korytarzu kilka miesięcy i wreszcie Ojciec postanowił, że prawa jazdy robić jednak nie będzie, a motor sprzeda. Ależ byłam zawiedziona. Jak dziś pamiętam, co Ojciec mówił. Mówił, że nie będzie na trumnie jeździł. Ma zamiar jeszcze pożyć. Wyglądało na to, że mój Ojciec smykałki do motorów za grosz nie miał.
To po kim
ja odziedziczyłam zamiłowanie do pędu, do szybkości zapierającej
dech w piersiach, do świstu w uszach, do rozwianych włosów? Moja
Mama mówiła, że pewnie po jej Dziadku — Ułanie. Wprawdzie mój
Pradziadek nie na motorze, a na koniu szarżował, ale pewnie coś w
tym jest, bo i ja konie kocham. A do Pradziadka to ja nawet i z
wyglądu podobna jestem. Tak mówi moja rodzina.
Jako
czternastolatka jeździłam już na motorowerze, na sławetnym
Komarze. Ja i dwójka moich kolegów, mieliśmy takie same niebieskie
Komary. Wszędzie jeździliśmy razem, i to nawet tak samo ubrani.
Pamiętam, że moja krawcowa na moją usilną prośbę uszyła nam
takie same spodnie a`la-dżinsy i koszule w drobniutkie kwiatuszki na
czarnym tle. Ależ fajnie wyglądaliśmy. To były czasy!
W wieku
18 lat zrobiłam prawo jazdy na samochód i jednocześnie na
motocykl. (Eee tam, na motor... Nie lubię mało brzmiącej nazwy —
motocykl). Ani dnia nie czekałam. Od razu ruszyłam na polskie
drogi. (Choć i bez prawa jazdy wcześniej też mi się zdarzało…
Oj, zdarzało… Ale o tym sza!). Rany, ile ja kilometrów
natrzaskałam motorem. Nie byle jakim motorem, bo nowiusieńką
SHL-ką. Ha, to był wówczas motor! No, w każdym razie
lepszy od WSK-i… i droższy.
Lubiłam
szybką jazdę. Zawsze jeździłam jak szalona… Gaz do dechy, ile
fabryka dała. Niektórzy mnie przestrzegali, że jak tak będę
jeździć, na pewno śmiercią naturalną nie umrę. Na szczęście,
nigdy wypadku na motorze nie miałam. Raz tylko pikowałam po
brukowej jezdni, ale to mój chłopak wtedy prowadził motor. Chcąc
ominąć dziewczynkę, która wtargnęła niespodziewanie na jezdnię,
wpadł w poślizg na mokrym bruku, no i wywaliliśmy się jak ta
lala.
Jeździłam
na motorze bez względu na pogodę. Deszcz, ulewa, czy burza, żadna
dla mnie przeszkoda. Wtedy trudno było kupić specjalny kombinezon
na motor. Ale jakoś sobie radziłam. Sprawiłam sobie ciuchy z
ortalionu, i jak było zbyt zimno, aby nie przemarznąć, kolana,
krzyż i piersi gazetami pod spodem owijałam.
Tak,
motor był moją pasją. A jazda nim — radością. Kochałam to
uczucie pędu… i wolności. Wielką frajdę sprawiało mi
wchodzenie w zakręty, kładzenie się motorem do samego niemalże
asfaltu. Tylko ten kto jeździł, albo jeździ motorem, wie o czym
mówię.
Przed moim
miastem stał ogromny wiadukt kolejowy, pod nim biegła szosa. Och,
jakże uwielbiałam to miejsce. Przed wiaduktem dwa ostre zakręty i
za wiaduktem kolejne dwa ostre zakręty. Cudownie tam się kładło
motor. Raz, jak skądś wracałam do domu, pięknie weszłam w dwa
zakręty, a na trzecim, za wiaduktem, mało nie pocałowałam
asfaltu, delikatnie rzecz ujmując. Z jadącej przede mną ciężarówki
spadły snopki. Ja, przechylona już elegancko... a tu szok! Zapora
na zakręcie — do połowy drogi. Na szczęście udało mi się
jakoś wyprostować motor… i w porę wyhamować. Na środkowym
snopku.
Na
wakacjach w Międzybrodziu.
Moje
wariacje motorowe zakończyłam dopiero wtedy, kiedy byłam w ciąży
z pierwszym dzieckiem. Ale nie od razu. Pamiętam, że byłam już
chyba w 3 m-cu ciąży, kiedy wracając od mojej starszej Siostry,
mieszkającej w innym mieście, zepsuł mi się motor. Wiele rzeczy
przy motorze sama umiałam naprawić, ale wtedy było coś
poważniejszego i nie potrafiłam sobie poradzić. Ponad 5 km, i to w
większości pod górkę, zmuszona byłam pchać motor z powrotem do
miasta. To była moja ostatnia jazda w ciąży. Potem i tak już
przyszła zima.
Kiedy
urodziłam Córeczkę poprzysięgłam sobie, że już na motor nie
usiądę. Miałam dla kogo żyć. Nie miałam prawa narażać swojego
życia. Motor kazałam mężowi sprzedać. Żeby mnie nie kusił. I
pewnie bym wytrwała… gdyby nie mąż. Była wiosna, mąż
przygotowywał motor do sprzedaży. Kiedy uśpiłam moją ukochaną
Córeczkę, wyszłam na podwórko, aby zobaczyć jak mu idzie. Szło
dobrze, kończył akurat wymieniać sprzęgło. A jak skończył,
zaproponował mi, abym zrobiła próbną jazdę. Wzbraniałam się
jak mogłam, mając na uwadze to, co sobie przysięgłam. Mąż wtedy
na to, że tylko po naszej ulicy, że mam sprawdzić, czy wszystko wg
mnie gra, i wracać... I niestety, nie wytrzymałam. Jak
zahipnotyzowana wskoczyłam na motor, nie bacząc nawet, że w
pantoflach domowych byłam. A jak już wskoczyłam, to mnie poniosło.
Zapragnęłam po raz ostatni poczuć ten cudowny pęd… a i pożegnać
się z motorem. Moje matczyne poczucie obowiązku nie pozwoliło mi
jednak jechać zbyt daleko. Nie miałam nawet kasku na głowie.
Niedaleko naszego domu była betonowa droga. Lokalna. Z Kombinatu
PGR. Tam pojechałam. Pędziłam sobie szczęśliwa… aż tu nagle,
z bocznej drogi, osłoniętej zabudowaniami PGR-u, wyjechał traktor,
wymuszając mi pierwszeństwo. Nie będę już nawet opisywać, jak
wyszłam z tej opresji, ani też swoich odczuć, ale o jednym
wspomnę: Moja malutka Córeczka stanęła mi przed oczyma. Od tamtej
pory, przez długie już lata nie usiadłam na motor. Tym bardziej,
że po 3 latach jeszcze i Syneczek przyszedł na świat. Dopiero tu,
w Niemczech, ale i tak już rzadko.
Mój Syn
odziedziczył po mnie zamiłowanie do motorów. Nic dziwnego,
urodziłam go w dniu swoich urodzin i imienin. Podobnie jak ja,
jeździ od najmłodszych lat. Najpierw motorynką, później motorem.
Zawsze truchleję, kiedy on wyrusza w drogę. Do dziś dnia. W końcu
matką jestem. Pamiętam jak na pierwszym swoim motorze Kawasaki miał
przyklejoną plakietkę z napisem (po niemiecku): „My nie zabijamy,
to nas zabijają”. Och, jakże źle się czułam, widząc ten
napis. Ciągle prosiłam Syna, aby zerwał to z motoru. Wreszcie to
zrobił. Moja Córka zaś w ogóle nie lubi motorów. Ba, wręcz nie
cierpi. Mówi, że jazda motorem, to igranie z życiem. Pewnie trochę
racji ma. No ale cóż? Ludzie już tak mają, że dzielą się na
tych, co motory kochają, i na tych, co nie kochają. I tyle!
Syn nie
chce mi dać motoru. Boi się o mnie. Nieraz się z nim o to
wykłócałam, ale i tak nic nie wskórałam. Nie da, i już! Chyba,
że z nim. Pamiętam taką zabawną historię, jak kiedyś, kiedy
moje auto było w warsztacie, Syn przyjechał po mnie do pracy
motorem i wtedy też mi pozwolił prowadzić. Sam bez słowa usiadł
z tyłu. To była jazda! Uśmialiśmy z niej co niemiara, bo kiedy
już niedaleko domu wchodziłam w ostry zakręt, i Syn z tyłu
elegancko wychylił tułów na zewnątrz, mi się wydało, że za
szybko, i że za bardzo się wychylił, i zamiast też się porządnie
wychylić i zakręt wziąć, spanikowałam… i zakrętu nie wzięłam.
Pojechałam prosto.
Ostatnio
to mi Syn co najwyżej po podwórku daje swoim motorem popykać. Albo
w stanie spoczynku posiedzieć na nim. Ale kiedyś, jak mnie sam
przewiózł swoją Yamahą, to mało życia nie straciłam. Nie to,
że jechał jak wariat… No, pewnie trochę też, bo na liczniku
miał 180 km, ale ja z powodu uduszenia mało życia nie straciłam.
Okazało się, że Syn mi kask założył zbyt luźno (o czym się
dopiero później przekonaliśmy), a przy takiej szybkości pęd
powietrza był tak ogromy, że rwał mi kask do tyłu, a jego pasek
coraz bardziej zaciskał krtań.
Do dziś nigdy nie
przejdę ulicą, aby nie zareagować na pędzący z rykiem motor.
Zawsze przystanę, popatrzę, posłucham, uśmiechnę się, i… idę
dalej. A kiedy mój Syn wpada do mnie z rykiem na podwórko, to aż
serce mi się raduje. Potem truchleje. Kiedy Syn odjeżdża... Jak
to matce.
Rośnie
nam nowa fanka motorów. I trudno się dziwić.
To Córka mojego Syna. Charakterek odziedziczyła
po Ojcu, a tym samym i po Babci. ;)
To Córka mojego Syna. Charakterek odziedziczyła
po Ojcu, a tym samym i po Babci. ;)