Rower to
dla mnie coś więcej niż hobby. To pasja, to styl życia. Dzięki
rowerowniu mogę zwiedzać bliższe i dalsze okolice, których wcześniej nie znałam. Mogę także sprawdzić swoje możliwości...
A te, wciąż mnie zaskakują. Mimo że do najmłodszych rowerzystek
już nie należę. Ciągle jednak dużo jeżdżę i pokonuję wiele
kilometrów. Moim obecnym rowerem jeżdżę 5 sezon i do tej pory
wypedałowałam na nim 5.392 kilometrów. Tyle wskazał mi licznik po
dzisiejszej wycieczce. Nie wiem, czy to dużo, ale jestem zadowolona.
Codziennie rowerem nie jeżdżę. Jeżdżę tylko wtedy, kiedy mam
wolny czas, i... kiedy z nieba żabami nie ciepie. A jeżdżę tylko
po lasach, leśnymi dróżkami. Chyba że po wycieczce rowerowej,
albo i przed, chcę odwiedzić moje dzieci, wtedy parę kilometrów
jadę ulicami po asfalcie.
Nad swoim
wiekiem rozwodzić się nie będę, bo ten akurat mało ważny.
Jeżdżę, bo kocham jeździć. Od zawsze.* Jeżdżę i mam zamiar
jeździć do końca... Jakiego końca? No właśnie nie wiem. Każdy
ma swój koniec. A ja o swoim końcu rzadko kiedy myślę. Bo i po
co, skoro i tak kiedyś nadejść musi. A więc póki co, korzystam z
każdego dnia jak najwięcej. Póki życie trwa...
Moje
dzieci żartują, że kiedy będzie już tak daleko, kiedy przyjdzie
mój czas, będą musiały za mną z trumną ganiać, bo ze swoją
ruchliwą naturą mogę go przegapić.
Tak że
wszystko jest okey i okey będzie. Uważam, że nie trzeba się na
zapas martwić rzeczami, na które i tak nie ma się wpływu... Owy
koniec mam zwłaszcza na myśli. Trzeba żyć tu i teraz. Pełnią
życia. Dla siebie i dla innych... Ot i w końcu morał wymsknął mi
się spod palców.
Niekiedy
w weekendy jeździmy rodzinnie. W zeszłą niedzielę na ten przykład
córka spontanicznie zwołała
zbiórkę i zebrała chętnych na popołudniową wycieczkę. Zebrała
wprawdzie tylko niewielki skład, bo 1/3 część rodzinki, ale i tak
wycieczka była bardzo fajna.
Ja
oczywiście dałam się namówić od razu. Mimo że od jakiegoś
czasu z zasady w niedzielę nie wybieram się na wycieczki rowerowe.
Dzieje się tak od momentu mojego poważnego poturbowania w wypadku,
który dla żartu spowodował jakiś szurnięty typ.* Pozostał mi po
nim uraz. Wypadek ten miał miejsce właśnie w niedzielę. A
wiadomo, to właśnie w tym dniu najwięcej ludzi spaceruje i jeździ
rowerami po lasach. I o to, że wśród nich znajdzie się jakiś
niebezpieczny idiota — pewnie nietrudno. Mając na myśli uraz,
chodzi mi nie tyle o uszkodzenie ciała, co o głupich ludzi.
Ale co tam, sama nie muszę jeździć w niedzielę, a że
wespół w zespół zawsze milej i weselej, to nie było co się
zastanawiać, tylko wskakiwać na rower. Z córką to właśnie w
niedzielę jeździmy najczęściej. Wtedy ona ma najwięcej czasu.
Ruszyliśmy po południu 3 rowerami. Córka z najmłodszą
wnuczką w przyczepce, mój najmłodszy wnuk i ja. Pogoda była
wspaniała. Przejechaliśmy po lasach prawie 40 km.
Nikt zmęczenia nie czuł. Wrażeń było moc. Krew w
żyłach buzowała. Dusza peany śpiewała. Serce waliło młotem...
I jak tu na pedałowanie nie mieć ochoty?