wtorek, 13 listopada 2018

Piekielna sesja fotograficzna

Do dziś pamiętam te niesamowite sesje fotograficzne z lat dzieciństwa. Ależ to było przeżycie. O, chociażby podczas zrobienia tej naszej rodzinnej fotki...


O rety, ależ się działo! Pan fotograf kazał schować palce, co by szkaradnie na zdjęciu nie wyszły, i patrzeć w dziurkę takiego ogromniastego aparatu fotograficznego. Pamiętam, że miał z niej ptaszek wyskoczyć. Nie wyskoczył jednak. Może dlatego, że wystraszył się pana fotografa, bo pan fotograf, ni stąd, ni zowąd, skoczył nagle za aparat i narzucił na siebie jakąś czarną płachtą. A potem, coś błysnęło, coś huknęło... i poszliśmy już do domu.

Zaś domowe sesje fotograficzne były jeszcze bardziej spektakularne. Najbardziej zapamiętała mi się taka jedna — pokomunijna. Moja starsza siostrzyczka i nasza kuzynka razem przystępowały do I Komunii. Z tej też okazji u nas w domu spęd rodzinny był niemożebny. Nas samych było dziewięć dziewczątek. Właściwie to dziesięć, ale na zdjęciu tej dziesiątej, najmłodszej, nie ma z nami. Zcykorała się przed tą iście piekielną sesją fotograficzną i uciekła. Nic dziwnego, wszystkie siedziałyśmy z rozdziawionymi buziami z przejęcia. Mnie to aż się buzia rozbolała od tego nieustannego rozdziawiania. A pupa z kretesem zdrętwiała. Bo do tego wszystkiego, starszyzna kazała nam jeszcze siedzieć bez ruchu. Jakbym mogła sobie postać, to może bym nie musiała tak szkaradnie buzi rozdziawiać. Na stojąco emocje szybciej się rozchodzą. A tak, siedziałam jak ta jełopa i aż jęzor wylazł mi z przejęcia. Sam. Wprawdzie już parę razy brałam udział w takiej piekielnej sesji, to jednak za każdym razem, każda następna, była dla mnie takim samym wielkim przeżyciem. Bo też i widok, jaki miałam przed oczyma, za każdym razem był niesamowity.


Pan fotograf, zanim zrobił zdjęcie, coś wyczyniał, coś odczyniał, coś sypał, coś przesypywał, coś mieszał, coś lał, coś przelewał, aż wreszcie, po takich dość długawych czarach-marach, zaczepił na długim sztylu od miotły wacik nasączony jakimś śmierdzącym świństwem. Mówił, że to jakaś magnezja, czy coś. Potem wręczył tatusiowi ten sztyl, a wujkowi kazał robić tę najważniejszą rzecz — na trzy. Wujek się śmiał, bo to dla niego nie było nic strasznego, wszak walczył na wojnie wśród wybuchów i ognia.

Ojojoj, emocje rosły, że ło matko!… Aż mi oczęta z orbit wyszły. Ale nic, wlepiałam je wybałuszone w wujka jeszcze bardziej. Wujek wziął do ręki jakąś śmiesznie długą zapałkę i zapalił ją, pocierając nią o coś takiego szorstkiego. O mamuńciu kochana, teraz będzie się działo! Pan fotograf zawołał: — "Raz, dwa, trzy! — Wujek przyłożył palącą się zapałkę do wacika… i nagle, świst, błysk! Aż mi w oczach pociemniało… No i po zdjęciu! Tylko dym i smród pozostał. Pan fotograf wołał ucieszony, że bać się tego dymu i zapachu nie należy, bo tak działa flesz w postaci magnezji... i basta! Coś takiego, przecież ja się w ogóle nie bałam. Nie rozumiałam tylko jednego. Czemu mi się tak kolana pod stolikiem trzęsły.