Do
dziś pamiętam te niesamowite sesje fotograficzne z lat dzieciństwa.
Ależ to było przeżycie. O, chociażby podczas zrobienia tej
naszej rodzinnej fotki...
O rety,
ależ się działo! Pan fotograf kazał schować palce, co by
szkaradnie na zdjęciu nie wyszły, i patrzeć w dziurkę takiego
ogromniastego aparatu fotograficznego. Pamiętam, że miał z niej
ptaszek wyskoczyć. Nie wyskoczył jednak. Może dlatego, że
wystraszył się pana fotografa, bo pan fotograf, ni stąd, ni zowąd,
skoczył nagle za aparat i narzucił na siebie jakąś czarną
płachtą. A potem, coś błysnęło, coś huknęło... i poszliśmy
już do domu.
Zaś
domowe sesje fotograficzne były jeszcze bardziej spektakularne.
Najbardziej zapamiętała mi się taka jedna — pokomunijna. Moja
starsza siostrzyczka i nasza kuzynka razem przystępowały do I
Komunii. Z tej też okazji u nas w domu
spęd rodzinny był niemożebny. Nas samych było dziewięć
dziewczątek. Właściwie to dziesięć, ale na zdjęciu tej
dziesiątej, najmłodszej, nie ma z nami. Zcykorała się przed tą
iście piekielną sesją fotograficzną i uciekła. Nic dziwnego,
wszystkie siedziałyśmy z rozdziawionymi buziami z przejęcia. Mnie
to aż się buzia rozbolała od tego nieustannego rozdziawiania. A
pupa z kretesem zdrętwiała. Bo do tego wszystkiego, starszyzna
kazała nam jeszcze siedzieć bez ruchu. Jakbym mogła sobie postać,
to może bym nie musiała tak szkaradnie buzi rozdziawiać. Na
stojąco emocje szybciej się rozchodzą. A tak, siedziałam jak ta
jełopa i aż jęzor wylazł mi z przejęcia. Sam. Wprawdzie już
parę razy brałam udział w takiej piekielnej sesji, to jednak za
każdym razem, każda następna, była dla mnie takim samym wielkim
przeżyciem. Bo też i widok, jaki miałam przed oczyma, za każdym
razem był niesamowity.
Pan
fotograf, zanim zrobił zdjęcie, coś wyczyniał, coś odczyniał,
coś sypał, coś przesypywał, coś mieszał, coś lał, coś
przelewał, aż wreszcie, po takich dość długawych czarach-marach, zaczepił na długim sztylu od miotły wacik nasączony jakimś
śmierdzącym świństwem. Mówił, że to jakaś magnezja, czy coś.
Potem wręczył tatusiowi ten sztyl, a wujkowi kazał robić tę
najważniejszą rzecz — na trzy. Wujek się śmiał, bo to dla
niego nie było nic strasznego, wszak walczył na wojnie wśród
wybuchów i ognia.
Ojojoj, emocje rosły, że ło matko!… Aż mi oczęta z orbit wyszły.
Ale nic, wlepiałam je wybałuszone w wujka jeszcze bardziej. Wujek
wziął do ręki jakąś śmiesznie długą zapałkę i zapalił ją,
pocierając nią o coś takiego szorstkiego. O mamuńciu kochana,
teraz będzie się działo! Pan fotograf zawołał: — "Raz,
dwa, trzy! — Wujek przyłożył palącą się zapałkę do wacika…
i nagle, świst, błysk! Aż mi w oczach pociemniało… No i po
zdjęciu! Tylko dym i smród pozostał. Pan fotograf wołał
ucieszony, że bać się tego dymu i zapachu nie należy, bo tak
działa flesz w postaci magnezji... i basta! Coś takiego, przecież
ja się w ogóle nie bałam. Nie rozumiałam tylko jednego. Czemu mi
się tak kolana pod stolikiem trzęsły.