Nie
cierpię latać po lekarzach, a w tym tygodniu już po raz drugi u
lekarza byłam. W środę byłam u stomatologa, dzisiaj u domowego.
Nie, nie czuję się chora. Byłam jedynie w celu zaszczepienia się
przeciw grypie… zwykłej grypie. Nie uległam społecznej fobii pod
tytułem: „świńska grypa”, a rozdmuchanej przede wszystkim
przez firmy farmaceutyczne. W tym „rozdmuchu” wiadomo o co
chodzi. Chodzi o pieniądze. Ogromne pieniądze. Firmy farmaceutyczne
celowo straszą świat pandemią, by wykorzystać nadarzającą się
okazję na zbicie fortuny. A że jesień i zima to sezon na grypę,
więc w tym akurat okresie muszą swoje szczepionki wprowadzić do
sprzedaży. No i wprowadzają. Na gwałt. E tam, wprowadzają…
wciskają! Tak, wciskają nam je bez dokładnego przetestowania pod
kątem skutków ubocznych. Pewnie zdają sobie sprawę, że czas
działa na ich niekorzyść, gdyż wiosną ludzie przekonają się,
iż ta odmiana grypy w ogóle nie jest taka straszna. Na chybcika
wciskają nam więc to, co na już mają, aby jak najszybciej zarobić
te swoje ogromne pieniądze.
O
nie, nie ze mną... Wkurza mnie ta sytuacja. A nawet sama nazwa tej
grypy. Bo jakaż to ona świńska, hę?... Była, lata temu (jakieś
90), a teraz ludzie ją przede wszystkim przenoszą. Biedne świnki!
Amerykańscy producenci wieprzowiny też głośno protestują
przeciwko tej nazwie. A co mają o niej powiedzieć wegetarianie?
Albo wyznawcy islamu? Świń nie jedzą a się zarażają. Pewnie
dlatego firmy farmaceutyczne, mając i takich ludzi na względzie,
używają częściej jej naukowej nazwy: A/H1N1.
Wkurzająca
jest ta bezduszność i zachłanność potentatów farmaceutycznych.
Człowiek już dawno przestał się dla nich liczyć. Liczą się
tylko pieniądze. Ludzie powinni im a kuku! zrobić i w ogóle
szczepieniu się nie poddawać. Niechaj się sami szprycują tymi
świńskimi szczepionkami.
Z
tego co wiem od mojego lekarza, to mało kto chce się narażać i
robić z siebie królika doświadczalnego. W jego przychodni
lekarskiej dopiero jedna osoba pytała o tę szczepionkę, ale kiedy
on jej powiedział, że musi podpisać oświadczenie, że na swoją
odpowiedzialność chce być zaszczepiona, momentalnie zrezygnowała.
Nic dziwnego, nikt nie lubi świadomie brać na siebie takiego
ryzyka. Wiem też, że są i takie osoby, które choć należą do
grupy ryzyka, również nie mają zamiaru poddać się szczepieniu.
Mój lekarz zaszczepił się tylko przeciwko zwykłej grypie, bo jak
mówił, nie wierzy w skuteczność szczepionki, a obawy co do
skutków ubocznych ma wielkie. Śmiał się, że to zwykła
manipulacja firm farmaceutycznych. Zresztą, sama statystyka
przemawia za tą tezą. Bo skoro w tym roku na zwykłą grypę,
chociażby tutaj w Niemczech, zmarło kilkaset osób i nikt nie
podnosił larum, że to epidemia, a na A/H1N1 tylko jedna, i wmawia
się nam groźbę pandemii, to co innego to może znaczyć?
Drugi
lekarz, którego znam, homeopata, twierdzi zaś, że nawet te
coroczne szczepienia przeciw grypie nic nie dają. Są dla organizmu
wręcz szkodliwe. On sam nigdy się nie szczepi. Nie szczepi też
nikogo ze swojej rodziny.
No
i bądź tu człowieku mądry i… Nie będę nawet dodawać, co po
„i” następuje, bo też dla każdego człowieka następuje co
innego. Ale zdrowie, wiadomo, dla każdego jest takim samym dobrem…
Najwyższym dobrem. Kurcze, no i co tu robić? Szczepić się, czy
się nie szczepić? Oto jest pytanie… i dylemat.
Przyszło
nam żyć w czasach szalonego postępu technicznego, i to w każdej
dziedzinie życia. Z pewnością jest to ogromny sukces ludzkości,
ale czy te wszystkie zdobycze techniki tak do końca są nam
przyjazne? Nikt z nas pewnym być nie może. No bo jak, skoro zewsząd
docierają do nas sprzeczne informacje o ich oddziaływaniu na ludzki
organizm. Cóż, z pewnością za naszego życia prawdy nie przyjdzie
nam poznać. Pewnie przyszłe pokolenia dopiero ją poznają. Nam
przyszło być testerami wszystkich tych cywilizacyjnych zdobyczy...
Dla potomnych. Sami jednak też bardzo skrzętnie z nich korzystamy.
Wręcz nie wyobrażamy sobie już dziś życia bez niektórych z
nich. Na przykład bez komórki albo komputera... Olaboga! tylko nie
to!
30 października 2009 roku
Załapałam
wirusa A/H1N1
Niestety.
To pewne. Mam go w sobie. Skąd ta pewność? No bo skoro mój
najmłodszy wnuczek załapał go w przedszkolu i od wczoraj jest
chory, a ja przez cały czas z nim byłam, wszystko przy nim robiłam,
na rękach biedulkę nosiłam — to jakżeby inaczej? Teraz tylko
czekać, czy ten świński wirus, o przepraszam, A/H1N1 się we mnie
rozpanoszy… i z nóg powali. Wcześniej go lekceważyłam, a teraz
stanęłam z nim oko w oko... A to ci dopiero! Zaraza jedna!
Wczoraj
wieczorem, kiedy od mojego wnuczka wróciłam do domu, nafaszerowałam
się czosnkiem. Tak na wszelki wypadek. Może przepędzi tego
skubańca z mojego organizmu. Zaś dzisiaj z samego rana pognałam do
lasu, aby się porządnie wypocić. Zasuwałam świńskim truchcikiem
po leśnych ścieżynkach ponad godzinę i rzeczywiście spociłam
się jak prosiak. Mam
nadzieję, że wypociłam tego świntucha. Zobaczymy… Najbliższy
czas pokaże.
Przed
chwilą rozmawiałam telefonicznie z moją córką. Mówiła, że mój
wnusio chorutki jest jeszcze bardzo, ale trzyma się dzielnie. Po
chwili i sam wnusio zadzwonił do mnie.
— Babciu,
ale ty nie możesz być chora — powiedział między jednym
kichnięciem a drugim. — Bo jak ja wyzdrowieję, to kto mnie z
przedszkola odbierze? Mama musi pracować. Tata też.
No nie
mam wyjścia. Muszę być zdrowa. Dla mojego wnuczka. Dla pozostałych
wnuków także. Najstarszy wnuk (z kolei syn mojego syna) jest już
po chorobie. Jakieś dwa tygodnie temu chorował. Ale ja wtedy nie
miałam z nim bezpośredniego kontaktu i z jego świńską… o
pardon… grypą A/H1N1. Tym razem kontakt miałam, i z wnuczkiem, i
z… e tam, będę się przejmować! Co ma wisieć, nie utonie.
Gdybym w
najbliższych dniach zamilkła, oznaczać będzie niezbicie, że ten
skubany wirus się we mnie jednak rozbisurmanił. No dobra, nie będę
już przynudzać tym świńskim tematem, bo z pewnością każdy ma
go już dość. Pożyjemy to i zobaczymy jak będzie. Ale tak na
wszelki wypadek, każdemu mocnego układu immunologicznego życzę.
Sobie również.
28 listopada 2009 roku
Meldunek
z pola walki
Melduję
posłusznie, że mój wnuczek jest już całkiem zdrowy i dzisiaj
poszedł pierwszy raz po chorobie do przedszkola. A ja? Ja nadal
jestem zdrowa. Świński wirus A/H1N1 się mnie nie ima. Chociaż
przez cały czas choroby mojego wnuczka byłam przy nim. Wygląda na
to, że maszyneria w moim układzie odpornościowym pracuje jak się
patrzy. Pewnie też i moja codzienna profilaktyka dobrze się mu
przysłużyła. No ale że nieszczęścia muszą jednak chodzić
parami, żeby nie wiem co, to zamiast mnie, wirus zaatakował mój
komputer... i szlag go z kretesem trafił. Rozkraczył się na
amen. A może obraził się na mnie za to, że go trochę zbluzgałam,
kiedy stawiał opory przy odpalaniu? No cóż, może i dlatego. Ponoć
maszyny też mają dusze i czują. Jakkolwiek by nie było, fakt
faktem, że od tygodnia nie mam komputera a jedynie laptopa. Córka
mi pożyczyła. Ale cóż to za dziwne ustrojstwo? Malutkie to to...
i ni jak do moich niezgrabnych, wręcz bokserskich rąk nie pasuje.
Ciągle coś nieopatrznie paluchami zahaczam i cuda niewidy mi z
mojego pisania wychodzą. Tym bardziej, że moje paluchy ciągle
pamiętają zwykłą maszynę do pisania i silą rzeczy mają w sobie
zakodowaną siłę uderzenia. A jeszcze do tego wszystkiego, laptopek
ten ma klawiaturę niemiecką. No niby też na zasadzie "Qwerty",
ale jednak nie całkiem, bo chociażby właśnie literka "y"
jest tam gdzie w polskiej klawiaturze "z"... i na odwrót.
Dlatego też ciągle się mylę i moje pisanie wygląda jak wygląda.
A takich różnic w klawiaturze jest więcej. A już zwłaszcza brak
jest na niej naszych polskich ogonków. I jak mi pisać bez nich? Ja
kocham nasze polskie ogonki i moje pisanie bez nich wcale mi się nie
podoba. Ale jeszcze parę dni i na nowo rozszaleję się z
pisaniem... A co?! Przecież pisanie jest esencją mojego życia.
Huuurrraaa!!! Przed chwilą dzwonił mój kochany syn z cudowną wiadomością. Otóż mój komputer, przez niego zamówiony, przed chwilą dostarczono. Jakże się cieszę! Teraz tylko mój syneczek wszystkie moje programy w nim zainstaluje, no i najważniejsze... zajmie się odzyskiwaniem danych z twardego dysku mojego rozkraczonego komputera. Kurczę pieczone...! aż mi ciary po plecach przelatują na samą myśl, że mógłby mieć problemy z ich odzyskaniem. Toż to na tym szanownym twardziutkim dysku moja kilkuletnia krwawica jest zapisana. I nie tylko, bo wiele jeszcze albumów ze zdjęciami i innych ciekawych, potrzebnych rzeczy. No nic, najbliższy czas pokaże jak będę wyglądać w nowym kompie. Mam nadzieję, że nie jak... przez okno.
4 grudnia 2009 roku