Dzięki
swojej naturze umiem być szczęśliwa... Na przekór wszystkim i
wszystkiemu. Jasne, że mam czasami gorsze dni, w których ni jak
szczęśliwą czuć się nie mogę. Jednak i w takich dniach mam na
siebie metodę. Wyuczoną. Wrzucam wtedy na luz i daję się nieść
sile rozpędu dnia, z wiarą, że co złe, musi minąć. A co
najważniejsze, co rusz jak mantrę powtarzam sobie: „jestem
szczęśliwa… jestem szczęśliwa…”. Staram się wtedy też jak
najczęściej do siebie uśmiechać… I to działa. Naprawdę. Od
kiedy doszłam do perfekcji z tą moją metodą, o wiele szybciej, a
i łagodniej, wychodzę z różnych perypetii. Szybciej pozbywam się
też napadów smutku i przygnębienia… No i jestem szczęśliwa.
Tak po prostu.
W życiu
najbardziej fascynuje mnie, i to od kiedy tylko pamiętam, otaczająca
mnie przyroda. Dlatego żyję z nią w bardzo bliskim kontakcie. W
symbiozie. Nie wyobrażam sobie wręcz dnia, w którym zaraz po
przebudzeniu nie mogłabym się z nią wszystkimi zmysłami
przywitać. Mieszkam w pięknej okolicy. Dookoła góry i lasy.
Przynajmniej 3, 4 razy w tygodniu wczesnym rankiem maszeruję z
kijkami po lesie, chłonąc wszystkie leśne dary Matki Natury.
Natomiast w innych dniach, zaraz po przebudzeniu, pierwsze moje
bosonogie kroki kieruję do ogrodu, by móc choć na chwilę
rozkoszować się jego porannym pięknem... No i proszę bardzo, co
pewnego poranka w nim odkryłam. Czyż to nie cudowny obrazek?
Od lat
objadałam się wisienkami z mojej wiśni i nigdy oprócz wisienek
nic innego na niej nie widziałam… Aż tu nagle zobaczyłam te
piękne kwiatuszki. Oniemiałam z wrażenia. Nie wiem, co to za jakie
i jak na drzewie w ogóle wyrosły… Ale są. Od tamtej pory każdego
lata. Zawsze są piękne, duże, w bajecznie chabrowym kolorze, z
żółtym oczkiem. No czyż to nie cud natury? Cud jak nic!