Roland
potraktował ten
gest Napolcia jako rozgrzeszenie za swoją
poufałość wobec Króla Barbedetlandii. Nie miał czasu nad swą
gafą dłużej się zastanawiać. Śpieszono mu było wspaniałą
wiadomość o Królu Virginusie dalej przekazać. Jakie było jego
zdziwienie, kiedy zobaczył, że wszyscy jego rycerze i dworzanie
patrzą na niego z szerokim uśmiechem na twarzy, pełni radości,
ba, nawet szczęścia. Zrozumiał wówczas, że wszyscy już wiedzą.
Zapewne Hrabina Amoroso dowiedziała się o tym od Księżniczki i w
międzyczasie przekazała im tę jakże cudowną dla wszystkich
nowinę. To wtedy już, Roland, pierwszy rycerz Króla Virginusa, nie
zdzierżył na wskroś wypełniającej go radości i… jak nie
huknie potężnym basem:
— Niech
żyje nam nasz Kochany Król Virginus! Niech żyje Król Napoleon!
— Niech
żyje Król Virginus! Niech żyje Król Napoleon! — chórem
rozbrzmiało na szczycie góry.
Napolcio
w pierwszej chwili przeraził się tej głośnej reakcji ludzi z
orszaku Króla Virginusa. Przecież wszędzie było pełno
Cruxlandczyków. Nie wiadomo, czy nie nadciągną następni.
Zwłaszcza Król Cruxlon ze swoimi rycerzami. A oni byli, jakby nie
patrzeć, bez żadnej broni, nie licząc jego jednego jedynego
miecza. W końcu doszedł jednak do wniosku, że taki wybuch radości,
to dobra rzecz. Dodaje sił i sprawia, iż w ludzi wstępuje nowy
duch walki. A to może przynieść więcej korzyści niż niejedna
broń. Uśmiechnął się więc do wszystkich równie szeroko i
zwrócił się do Rolanda:
— Za
chwilę będziemy się przygotowywać do zejścia w dół. Czekam
tylko na swych dwóch druhów i mego brata, którzy podążają tu za
mną. Muszę wysłać jednego z nich po moich rycerzy. Z pewnością
rycerze są już u podnóża góry. Z moimi rycerzami w mig
przepędzimy te bandy Cruxlandczyków grasujące po stronie
Barbedetlandii, a i damy im też porządną nauczkę, by nigdy więcej
nawet nie próbowali zapuszczać się na teren mojego królestwa. Z
tymi zaś nikczemnikami, co nastraszyli Księżniczkę Indię
pojmaniem, to ja się sam rozprawię. Już ja ich dostanę!
— Tak,
Królu Napoleonie, trzeba ich srogo ukarać, bo ci byli najgorsi.
Przez nich nasza kochana Księżniczka przeżyła najgorsze chwile,
gdyż siedząc tam w kryjówce, nic nie widziała, a tylko słyszała
odgłosy tych bandziorów cruxlandskich i myślała, że to po nią
już przyszli. Dlatego, co chwilę domagała się też, bym jej
pozwolił wyjść z kryjówki, gdyż ze swego dobrego serca nie
chciała nas więcej narażać na niebezpieczeństwo z ich strony.
Chciała dobrowolnie oddać się w ręce bandytów. Co się Hrabina
Amoroso musiała jej natłumaczyć i naprosić, by zaniechała tego
zamiaru. Wszystkie damy ją o to prosiły. Ale Księżniczka coraz
bardziej się upierała, tłumacząc Hrabinie Amoroso, że ona wcale
się nie boi być pojmana przez jakiś tam bandytów
barbedetlandskich, bo ty, Królu Napoleonie, na pewno ją od nich
zabierzesz i zrobisz z nimi porządek I to tak wielce przykładny
porządek, by już więcej żadnego bandyty w jej przyszłym
królestwie nie było.
— Kochana
moja India — wyszeptał Napolcio.
— I na
szczęście, ty, Królu Napoleonie, przyszedłeś w samą porę, gdyż
Księżniczka India, nie słuchając już nikogo, akurat sama
próbowała się ze swojej kryjówki wydostać.
— Biedna
India — wyszeptał znów Napolcio, ale zaraz głośno zawołał:
—Ubiję każdego, kto tylko spróbuje się do niej zbliżyć! Dość
się już nacierpiała.
Napolcio
szybko odwrócił głowę, bo poczuł, że jego oczy robią się
mokre. I żeby zatuszować przed Rolandem ten swój przejaw słabości,
wskoczył na jakąś leżącą obok skrzynię i zaczął zaglądać
gdzieś w przestrzeń ponad głowami stojących w kręgach rycerzy i
dworzan. Napływające do oczu łzy sprawiły, że widział jak przez
mgłę. Szybko otarł więc oczy, zrobił głęboki wdech i zabrał
się za lustrowanie zbocza Barddejów. Przelatywał wzrokiem po
zboczu na tyle dokładnie, ile to tylko było z tego miejsca możliwe.
Nie widział całego zbocza. Widział niektóre tylko jego partie.
Wypatrywał swoich druhów i Chiorunka. Jednak żadnego z nich w
zasięgu swojego wzroku nie ujrzał. Zaczął się już naprawdę
niepokoić. — „Przecież do tej pory już dawno powinni być” —
myślał coraz bardzie wylękniony. Podejrzewał, że musieli się
natknąć na grasujące po zboczu bandy, ale myśli, iż mogłoby im
się coś stać, starał się do siebie nie dopuścić. Przecież nie
z takim wrogiem mieli już do czynienia. Znał doskonale odwagę i
waleczność swych druhów, bo też niejedną walkę z nimi ramię w
ramię stoczył. Wierzył, że dadzą sobie radę. Martwił się o
Chiorunka, aby ten gołowąs coś w pojedynkę nie zmalował. Albo
przez swą nierozwagę nie wpakował się w jakieś tarapaty. Tego
najbardziej się obawiał. Chociaż był pewien, że Papkoj i Sławoj
nie opuszczą go i będą chronić.
Jednak
cokolwiek by się nie stało, Napolciowi i tak za długo to trwało.
Jeszcze raz wytężył wzrok i jeszcze dokładniej lustrował zbocze.
A że nie na darmo nosił przydomek: Sokole Oko, w końcu coś
wypatrzył. Miedzy krzewami a skalnym zwisem, gdzieś w środkowej
partii zbocza, przemknęły dwie postacie. Był pewien, że to byli
jego przyjaciele, gdyż w promieniach słonecznych coś błysnęło.
Musiały to być ich zbroje. — „No tak, to gdzie jest Chiorunek?”
— zapytał sam siebie do cna już o brata zaniepokojony. Powodowany
niepokojem, postanowił dłużej już nie czekać. Zahukał więc
donośnie jak stary puchacz ponad głowami oniemiałych rycerzy i
dworzan virginislandskich i nastawił uszu. Chwila wyczekiwania w
ogromnym napięciu i… dzięki Bogu, wnet usłyszał odpowiedź:
trzy pohukiwania. Dwa — jedno po drugim, a trzecie — po krótkiej
przerwie. A to oznaczało, że wszystko jest w porządku. Ucieszył
się bardzo i pomyślał, że Chiorunka po prostu musiał przeoczyć.
Uspokojony już całkowicie, rozglądnął się dookoła. Potem
dłuższy czas wpatrywał się w kierunku zbocza po stronie
Cruxlandii. W miejscu gdzie akurat stał, najbliższa część zbocza
była bardzo stroma, więc tam nic nie zobaczył. Wyciągnął szyję.
Popatrzył na dalszą część zbocza, tę łagodniejszą. W miejsce,
skąd można było się spodziewać nadejścia wroga. Na szczęście
nic się tam nie działo. Przynajmniej do tej pory. Nabrał więc
nadziei, że może to już koniec problemów z Cruxlandczykami i że
żadna nowa inwazja tych niecnych barbarzyńców już im nie grozi.
Że do spotkania z Królem Cruxlonem może też już nie dojdzie.
Przynajmniej nie tu na szczycie górskim i nie z powodu Księżniczki
Indii. Pełen nadziei, chciał już zeskoczyć ze skrzyni i pobiec do
swej ukochanej, by ją powiadomić, iż za niedługo będą schodzić
z góry, gdy nagle, za swoimi plecami, od strony zbocza należącego
do jego połowy góry, usłyszał przeraźliwe rżenie konia. Nie
mógł uwierzyć własnym uszom. Zrazu rozpoznał rżenie Pegazusa.
Był pełen podziwu dla swego konia. Podskoczył na skrzyni i
zobaczył jak Pegazus pokonuje ostatnie kilkadziesiąt stóp dzielące
go od szczytu góry.
Kiedy
Pegazus stanął już na szczycie, zarżał jeszcze przeraźliwej.
Widocznie przestraszył się widoku stłoczonych w kupie koni. A
stłoczone konie, najwyraźniej przestraszyły się widoku i rżenia
Pegazusa, bo odpowiedziały mu rżącym chórem, aż echo poniosło.
A poniosło daleko, bardzo daleko. Rżenie koni było słychać i w
Barbedetlandii i w Cruxlandii.
— Patrzcie,
moi drodzy… Weselni Goście! — zawołał przejęty Napolcio,
przedzierając się pomiędzy virginislandskimi rycerzami i
dworzanami. — Ja to jestem szczęśliwym Królem! Nie dość, że
otaczają mnie wspaniali i wierni ludzie, to jeszcze do tego… no
patrzcie sami, zwierzę też jest mi wierne… a jakie oddane…
Pozwólcie przedstawić sobie: oto mój przyjaciel koń!... Pegazus,
Pegazus, chodź tu do mnie! Chodź, mój ty kochany koniku!
— Królu
Napoleonie, czy twój Pegazus ma skrzydła? — zapytał nagle
Roland, stając Napolciowi za plecami i przyglądając się jego
wylewnemu przywitaniu z koniem.
— Nie.
Chyba nie. A jak już, to niewidzialne — odrzekł Napolcio, śmiejąc
się i tuląc spocony łeb Pegazusa, który akurat, prawie galopem,
do niego dobiegł. — A czemu pytasz?
— No bo
wiesz, Królu Napleonie, sprawa koni cały czas leży mi na sercu,
ale do tej pory nie miałem kiedy się nad nią dogłębniej
zastanowić. Chodzi mi przede wszystkim o to… no wiesz, no bo
myślałem, że nasze konie przez to, że są tak przerażone, nie
będą się chciały dać sprowadzić w dół. Że w ogóle zbocze
jest zbyt strome, by konie mogły spokojnie zejść. Że na widok
stromizny wpadną w panikę i pospadają w dół jak dojrzałe
ulęgałki. Ale teraz, kiedy widzę twojego Królu konia, który sam
pokonał tę drogę, to wstąpiła we mnie nadzieja, że jest to
możliwe i że będziemy w stanie uratować nasze konie. Boże, jaki
jestem szczęśliwy! Same wspaniałe wieści wraz z tobą Królu do
nas dotarły. I nawet nasze konie nie pójdą na zmarnowanie. Ależ
się cieszę! Co za wspaniały dzień!
— No,
drogi mój Rolandzie, nie chwal dnia przed zachodem słońca! —
zaśmiał się Napolcio. — Jeszcze wiele może się wydarzyć. Ale
nic to! Damy radę. Z pewnością damy… Tylu dobrym sercom w jednym
miejscu nie oprze się żadne zło tego świata… O, patrzcie moi
mili, druhowie moi też już nadchodzą wraz z moim bratem, Księciem
Melchiorem.
Napolcio
z promiennym uśmiechem stał przy Pegazusie i patrzył na
nadchodzących. Och, jak lekko mu się robiło na sercu na widok
Sławoja i Papkoja oraz na widok… Zaraz, a gdzież ten Chiorunek?
Napolciowi zabrakło widoku braciszka. Jego serce zadrżało i
zrobiło się ciężkie jak ołów.
— Na
miłość boską, a gdzie Chiorunek?! — krzyknął przerażony.
— Uspokój
się Napolcio! — zawołał Papkoj, dobiegając do króla wraz ze
Sławojem. — Wszystko jest w porządku. Chiorunek został na dole.
Nie martw się, jest bezpieczny. Sam zrezygnował z wchodzenia na
górę, twierdząc, że ma lęk wysokości i taka wspinaczka to dla
niego wątpliwa przyjemność. No to żeśmy go zostawili wraz z
końmi w tej małej grocie, wiesz, tam gdzie nocowaliśmy podczas
naszego ostatniego tutaj polowania. Tam mu nic nie grozi, choćby
nawet te bandziory cruxlandskie bezprawnie się aż tam zapuściły.
Kazaliśmy mu mówić, że jest kurierem królewskim, a takiego nawet
najgorsze zbóje nie ruszą. Na wszelki wypadek dałem mu też mój
róg, tak że w razie czego, może nas w każdej chwili powiadomić.
No a ponadto, Krzesimira i Korfantego z rycerzami tylko patrzeć.
Może nawet już stoją u podnóża Barddejów.
— No
dobrze. Uspokoiłeś mnie. Bo już myślałem, że ten gagatek znów
coś nawyczyniał. Kamień z serca… Trzeba nam jak najszybciej
rycerzy tutaj ściągnąć, by nas osłaniali w trakcie schodzenia w
dół… A powiedzcie mi, cóż żeście się tak ociągali? Ja już
tak długo jestem tu na szczycie a wy się dopiero teraz
wgramoliliście.
— Napolciu,
ustań, chyba nie myślisz, żeśmy urządzali sobie wycieczkę
krajoznawczą po zboczach — obruszył się Sławoj. — Przecie
musieliśmy przepędzić to tałatajstwo cruxlandskie, które jak
szarańcza oblazło zbocze naszej góry. A przepędziliśmy ich w
imię prawa, w imię Traktatu Barbedetlandsko-Cruxlandskiego,
mówiącego wyraźnie o nienaruszalności granic między królestwami.
Więc zgodnie z tym traktatem, zawartym przed wiekami jeszcze przez
twoich przodków z Dynastii Barbedetów, przepędziliśmy ich, aż
miło było patrzeć. A pędziliśmy ich wschodnim zboczem, wiesz, bo
tam większa stromizna. Gdybyś mógł to widzieć, Napolciu, brzuch
by ci się rozbolał ze śmiechu. Gnali w tempie godnym olimpijczyka
z Olimpu. A jak się zwinnie wspinali po skałach, niczym małpy
rodem z Madagaskaru. Widok był niesamowity. Gnaliśmy ich tak do
samego szczytu. A potem rozkoszowaliśmy się ich wyglądem, jak
zziajani i zalani potem przekraczają, a właściwie przeskakują
granicę Cruxlandii. Będąc
już w swoim królestwie, poczuli się
pewniej, bo zrazu się wszyscy zatrzymywali, zbijając się do kupy.
A było tego czortostwa, mówię ci Napolciu, cała chmara… dopiero
wtedy było to widać. Wcześniej, kiedy jak robactwo porozłazili
się po zboczu, to wcale się nie wydawało, że ich aż tylu jest…
I wyobraź sobie, parę tylko stóp za granią, czyli za grzbietem
szczytu, gdzie przebiega linia graniczna, poczuli się zrazu jak u
siebie w domu. Odwracali głowy w naszym kierunku, a na ich brudnych
twarzach malowała się ulga, przechodząca w dziką satysfakcję.
Wytykali nas palcami i śmiali się szyderczo, pokazując wszem i
wobec, swe szczerbate japy. To był widok! Najwprawniejszy nawet
malarz, najlepszym pędzlem z pędzli, nie byłby w stanie wyrazu ich
twarzy oddać na płótnie. Pękaliśmy ze śmiechu. Do tej pory bolą
mnie mięśnie brzucha. Ależ była zabawa! Mówię ci! Trzeba nam
było jednak ją kończyć, bo śpieszono nam było do ciebie. Ale
musieliśmy się jeszcze upewnić, czy szczerbatym obdartusom nie
strzeli co do ich zakutych łbów i czy nie zechcą z powrotem
pakować się na terytorium naszego królestwa. Szturchnąłem tedy
Papkoja pod bok a on od razu pojął o co mi chodzi i… jak nie
ryknie swoim ulubionym głosem rozwścieczonego niedźwiedzia…
Napolciu, byś ty to widział, co się wtedy działo… Tego się nie
da opisać słowami. To trzeba było na własne oczy zobaczyć. Dość
powiedzieć, że całe to tałatajstwo w momencie zrobiło w tył
zwrot i z okrzykiem zgrozy puściło się szaleńczym biegiem w głąb
swojego królestwa. Mało nóg nie pogubili. A że w głąb
królestwa, znaczy zboczem górskim w dół, to nie trudno sobie
wyobrazić, jak ten ich szaleńczy bieg po stromiźnie górskiej
wyglądał. Cha, cha, cha…! Napolciu, mówię ci… cha, cha, cha…
jeden przez drugiego padali, podnosili się… i to jeszcze szybciej
niż padali, i dalej pędzili w dół na złamanie karku. Niektórzy
zaś jak padli, tak się nie mogli podnieść, tylko turlali się z
wrzaskiem w dół, nabierając coraz to większej szybkości. A ci,
którym udało się w końcu zatrzymać gdzieś na jakimś krzaku
albo wybrzuszeniu skalnym, podnosili się i z jeszcze głośniejszym
wyciem pędzili po zboczu. Z tym, że na wszelki wypadek, by znów
się nie poślizgnąć na kamieniach i nie upaść, pędzili już nie
w linii prostej, tylko zygzakiem… Cha, cha, cha… O moje wy
niebiosa, dzięki wam za tę wspaniałą zabawę!
Głośno i wesoło zrobiło
się na szczycie barbedetlandskiej Góry Barddeje. Król Napoleon
pękał ze śmiechu. Pękali ze śmiechu virginislandcy rycerze i
dworzanie. Śmiały się również damy. Choć te akurat nie
wiedziały dlaczego się śmieją. Stojąc w oddaleniu, nie słyszały
opowieści Sławoja, nie mogły więc wiedzieć z czego śmieją się
mężczyźni. Ale nic w tym dziwnego, że się śmiały, śmiech jest
przecież zaraźliwy. Całkiem to więc zrozumiałe, że wszystkie
damy pękały ze śmiechu również. A że same były tym faktem
zaskoczone, że śmieją się nie wiedząc czemu, spoglądały tylko
po sobie ubawione i śmiały się coraz bardziej ochoczo i coraz to
głośniej. Bo też zapewne poczuły, że śmiech bardzo miło
rozluźnia im nerwy, napięte traumatycznymi wydarzeniami z ostatnich
kilkudziesięciu godzin ich życia… Śmiały się więc i śmiały,
i nie mogły przestać.
Nawet
księżniczka India, siedząca ciągle w jamie na swej połamanej
ławeczce z karety, śmiała się w głos. A ona, to już na pewno
nie miała żadnej możliwości usłyszeć o czym była mowa na górze
ani też zobaczyć kogokolwiek. Usłyszała tylko wybuch śmiechu. I
to już jej wystarczyło, by samej roześmiać się serdecznie.
Śmiała się chętnie, gdyż akurat na śmiech cały czas miała
ochotę, pozostawiona sam na sam ze swoimi radosnymi myślami. Bo cóż
bardziej szczęśliwego i radosnego mogłoby się jej przydarzyć?
Ojciec jej, Król Virginus, był cały i zdrów, i był pod opieką
jej przyszłej teściowej, Królowej Beatrycze. Jej przyszły mąż,
Król Napoleon I, był tuż obok. No, może nie całkiem obok, bo był
gdzieś nad jej głową, ale najważniejsze, że był blisko. Czego
jeszcze więcej mogłaby pragnąć? Wszystko co najpiękniejsze i
najlepsze, właśnie się jej ziściło. Nic to, że musiała tyle
strasznych chwil przeżyć. Może tak musiało być, by jeszcze
mocniej mogła odczuć te wspaniałe chwile, jakie przyszło jej
teraz przeżywać?
Sławoj,
który swoją opowieścią wywołał tak ogromną wesołość na
szczycie góry, sam śmiał się najgłośniej. Skulony w pół,
trzymał się za brzuch i rechotał basem ile wlezie. Chciał
przestać się śmiać, ale nie mógł. A że koniecznie chciał
opowiedzieć o jeszcze jednej scence rozegranej na zboczu Cruxlejów,
to szczypał się nawet po brzuchu, próbując śmiech pohamować.
Lecz nie na wiele się to zdało, bo gdy tylko w myślach przywołał
sobie tę scenę, buchał potężnym śmiechem od nowa. Tak że
trochę to trwało, zanim udało mu się pozbierać jakoś do kupy i
przestać się śmiać. I gdy już wreszcie przestał, to żeby znów
nie huknąć gromkim śmiechem, zaczął szybko oddychać niczym
zziajany pies na polowaniu. Po czym nabrał spory łyk powietrza i
zatrzymał go w płucach. Zacisnął mocno usta i chwilę tak postał,
wybałuszając coraz bardziej oczy z powodu wewnętrznego ciśnienia.
Kiedy poczuł, że zaraz się udusi, głośno wydmuchał całą
zawartość zużytego powietrza z płuc i jeszcze na wydechu szybko
zaczął mówić:
— Napolciu,
koniecznie muszę ci jeszcze opowiedzieć o tych niektórych
oberwańcach cruxlandskich, którzy uciekając przed wściekłym
Papkojem… to jest niedźwiedziem, zachowali na tyle zimnej krwi, że
swój szaleńczy bieg w dół potrafili niczego sobie umiejętnie
kontrolować. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak zwinnie i
sprawnie te czorty potrafiły balansować własnym ciałem. Tak
sprawnie i tak zwinnie, iż udawało im się przez cały czas
utrzymać równowagę, pomimo częstych poślizgów. Ci to nie padali
wcale, o nie… chyba że jakiś inny ich pobratymiec, biegnąc z
tyłu albo z boku stracił równowagę i padając jak długi,
podcinał im nogi. Wtedy niestety padali również. Ale najpierw
robili w powietrzu przepiękne salto. Niektórzy pojedyncze, a
niektórym nawet podwójne salto wspaniale wychodziło… Mówię ci
Napolciu, gdybyś to mógł widzieć… takie sprawne fizycznie
czorty, a co rusz fruwały nad zboczem jak gacki nietoperze… Cha,
cha, cha! A ich porwane łachmany furkotały w powietrzu niczym
chorągwie królewskie na wietrze… Cha, cha, cha! Och, Napolciu,
mój brzuch… pęknie mi chyba… O rety… A że długo fruwać nie
mogli, bo ich szmaty, w jakie byli odziani, to nie skrzydła, więc
trzeba im było wracać na ziemię. Spadali więc z głośnym „pac!”
na zbocze, a potem robili łubudu po zboczu, wyczyniając przy tym
takie figury akrobatyczne, jakich by im niejeden akrobata z trupy
cyrkowej pozazdrościł… Mówię ci Napolciu, gdybyś mógł ich
chociaż słyszeć… cha, cha, cha… och, mój brzuch... z jakim
okrzykiem świętego oburzenia na ustach o różnej tonacji i różnej
sile głosu robili to swoje „hop” nad zbocze… „frrruuuu”
nad zboczem, „pac” o zbocze i „łubudu-łubudu” po zboczu…
Sławoj
musiał przerwać swą opowieść, ponieważ już nie miał siły
dalej opowiadać. Bo jakże miał opowiadać, skoro wszyscy dookoła
zwijali się ze śmiechu? A i jego samego śmiech poniewierał
straszliwie. Tak targał jego ciałem, tak targał, że aż brzuch mu
pękał, a w płucach powietrza brakowało. Do tego wszystkiego, gdy
popatrzył na Papkoja, który z wybałuszonymi oczami nie śmiał się
już jak normalny człowiek a tylko piał niczym kur o świcie, to
dopiero nie mógł się opanować. Po prostu nie mógł. Huknął
nową salwą śmiechu i rechotał jak oszalały najgłośniej ze
wszystkich.
Po
szczycie góry dwojga nazw: Barddeje i Cruxleje, znów przeszła
potężna fala śmiechu. Jeszcze potężniejsza niż poprzednia. A że
pracowite echo górskie nie darmowało i natychmiast zrobiło użytek
z tej fali, ciskając nią z dziką radością, to tu, to tam, we
wszystkich kierunkach świata, przeto gromki śmiech słychać było
daleko. Bardzo daleko. Słychać go było w całej Barbedetlandii i
całej Cruxlandii.
Pierwszy
przestał się śmiać Napolcio. Choć go bardzo bawiły opowieści
Sławoja, jak również widok śmiejących się przyjaciół oraz
virginisladskich rycerzy i dworzan, a zwłaszcza Rolanda, który swym
potężnym śmiechem dorównywał Sławojowi, wtórując mu
nieustannie, to jednak pilno mu było do księżniczki Indii. Chciał
jak najszybciej sprowadzić ją w dół, by u podnóża góry w
wytryskującym tam źródełku mogła się orzeźwić i odpocząć.
Dlatego postanowił swych druhów już spamiętać. Potarmosił ich
jednocześnie za ich podniesione przyłbice i rzekł:
— No,
przyjaciele, kończcie już rechotać. Trzeba sprowadzić Krzesimira
z rycerzami. Muszą nam osłaniać zejście z góry. Mam nadzieję,
że Krzesimir nie w ciemię bity i ustawił czujki z dala od podnóża
Barddejów. I to na tyle daleko, by czujki widziały szczyt górski.
Jeżeli tak jest, wystarczy jak któryś z was czerwoną chustą da
im umówiony znak, by rycerze szli nam w sukurs. Ale żeby szli
pieszo oczywiście. A jeśli Krzesimir okaże się jednak w ciemię
bity, to niestety trzeba gnać w dół i przyprowadzić rycerzy. Nie
pamiętam dokładnie czyja to kolej dzisiaj, ale chyba dobrze mówię,
że Krzesimira i że to on przejmuje dziś dowództwo nad rycerzami w
czasie naszej nieobecności?... A widzisz, Sławojciu mój kochany,
potwierdzasz moje przypuszczenie… Ma się tę pamięć, no, no! To
w takim razie oznacza, że Korfanty z dziesiątką rycerzy, jak
zwykle, zostaje na miejscu i czeka na nasz powrót... No patrzcie,
zapomniałbym o mojej kochanej siostrzyczce. A więc z Korfantym
zostaje też i Zefcia… Aha, i niech Korfanty wyprowadzi z groty
tego strachajło wysokościowego, Chiorunka. A swoją drogą… teraz
tak myślę, czy nie nazbyt szybko uwierzyliście temu gołowąsowi?
Bo coś mi tu nie pasuje z tym jego lękiem wysokości. Przecież nad
ranem wisiał na wysokościach, i to głową w dół. Wydaje mi się,
że to znów jakaś jego nowa zagrywka. Daj Bóg, obym się mylił…
Jakkolwiek by nie było, niech Korfanty otoczy go opieką również.
Bezwzględną opieką!... No, to który z was na ochotnika zajmuje
się sprawą?
— Wiesz
co, Napolciu, ja myślę, że to zupełnie niepotrzebne, aby ściągać
tu jeszcze i naszych rycerzy. Ci, tutaj, wystarczą nam, by
sprowadzić z góry Księżniczkę Indię i wszystkie jej damy —
odezwał się Sławoj, spoglądając z uśmiechem na Rolanda i jego
rycerzy oraz dworzan, którzy w międzyczasie też przestali się już
śmiać i przysłuchiwali się ich rozmowie. — Na zboczu nie ma już
żadnych Cruxlandczyków. Sprawdziliśmy. Idąc do ciebie, szliśmy
tą samą drogą. Rozglądaliśmy się dokładnie i nikogo już nie
widzieliśmy. No, oprócz tych dwóch rycerzy Króla Cruxlona…
— Święty
Dygdy! Król Cruxlon już tu jest?
— Nie
Król Cruxlon, tylko jego dwaj rycerze. Ale nie martw się Napolciu,
unieszkodliwiliśmy ich. Wyobraź sobie, że te nastroszone
koczkodany zaczaiły się na nas w załomie skalnym i chciały na nas
zarzucić te swoje arkany. Ale my nie ćwoki, w porę usłyszeliśmy
świst liny i naszym wyćwiczonym sposobem, rozkładając szeroko
ramiona, udało nam się pętle złapać w locie. No a wtedy, mocnym
szarpnięciem, ściągnęliśmy te dwa koczkodany wprost do naszych
stóp. Ale mieli zdziwione miny… Mówię ci Napolciu. A tak w
ogóle, cóż to za rycerze, ja się pytam? Wypomadowane to to i
jakoś tak dziwacznie ubrane, że do błaznów bardziej podobne niż
do rycerzy. A teraz to już całkiem wyglądają jak błazny Króla
Cruxlona, a nie jak jego rycerze…
— Sławoj,
gadaj mi tu zaraz, coście z nimi zrobili?! — Napolcio był bardzo
zaniepokojony wiadomością o rycerzach Króla Cruxlona.
— A nic
takiego szczególnego, bo nie mieliśmy czasu się nimi tak od serca
zająć. Śpieszono nam było do ciebie. Przywiązaliśmy ich tylko
tymi ich arkanami do słupów skalnych i siedzą tam teraz jak dwa
błazny na uwięzi, strzelając tylko złym wzrokiem na lewo i prawo.
— A co
mówili? — Napolcio wcale się nie poczuł tą wiadomością
uspokojony. Wręcz przeciwnie.
— A coś
tam bełkotali o ich Królu. Że to niby zaraz tu przybędzie i da
nam nauczkę… Jeden z nich mówił nawet, że jest Księciem
Karolem, bratankiem Króla Cruxlona… A co mnie obchodzi kim on
jest! Jakiej bidy pcha się na nasze zbocze? Urządzili sobie
wycieczkę zagraniczną i latają bezprawnie po naszej górze i do
tego jeszcze nas swoim Królem straszą. Co za swołocz! Wyobrażasz
sobie Napolciu? Co oni sobie w ogóle myślą? Co to ma znaczyć?
Jeszcze nigdy do tej pory nie słyszałem, aby kiedykolwiek byli tak
rozbisurmanieni i tak bezpardonowo pchali się na nasze terytorium.
Tak mnie zeźlili tą swoją bezczelnością, że na odchodnym
musiałem ich zdzielić pięścią po ich zakutych w jakieś komiczne
hełmy łbach. A Papkuś, mój druh kochany, dołożył im z drugiej
strony.
— Niedobrze!
— wycedził przez zęby Napolcio, cały odrętwiały złą według
niego wieścią.
— Jak
to, niedobrze?! — odezwał się tym razem Papkoj. — A co, może
buzi mieliśmy im dać na pożegnanie?
— A
tam, zaraz buzi… Nie chodzi mi o buzię — bezmyślnie palnął
Napolcio, bo jego myśli były już zajęte sprawą ewentualnego
spotkania z Królem Cruxlonem oraz szybkim obmyślaniem strategii
walki.
Napolcio
kiedy się zastanawiał albo nad czymś rozmyślał, wtedy lubił
opierać głowę o łeb Pegazusa. Zrobił to też i tym razem. Ale że
oparł ją niezbyt fortunnie, bo płonącą pochodnią zbyt blisko
oka konia, przeto nie za długo dane mu było dumać. Bo jakże
Pegazus w takiej sytuacji miał mu służyć swym łbem, skoro ogień
kojarzył mu się z niebezpieczeństwem? Nic dziwnego, że potrząsnął
nim nerwowo. Odrzucając jednocześnie głowę swojego pana.
Niechcący, ma się rozumieć. Napolcio doznał wstrząśnienia
mózgu, ale w sensie pozytywnym, bo zrazu odrętwienie mu przeszło.
Przestał się też dłużej zastanawiać i natychmiast przystąpił
do działania. A pierwszą rzeczą, którą się zajął, było
skracanie puślisków* przy siodle na grzbiecie Pegazusa. Robił to z
myślą o Księżniczce Indii, gdyż postanowił ją na koniu w dół
sprowadzić. Zajęty tą czynnością, wykrzykiwał do Sławoja i
Papkoja:
— Wy
nie wiecie, co rycerze cruxlandscy robili na naszym zboczu?! Otóż
Król Cruxlon ich wysłał. A po co?! A na zwiady!... No tak, ale
skąd wy możecie o tym wiedzieć?... Nie ma teraz czasu na
opowiadania. Wystarczy, że wam powiem, iż Król Cruxlandii chce
pojąć Księżniczkę Indię za żonę… Jazda Papkoj, natychmiast
ściągaj tu naszych rycerzy! Sławoj, gnaj nad zbocze po stronie
Cruxlandii i niezwłocznie dawaj znać, czy Król Cruxlon przypadkiem
już nie nadchodzi… Wykonać!
------------------------------------------------------------------------------
*Puślisko
- rzemień, którym strzemię przytroczone jest do siodła.
— A ja,
cóż mi czynić, Królu Napoleonie? — odezwał się równie mocno
zaniepokojony Roland.
— Poczekaj
Rolandzie, zaraz ci powiem — drżącym głosem odpowiedział Król.
Napolcio
był bardzo zdenerwowany. A przede wszystkim zły na siebie za to, że
zbagatelizował nieco sytuację i wcześniej nie ściągnął swoich
rycerzy, łudząc się, że do spotkania z Królem Cruxlonem nie
dojdzie. Teraz się niestety okazało, że rzecz stała się zupełnie
realna, skoro rycerze cruxlandscy byli już na zboczu. Bo po co by
tam byli? Przecież to pewne, że Król Cruxlon wysłał ich na
zwiady. Och, jakże był zły na siebie za swą naiwność.
Zamierzał
poczekać tylko na wiadomość od Sławoja. A potem, nie czekając
już aż jego rycerze dotrą na sam szczyt, zacząć powoli
sprowadzać Księżniczkę i jej wszystkie damy. Już chciał do
niej pobiec, by ją o tym powiadomić, gdy nagle ponad głowami
virginislandskich rycerzy i dworzan usłyszał dziwny dźwięk.
Wskoczył na leżącą obok skrzynię, wyciągnął szyję i
popatrzył w dal… i zamarł. Zobaczył Sławoja pędzącego od
strony cruxlandskiego zbocza, machającego rękami i dającego jakieś
znaki. Znaki te Napolcio odczytał jako bardzo złowieszcze. Mówiły
one o tym, że Król Cruxlon rzeczywiście nadchodzi. Wymowa tych
znaków wydała mu się tym bardziej złowieszcza, gdyż przyszło mu
je odczytywać przy dźwiękach… grozy, które wwiercały mu się w
uszy i przyprawiały o zawrót głowy. I chociaż wiedział, że to
tylko jego wyobraźnia nasuwała mu takie skojarzenia, że ten
rytmiczny stukot metalu o metal, jaki słyszy w oddali, ma w swym
brzmieniu taką wymowę, to jednak jego uczucia grozy wcale nie
zmniejszało. W rzeczywistości kojarzył, skąd pochodzą te
dźwięki. Od biegnącego Sławoja, który dając znaki rękami, nie
mógł jednocześnie przytrzymywać przytroczonej do pasa długiej
pochwy ze swym pokaźnych rozmiarów mieczem. I że to właśnie
pochwa z mieczem, obijając się o jego metalową zbroję wydaje
takie metaliczne i rytmiczne dźwięki. Jednak w tej sytuacji dźwięki
te jakoś samoistnie wkomponowały się w jego
wyobraźni w brzmienie grozy. Grozy, która nadchodzi wraz z
nadchodzącym Królem Cruxlonem...