Król poderwał konia i wnet zniknął pomiędzy
połamanymi drzewami. Sławoj ruszył za
nim. A za Sławojem, z kopyta i bez najmniejszego szemrania, ruszyło
dziesięciu rycerzy. Jednak nim minęło dziesięć minut, cała
dwunastka znów znalazła się z powrotem na drodze. To oznaczało,
że początek zniszczeń był niedaleko od drogi i nic tam
szczególnego nie znaleźli. Przelecieli przez drogę w szybkim
tempie, spoglądając tylko na zbitych do kupy pozostałych rycerzy i
wokół nich chłopów, i ponownie zniknęli wśród połamanych
drzew. Tym razem po lewej stronie drogi.
Wyglądało
na to, że do końca tego pasa zniszczonych drzew było dość
daleko, gdyż tym razem dłużej ich nie było widać. Kiedy przybyli
z powrotem, było już prawie ciemno. Ale na szczęście zapowiadała
się pełnia księżyca, przez to nie było aż tak strasznie w tym
gęstym borze. Coraz bardziej rozjaśniane niebo jego pełną tarczą
prześwitywało pomiędzy drzewami i dawało na tyle jasności, że
przyzwyczajone już oczy całkiem dobrze mogły widzieć. Król nie
krył z tego powodu zadowolenia. Nawet podwójnie był zadowolony.
Drugim powodem do zadowolenia było to, że choć połamane i
poskręcane straszliwie drzewa, jakie przyszło mu oglądać aż do
końca tego dziwnego pasa zniszczeń, zastanawiały i przerażały,
to jednak niczego tam ze swoimi rycerzami nie znalazł. Niczego, co
by mogło świadczyć o tym, że Księżniczka znajdowała się w
tym straszliwym miejscu.
Pas
powalonych drzew ciągnął się w głąb boru przynajmniej na milę.
Wszyscy z wielką dokładnością sprawdzali każdy skrawek ziemi i
każde powalone drzewo. A im dalej w głąb, tym drzewa jeszcze
bardziej były zniszczone. Okropnie smutny był to widok. Mimo tego,
Napolcio miał coraz większą nadzieję, że znajdzie Księżniczkę
Indię żywą. Zastanawiało go tylko to, że do tej pory nie
natrafili na żadną zwierzynę. Nawet żadnego ptaka nie zauważyli
ani nie usłyszeli. W ogóle jakoś dziwnie i zaskakująco cicho było
w borze. Słychać było tylko leciutki szum drzew i nic poza tym. Co
to miało znaczyć? Napolciowi znów zaczęły przychodzić do głowy
różne czarne myśli. Zaraz też sobie skojarzył, że wszystkie te
rzeczy, jakie wcześniej znaleźli, nie miały na sobie żadnych
śladów krwi. To jaka to walka miałaby być tu stoczona? Żadna. Bo
bez przelewu krwi nie ma przecież walki. Te myśli znów nim
wstrząsnęły na moment. No bo cóż to za katastrofa tu się stała?
Ale gdy popatrzył na twarz swojego przyjaciela Sławoja i zobaczył
na niej uśmiech, przypomniał sobie jego słowa: „nadzieja umiera
ostatnia”. Od razu poczuł się lepiej. Bo przecież nie ma
dowodów, że Indii osobiście coś się stało. Nadzieja musi więc
w nim żyć dalej. Uspokojony już, bo z budującą nadzieją w
duszy, wjechał na Pegazusie z powrotem na drogę. A za nim wjechał
Sławoj i ich dziesięciu rycerzy.
Na widok
powracającego Króla, wszystkim rycerzom czekającym na drodze
zrobiło się od razu lżej na duszy. Barbedejanom również.
Napolcio,
zbliżając się do zbitych w kupie rycerzy i chłopów, wskazał
ręką na niebo i z uśmiechem powiedział:
— Niebiosa
są nam przychylne. Patrzcie jaka jasność. Trafimy do wsi Barbedów
nawet bez pochodni… No to w drogę… Aha, drodzy Barbedejanie,
który z was nie czuje się już na siłach niech przyzna bez wstydu.
Każdy osłabiony może jechać na koniu razem z rycerzem i… —
Król Napolcio nie skończył swej mowy, gdyż Barbedejanie głośnym
protestem:
— Nie
trzeba, Królu! Nie trzeba! — przerwali mu.
— Twarde
i harde z was chłopy! A i bardzo dzielne. Dziękuję niebiosom za
tak wspaniały lud… Dziękuję wam, Barbedejanie! — Napolcio
chciał jeszcze parę słów dziękczynnych wygłosić, niestety znów
został zmuszony przerwać, bo nagle usłyszał w oddali głośny
tętent końskich kopyt.
Wszystkie
głowy natychmiast skierowały się w tamtym kierunku. W kierunku
drogi prowadzącej do wsi Barbedów. Bo stamtąd uszu ich dobiegał
tętent koni.
Za fonią
przyszła wkrótce też i wizja. W oddali zamajaczyły wnet palące
się pochodnie. Napolcio natychmiast rozkazał wszystkim ukryć się
za drzewami, a sam wraz ze Sławojem i z tą samą dziesiątką
rycerzy wyjechał naprzeciw jeźdźcom z pochodniami. Napolcio
pojęcia nie miał, któż to taki mógłby być. Obaw jednak nie
miał żadnych. Nic straszniejszego, jak zaginięcie ukochanej, nie
mogłoby się już wydarzyć. Jak najszybciej zamierzał się
dowiedzieć któż to taki. Wróg, czy przyjaciel? Jeśli wróg,
stoczy z nim walkę na śmierć i życie. Jeśli przyjaciel, przyjmie
go z otwartymi ramionami.
Kiedy
Król Napolcio zbliżał się wraz ze swymi rycerzami do pędzących
jeźdźców, ci też już ich w świetle księżyca zauważyli.
Zwolnili nieco biegu i niepewnym wzrokiem przebijali się przez
ciemność rozjaśnianą gdzieniegdzie promieniami księżyca. I choć
księżyc oświetlał drogę nierównomiernie i w różnym natężeniu,
w zależności od wysokości i gęstości drzew przy drodze, to
jednak jeźdźcy dość szybko rozpoznali zbliżającego się z
naprzeciwka Króla. Wtedy jeden z nich, jadący na przedzie tej
tajemniczej kawalkady, wydał jakiś okrzyk i wszyscy jeźdźcy, a
było ich dziesięciu, momentalnie zatrzymali swe konie. Zaś on sam,
podjechał bliżej Króla Napoleona, który w międzyczasie również
wyhamował biegu wraz ze swymi rycerzami, i jadąc już tylko stępa,
przypatrywał się nadjeżdżającemu.
— Kim
jesteś człowieku?! — spytał głośno, gdy tajemniczy jeździec
zbliżył się już na odległość około pięćdziesięciu stóp.
— Królu
Najmiłościwszy, jam chłop ze wsi Barbedów! — zawołał jeździec
i momentalnie zeskoczył z konia i pacnął na ziemię wraz z palącą
się pochodnią. — Wdzięczni jesteśmy niebiosom, że ciebie Królu
tu spotykamy, bo to oznacza, że wszystko jest w porządku z
Księżniczką Indią…
— Co ty
mówisz o Księżniczce Indii…?! — Napolcio na dźwięk imienia
ukochanej również zeskoczył z konia i puścił się biegiem do
leżącego na ziemi chłopa. A kiedy do niego dobiegł, klęknął
przy nim i niecierpliwym głosem nakazał: — Gadaj mi tu zaraz, co
wiesz o Księżniczce Indii. No, gadaj! Gdzieżeś ją widział?
— Jak
to, Królu Nasz Najukochańszy, to Księżniczki Indii z tobą nie
ma? Witaliśmy ją przecież w naszej wsi jeszcze przed południem. I
zaraz potem pożegnaliśmy, gdy wjechała z całym orszakiem
królewskim do Boru Barde.
— Na
Świętego Dygdy! — wrzasnął Napolcio do cna zdruzgotany tym, co
usłyszał. Zerwał się z klęczek i zaczął biegać jak opętany
dookoła leżącego chłopa, trzymając się obiema rękami za głowę.
— Królu
uspokój się! Napolciu, proszę cię! — Sławoj, słysząc
wszystko, również się bardzo przeraził, ale musiał przecież
myśleć o Królu. Biegał więc za nim i przekonywał go: — Musisz
się opanować i wziąć w garść. Jeszcze nic nie jest stracone.
Księżniczka India na pewno gdzieś tu jest i czeka na ciebie.
Chłop z
Barbedowa był nie mniej przerażony. Leżał ciągle na ziemi i nie
śmiał się podnieść. Uświadomił sobie, że przyniósł Królowi
jednak złą wiadomość i teraz cała złość Króla spadnie na
niego. Nie zamierzał jednak tchórzyć. A że żal mu było przede
wszystkim Króla, gdyż domyślił się, że Król wpadł w taką
złość, gdyż bardzo cierpi, po chwili odezwał się nieproszony:
— Królu
Łaskawy, wybacz mi, że śmiem się odezwać, ale muszę powiedzieć,
że gdy Księżniczka India przejeżdżała ze swym ojcem, Królem
Virginusem orszakiem królewskim przez naszą wieś o wiele wcześniej
niż zapowiedzieli to twoi Królu kurierzy, to nawet bardzo się
ucieszyliśmy. I tak od samego świtu byliśmy już wszyscy
przygotowani na uroczyste jej przywitanie. Tak że to, iż
przejeżdżała przez naszą wieś wcześniej, niczym nie umniejszyło
honorom jakie jej oddaliśmy ani też nie spowodowało zakłóceń
przy jej uroczystym powitaniu. Przywitaliśmy ją bardzo serdecznie.
A ona z uśmiechem machała do nas ręką ze swej karety i dzieciskom
rzucała cukiereczki… Więc… co to ja chciałem powiedzieć…? —
Chłop zaniemówił na chwilę, gdyż w tym momencie Król złapał
go za rękę i mocnym szarpnięciem postawiał go do pionu.
— Gadaj,
gadaj dobry człowieku, wszystko co wiesz! — Napolcio chłonął
każde słowo chłopa i natychmiast analizował w głowie.
— A
więc, chciałem po… po… powiedzieć — zająknął się chłop,
bo Król bardzo blisko zbliżył się do niego, a to, nie dość że
go strasznie onieśmielało, to jeszcze było niebezpieczne, gdyż
trzymał ciągle płonącą pochodnię w ręce.
— Mówże
człowieku, nie zwlekaj! — Napolcio zniecierpliwił się i wyrwał
mu z ręki pochodnię. Po czym podniósł ją do góry tak, by lepiej
widzieć jego twarz, a zwłaszcza usta, z których być może dowie
się czegoś pocieszającego o jego ukochanej istocie. — Proszę,
mów!
— No bo
ja chciałem powiedzieć, Królu, Nasz Kochany Władco, że
ucieszyliśmy się bardzo z tego, że Księżniczka India wcześniej
przejeżdżała przez naszą wieś, bo zaraz po południu rozpętała
się u nas potworna burza. Deszcz lał jak z cebra, a pioruny waliły
niemiłosiernie, gdzie popadło. I jeden taki najpotężniejszy
rąbnął w nasz stuletni dąb, który rósł przy drodze,
rozpoławiając go z kretesem. Dąb zawalił się na drogę,
tarasując całkowicie przejazd. Aż do wieczora mordowaliśmy się z
usunięciem jego grubych konarów i pnia z drogi. Dlatego byliśmy
szczęśliwi, że Księżniczkę Indię, przez to że przejechała
przez naszą wieś wcześniej, ominęła ta straszliwa i
niebezpieczna burza.
— Sławoj,
czy ty to słyszysz? — zawył zrozpaczony Król. — Burza ją
ominęła. To co ją nie ominęło? Gdzie ona jest?!
— Może
Księżniczkę Indię dopadła jednak burza i schroniła się przed
nią gdzieś tutaj, w borze — odezwał się znów chłop, widząc
ogromny smutek w oczach Króla i nie mniejszy w oczach Sławoja. Ale
w końcu to i jemu samemu wydało się mało prawdopodobne, gdyż
burza szalała we wczesnych godzinach popołudniowych, a już była
noc. Tyle godzin Księżniczka nie mogła się przecież ukrywać
przed burzą. Zważywszy na to, że burze mają to do siebie, że
choć są gwałtowne, są krótkotrwałe.
Król
Napolcio szalał wewnętrznie z niepokoju. A i na zewnątrz było to
też widać. Chociaż milczał i tylko wodził oczami, to po
zadumanym Sławoju, to po dobrodusznym chłopie, to jednak wszystko w
nim krzyczało. Serce pękało z bólu i krwawiło. Bo oto on, Wielki
Król Wielkiej Barbedetlandii, nie wiedział, co dalej ma czynić.
Gdzie się udać? Kogo pytać? Beznadzieja! A jednak beznadzieja! Bo
któż albo cóż jeszcze mogłoby pomóc? Napolcio coraz bardziej
popadał w desperację. Spojrzał jeszcze raz smutnym wzrokiem na
Sławoja i chłopa, wreszcie się odwrócił do nich plecami,
odrzucił na bok płonącą pochodnię i ze spuszczoną głową
podszedł do Pegazusa.
Pegazus
swym końskim instynktem wyczuwał, że pan jego jest bardzo smutny i
chciał mu w smutku ulżyć. Dlatego wyciągnął do przodu swój
duży łeb, aby pan jego mógł się o niego oprzeć i w ciszy smutek
ukoić.
Napolcio
skwapliwie skorzystał z tej formy pocieszenia. Bo lepsza taka niż
żadna. Oparł się więc całym ciężarem swego ociężałego ciała
o łeb przyjaciela konia i próbował ogarnąć myśli. Nieraz tak
robił, gdy mu było źle, albo miał problemy, i zawsze mu to
pomagało. Może i tym razem pomoże? Napolcio ledwie stał już na
nogach. Tym mocniej opierał się o ciepły i aksamitny łeb
Pegazusa, i łkając w duchu, usilnie starał się przeanalizować
wszystko to, co jest mu już wiadome na temat Księżniczki Indii.
Analizował więc: — „Przez Barbedów Księżniczka przejeżdżała,
przez Barbadejowo nie. To znaczy, wjechała do Boru Barde, ale z
niego nie wyjechała. Wygląda więc na to, że gdzieś w borze musi
być. Ale gdzie? Bór Barde jest przeogromny. Gdzie jej szukać?
Przez bór droga jest tylko jedna. A na drodze nigdzie jej nie ma. Co
więc się stało, że zboczyła z drogi? Czyżby ten pas
zniszczonego drzewostanu miał związek z jej zniknięciem? Ale jak
to możliwe? Żadnego jej śladu przecież tam nie znalazłem. No i
co ma znaczyć fakt, że Król Virginus sam dotarł pod Wzgórze
Barbedeńskie? Jakkolwiek by nie było, to jednak trzeba mi szukać
jej chyba w borze. Ale jak? Ciemność w głębi boru jest tak gęsta,
że oko wykol. Jak jej szukać? Och, wszechświecie mój ukochany,
przecież w ciemnym borze, tym bardziej w nocy, jest bardzo
niebezpiecznie. Biedna India… Zaraz, zaraz… No ale rycerzy z jej
eskorty też przecież nie ma. Może są jednak razem z Księżniczką
i chronią ją? No a ja? Cóż ja mam czynić?” — Napolcio załkał
na głos i głowę opartą o łeb Pegazusa podniósł nagle do góry.
Spojrzał na złocony granat nieba, prześwitujący pomiędzy
drzewami, i wyszeptał: — „Drogi ojcze Jeremiaszu, pomóż mi,
błagam”. — Długo wpatrywał się w niebo, wyczekując jakiegoś
znaku. Niestety, nie doczekał się. Ogarniała go coraz większa
rozpacz. Załamany i jednocześnie wściekły do granic
wytrzymałości, chwycił za rękojeść szabli i wyszarpał ją z
pochwy. I już chciał w pojedynkę pędzić z nią w ciemność
boru, gdy nagle, ku jego przeogromnemu zdziwieniu, usta jego, jak
gdyby same wypowiedziały dwa krótkie słowa: — „Wróżka
Sagitta”. — Napolcio oniemiał na moment, ale po chwili rozumiał
już wszystko. Z ogromną wdzięcznością spojrzał jeszcze raz na
nocne niebo, i ku zdziwieniu tym razem Sławoja i chłopa, zawołał:
— „Dzięki ci ojcze!” — Napolcio wiedział już co ma robić.
Sławoj,
który ciągle stał obok chłopa i z tej odległości obserwował
Napolcia, wiedział, że musi odczekać i nie może mu w takiej
chwili przeszkadzać. Znał go przecież od dawna i po jego minie
poznawał, kiedy on nie chce nikogo słuchać ani widzieć. Kiedy
potrzebuje samotności, by samemu dojść ze sobą do ładu. Ale tym
razem był bardziej wylękniony o swego przyjaciela, gdyż mimika
jego twarzy wyrażała przeogromne cierpienie, jakiego jeszcze nigdy
u niego nie widział. Na szczęście nie trwało to długo, gdyż po
paru minutach jego ukochany przyjaciel Król ożywił się, i wołając
coś o ojcu, z lekkim uśmiechem na twarzy podchodził już do niego
z powrotem. Na widok ten, oczy Sławoja napełniły się łzami
szczęścia.
— Napolciu,
już? — zapytał szeptem. A gdy Król skinął głową w odpowiedzi
i poklepał go po ramieniu, wręcz tryskał ze szczęścia.
— Wiem
już, co mam czynić — odezwał się po chwili Napolcio. —
Jedziemy do wróżki Sagitty, ona na pewno powie mi gdzie mam
Księżniczki Indii szukać. Wiele dobrego o niej słyszałem jeszcze
od mojego ojca Jeremiasza, a i Królowa Matka nieraz korzystała z
jej pomocy. Trzeba nam ruszać w drogę niezwłocznie. A że wróżka
Sagitta żyje w Puszczy Badeńskiej, po drugiej stronie Wzgórza
Barbedeńskiego, jadąc do niej, wstąpimy do pałacu, by rycerze się
pożywili i przemyli z kurzu. Trzeba nam też nakarmić i napoić
konie. Całą noc mamy przed sobą, aby do pałacu dojechać i tam
się oporządzić. A potem skoro świt, ruszymy do Puszczy
Badeńskiej… No, to w drogę!... Aha, jeszcze jedno! Powiedz mi
dobry człowieku, a gdzie to tak pędziliście na koniach po nocy?
— Sam
nie wiem, Królu Miłościwy — rzekł chłop w zadumie. — Kiedy
kończyliśmy oporządzać drogę z zawalonego dębu, szarzało już
na dworze. Śpieszyliśmy się bardzo, by zdążyć przed nocą. I
wtedy, ni stąd, ni zowąd, usłyszeliśmy dziwny harmider dochodzący
z boru. Słyszeliśmy wyraźnie dźwięk rogów myśliwskich, okrzyki
ludzi, a nawet tak jakby gwizdy. Echo niosło te dźwięki głośno i
złowieszczo, bardzo złowieszczo. Rzuciliśmy natychmiast wszystko,
wskoczyliśmy na konie i pognaliśmy do boru komuś na ratunek.
Komuś, bo nikt z nas nie odważył się nawet głośno wypowiedzieć,
że chodzi mu o Księżniczkę Indię, przyszłą naszą Królową.
Pędziliśmy przez bór i każdy po swojemu błagał niebiosa, by to
jednak nie o nią chodziło…
— Dobry
mam lud — rzekł dumnie Napolcio, przerywając chłopu. — Nie
zapomnę wam tego nigdy. A teraz przyprowadź mi tutaj pozostałych
Barbedów… A ty, Sławoj, odwołaj z ukrycia rycerzy i chłopów
barbadejańskich i ich też tu przyprowadź… Poczekaj, weź tę
pochodnię, by cię z daleka poznali… A swoją drogą… Coś
takiego! Patrzcie, jak pięknym, niespotykanie niebieskim płomieniem
pali się ta pochodnia na ziemi… A jakie wydaje skwierczące
dźwięki o różnej tonacji i zabarwieniu. Tak jakby chciała nam
coś powiedzieć… No, no, no!
Sławoj i
chłop wpatrywali się z rozdziawionymi ustami w płonącą
niezwykłym ogniem pochodnię i nie mogli od niej oczu oderwać.
Wreszcie chłop pierwszy oprzytomniał, wskoczył na swego konia i
zanim puścił się galopem do swych pobratymców, zawołał:
— To na
twoją cześć, Królu nasz kochany! I na cześć Księżniczki
Indii, którą niebawem odnajdziesz! — I pognał w ciemność w
stronę Barbedów, którzy stali wytrwale w oddali, trzymając w
rękach pochodnie płonące pięknym, żółtym płomieniem.
— Dziękuję
ci za dobre słowa, dobry człowieku! — zawołał Napolcio za
oddalającym się chłopem i popatrzył na Sławoja, który stał
wciąż bez ruchu i wpatrywał się w cudowną pochodnię. — Hej,
Sławoj, co z tobą? Podejmuj z ziemi pochodnię i ruszajże po
rycerzy i Barbadejanów. Nuże! Sławoj, czy ty mnie słyszysz?!
Sławoj
stał jak urzeczony i dalej wpatrywał się w pochodnię, nie
reagując wcale na słowa Króla. Widząc to Napolcio, sam podniósł
z ziemi płonącą coraz to większym i jaśniejszym płomieniem
pochodnię i wcisnął ją oniemiałemu Sławojowi do ręki ze
słowami:
— Ruszajże
Sławoj! Ten ogień będzie nas prowadził aż do zwycięstwa. Do
zwycięstwa nad złem, którego imienia jeszcze nie znamy. Ale
poznamy z pewnością. Napoleon I, Król Barbedetlandii i twój
przyjaciel Napolcio w jednej osobie ci to mówi… Zobaczysz, wrócimy
z tarczą!
Na te
słowa Sławoj natychmiast doszedł do siebie i z okrzykiem: — „Do
zwycięstwa!” — wskoczył z rozbiegu na swego konia, trzymając
cudowną pochodnię wysoko nad głową.
Król
Napolcio pozostał sam w ciemnościach. Nie zrażała go jednak ta
ciemność. Cały czas obserwował drogę. I raz patrzył za
oddalającym się w niezwykłej poświacie Sławojem, a raz na
poruszające się punkciki ognia z pochodni Barbedów, którzy
najwyraźniej formowali już szyki do jazdy. Po niedługiej chwili
usłyszał tętent koni z obydwu stron drogi. Spojrzał wtedy jeszcze
raz ku niebiosom i wyszeptał: — „Najukochańszy ojcze
Jeremiaszu, wiem, że to tobie zawdzięczam… I wielkie dzięki ci
za to”.
— Posłuchajcie,
moi drodzy Barbadejanie i Barbedowie…! — zagaił Król Napoleon,
kiedy wszyscy już dotarli do tego miejsca na drodze, na którym on
na nich czekał. — Jestem z was dumny i dziękuję niebiosom, że
dały mi tak wierny i odważny lud. Podziwiam was za to, co
uczyniliście dla dobra Księżniczki Indii i również mojego.
Dziękuję wam z całego serca za wszystko! I pragnę wam powiedzieć,
że zawsze o was będę pamiętał. A w podziękowaniu za wasz trud i
oddanie, pragnę was wszystkich, całą wieś Barbadejowo i całą
wieś Barbedów, zaprosić na moje i Księżniczki Indii wesele…
— Cześć
i dzięki Królowi Napoleonowi i Księżniczce Indii! — rozległo
się jednocześnie po obydwu stronach drogi. I Barbadejanie, jako
pierwsi, padli na kolana, a za nimi, wprost z grzbietów końskich,
padali na klęczki Barbedowie.
— To
jeszcze nie wszystko! — radosnym głosem zawołał znów Król
Napoleon. — W podziękowaniu za wasze dobre i harde serca, pragnę
obydwie wsie na dwa lata zwolnić od podatku królewskiego…
— Huuurrraaa!!!
Niech żyje Król Napoleon! Niech żyje Nasz Kochany Władca i
Dobroczyńca! — gromko wyrwało się z gardeł uszczęśliwionych
chłopów i zabrzmiało potężnym chórem. Aż zaspane nieco echo
się ożywiło i poniosło te radosne dźwięki po borze daleko,
bardzo daleko.
— A
teraz, proszę was, drodzy Barbedowie, abyście przyjęli na nocleg
strudzonych Barbadejanów. Prowadźcie ich do siebie i dajcie im wikt
i posłanie. A ja w zamian przyślę wam jutro całą furę jedzenia
i napitku oraz kilka pustych fur do przewiezienia wszystkich
Barbadejanów z powrotem do ich wsi… No to w drogę! Wy do
Barbedowa, a my do wróżki Sagitty! Ruszajmy!
Po
krótkiej chwili, uformowana już kawalkada rycerzy na czele z Królem
Napoleonem i Sławojem, pędziła w drodze powrotnej do pałacu
królewskiego na Wzgórzu Barbedeńskim, by o świcie udać się w
dalszą drogę do wróżki Sagitty. A szczęśliwi chłopi z
Barbedowa wraz z nie mniej szczęśliwymi chłopami z Barbadejowa
kierowali się w stronę wsi Barbedów.
Chłopi
poruszali się dziwną kolumną pieszych i jadących na koniach.
Każdy chłop siedzący w siodle przyjął na grzbiet swojego konia
tylu Barbadejanów ilu się tylko zmieściło. Pozostali szli
piechotą, ale były to same młode i silne chłopy. I tak niezwykłą
kolumną, oświetloną pochodniami, zbliżali się powoli do wsi
Barbedów.
Król
Napoleon wraz ze Sławojem prowadził swych rycerzy z coraz to
większą szybkością. Z minuty na minutę przyśpieszał tempa.
Pilno mu było do dalszej akcji poszukiwawczej. A że cudowną
pochodnią, którą od tej pory sam dzierżył w ręku — oświetlał
przestrzeń tak mocno, przeto całą kawalkadę rycerzy ogarniała
pełna jasność. Tak szybka jazda nie była więc niebezpieczna.
Konie przyzwyczaiły oczy do tej nietypowej w nocy widoczności i
galopowały swobodnie, zachowując odpowiednią odległość między
sobą. A trzeba przyznać, że ta niezwykła nocna kawalkada
prezentowała się wybornie przez całą drogę. Licząca stu
jeźdźców, składała się z dwudziestu szeregów. A w każdym zaś
szeregu jechało po pięciu jeźdźców. Czoło tej kawalkady tworzył
oczywiście Napolcio i Sławoj. Wspaniałe złote szaty Króla i
srebrna zbroja Sławoja, a także posrebrzane zbroje rycerzy
połyskiwały w świetle cudownej pochodni. Gdzieniegdzie lśniły
też dodatkowo jeszcze w blasku księżyca w pełni, który co rusz
zaglądał na drogę spomiędzy koron drzew i podziwiał poruszające
się tam przepiękne światło i jego odblask na zbrojach rycerskich.
Może był nawet trochę zazdrosny? Bądź co bądź niebywałą miał
konkurencję.
Księżyc
bladł już na horyzoncie, kiedy Król wraz ze swymi rycerzami
wyjeżdżał z Lasku Barbedeńskiego na łąkę pod Wzgórzem
Barbedeńskim. A tego dnia jakoś tak wyraziściej blednął niż
zwykle. Cóż, widocznie jednak z zazdrości. Napolcio jednak nie
zwracał uwagi na to niezwykłe zjawisko. Był zajęty swoimi
myślami. Myślami związanymi z Księżniczką Indią.
Zbliżali
się do pałacu
królewskiego, galopując przez łąkę niczym setka wichrów. Pałac
stawał się coraz bardziej widoczny. Aż wreszcie zupełnie wyłonił
się ze spowijającej go gęstej mgły i Napolcio miał go przed
oczami w pełnej okazałości. Napolcio uwielbiał ten widok.
Zwłaszcza świtem, kiedy wracał z boru po nocnym polowaniu. A że
również uwielbiał polowania to i często zdarzało mu się
podziwiać jego potężne mury, ogromne szpiczaste wieże, których
było aż siedemnaście, i jego wspaniały wystrój, jaki tworzyły
wiszące ogrody pełne bujnej roślinności i kolorowego kwiecia.
Napolcio za każdym razem ściągał cugle Pegazusowi, by jadąc
powoli, móc napawać oczy tym przepięknym widokiem. Och, jakże
dumny był zawsze z tego widoku. Ale nie tego dnia. Tego dnia widok
ten nic dla niego nie znaczył. Troska o Księżniczkę Indię
przyćmiła mu znaczenie wszystkich doniosłych dotychczas wrażeń.
Prawie
mieli wjeżdżać już na zwodzony most (w pośpiechu opuszczany
przez nocnych wartowników), kiedy Napolcio zauważył coś dziwnego
na frontowej ścianie pałacu. Właściwie to to jakoś samo rzuciło
mu się w oczy, gdyż on sam nie bardzo zwracał uwagę na cokolwiek.
Pragnął tylko jak najszybciej znaleźć się w pałacu i zabrać
się za przygotowywanie do dalszej drogi, do wróżki Sagitty. Nie
zastanawiał się nad tym, co to mogło być. Podświadomie uznał to
za rzecz mało istotną. Wraz ze wszystkimi rycerzami przegalopował
przez zwodzony most i wpadł na dziedziniec.
Na
dziedzińcu, ku Napolcia ogromnemu zdziwieniu, stało wielu dworzan.
Wszyscy dworzanie na jego widok zaczęli biec naprzeciw i w biegu
zadawać pytania o Księżniczkę Indię. Napolcia ucieszyła troska
dworzan, ale że pilno mu było do dalszej drogi w pośpiechu zawołał
tylko, żeby szykowali się na wesele, bo pod wieczór przywiezie
Księżniczkę i jeszcze przed nocą staną razem na ślubnym
kobiercu. Po czym zeskoczył z konia i pognał do wrót pałacu.
Dworzanie
uszczęśliwieni tą wiadomością głośno wyrażali swój zachwyt.
Zachwycali się również jasnością, jaka wraz z przybyciem ich
ukochanego Króla zapanowała na dziedzińcu. Przez dobrą jeszcze
chwilę stali i radośnie komentowali między sobą wszystko to, co
usłyszeli i zobaczyli. Wreszcie bardzo wolnym krokiem rozeszli się
do swych domów. Musieli przecież odpocząć i nabrać sił przed
hucznym weseliskiem swojego Króla i Księżniczki Indii.
Napolcio
zanim wszedł do pałacu popatrzył na najwyższą wieżę. I gdy
zobaczył w niej Papkoja machającego do niego białą chorągiewką,
uspokoił się. Włożył swą cudowną pochodnię do
przytwierdzonego do ściany specjalnego na pochodnie uchwytu i wbiegł
do środka. A tuż za nim wbiegł Sławoj.
W pałacu,
w sali królewskiej, czekała na niego Królowa Matka. Królowa
Beatrycze odetchnęła na widok syna, ale wiadomość, jaką jej
Napolcio na szybko przekazał, zasmuciła ją. Ona również,
biegając za synem, na szybko przekazała mu wiadomości pałacowe.
Najważniejszą wiadomością, jaką Napolcio chciał usłyszeć i na
szczęście usłyszał, była wiadomość, że Król Virginus, jego
przyszły teść, czuje się już dobrze i odpoczywa w sypialni ojca
Jeremiasza.
— Sławoj,
zastąp Papkoja na wieży innym wartownikiem, najlepiej Błażejem, i
każ mu się do mnie zgłosić — wydał polecenie Napolcio, kiedy
wraz z przyjacielem znalazł się w końcu w swojej komnacie. — Za
godzinę zacznie świtać, musimy więc za niecałą godzinę być
gotowi do drogi… No, pędź już po Papkoja!
Napolcio,
biegając po komnacie, przygotowywał się
do drogi. W biegu też pożywiał się owocami, które służba mu
przyniosła. Nic konkretnego jeść nie chciał, aby niepotrzebnie
nie obciążać żołądka. Zresztą głodu i tak nie czuł. Czuł
tylko ogromne pragnienie. Jednym haustem wypił kielich ulubionego
soku pomarańczowego i spokojnie już podszedł do ogromnego obrazu
ojca, Króla Jeremiasza, który wisiał nad kominkiem. Objął
wzrokiem całą jego postać i uśmiechnął się do niego. Z
roztkliwieniem dotknął jego zbroi wiszącej obok obrazu i z jeszcze
większym poczuciem wiary i nadziei zdjął ze stojaka swą własną
zbroję. Wspaniałą złotą zbroję zdobioną szlachetnymi
kamieniami, z bardzo ozdobnym hełmem i z przytroczonym do szerokiego
pasa mieczem. Przy pomocy służby przebrał się w zbroję i
natychmiast pobiegł do skarbca królewskiego. W skarbcu postał
chwilę, zastanawiając się nad czymś. Wreszcie chwycił za kilka
sakiewek pełnych złotych dukatów oraz dwa ogromne pierścienie z
brylantami i szybkim krokiem skierował się do wyjścia. Z hukiem
zatrzasnął wrota skarbca i pobiegł z powrotem do swej komnaty.
Przed komnatą czekał już na niego Sławoj z Papkojem.
— Czy
wszystko było w porządku podczas mojej nieobecności? — spytał
Papkoja.
— Nic
złego się działo — odrzekł Papkoj, zastanawiając się na
moment.
Napolcio
od razu wyłapał ten Papkoja moment zastanowienia. Znał go od
dziecka i po jego oczach odgadywał w mig czy wszystko jest jak
trzeba, czy nie. Papkoj nie mógł przed nim nic ukryć.
— A
więc melduj niezwłocznie, co się nie całkiem dobrego działo —
rozkazał, robiąc przy tym minę nieznoszącą sprzeciwu.
— Och,
Napolciu, że ty też zawsze musisz się czegoś doszukiwać —
skrzywił się Papkoj. — No dobrze, już dobrze, nie rób takiej
miny… Już ci melduję… A więc, nic się takiego nie stało,
zmuszony byłem tylko Chiorunka i Zefcię zaryglować w ich
komnatach, gdyż rwali się jechać za tobą. W tajemnicy przed
Królową Matką naturalnie. Byli we dwójkę u mnie na wieży.
Chcieli bym im powiedział dokładnie w którą stronę pojechałeś.
Długo im tłumaczyłem, że sami nie mogą opuszczać murów pałacu.
Że nie darowałbyś mi, gdybym im zezwolił. Że w lesie jest bardzo
niebezpiecznie. Że ostatnio często wilki atakują, a i niedźwiedzie
jakieś niespokojne. Że żubry wyłażą na drogę i płoszą konie.
A konie w strachu mogą ponieść na złamanie karku daleko w las…
Ale gdzie tam! Nie chcieli słuchać. Dziurę mi wiercili w brzuchu,
aż mi się brzuch w końcu rozbolał. Na szczęście po chwili ich
uwagę przykuł widok pędzących na koniach: Krzesimira i Korfantego
z Królem Virginusem. Wyrwali mi nawet moją lunetę z ręki, by
lepiej przyjrzeć się nadciągającym. Aż byłem zły na tych
smarkaczy… Och, przepraszam… na Książęta. Bo jak to tak, ja,
wartownik, odpowiedzialny za bezpieczeństwo wszystkich w pałacu,
nie mogłem się przyjrzeć kto to taki kieruje się w stronę murów
pałacowych. A nie mogłem z prostej przyczyny: zabrano mi moje
„wydłużone oko” na okolicę. No ale gdy mnie Chiorunek łaskawie
poinformował, kto to taki się zbliża, uspokoiłem się nieco i
kazałem im natychmiast spuszczać się z wieży i zająć się
Królem Virginusem. Tak że chwilę miałem spokój na wieży.
Chwilę, bo gdy na wieży zjawił się Korfanty z twoim rozkazem,
wtedy mnie też powiadomił, że Chiorunek najpierw dokładnie go
rozpytał gdzie ty się udałeś, a potem zniknął jak kamfora.
Korfantemu to zrazu podpadło. Wysłał na przeszpiegi Błażeja, bo
sam wraz z Krzesimirem musiał zająć się doprowadzeniem Króla
Virginusa do porządku przed oddaniem go pod opiekę Królowej Matki.
I wyobraź sobie Napolciu, Błażej dorwał Chiorunka w stajni, jak
przygotowywał już konia do drogi. Z tą wiadomością pobiegł
natychmiast do Korfantego, ale że ten ciągle jeszcze był zajęty
Królem Virginusem, wspiął się do mnie na wieżę. Ale się
rozsierdziłem po usłyszeniu tej wiadomości! Posadziłem Błażeja
na swoim miejscu i pognałem jak szalony do stajni. Gdy tam wpadłem,
Chiorunek siedział już na koniu. Ileż musiałem mu się
natłumaczyć, że to szaleństwo, by w pojedynkę pchać się na
własne życzenie w paszczę dzikich zwierząt. Że ty byś mi głowę
urwał, gdybym go samego puścił. Ale nic nie skutkowało. A kiedy
zobaczyłem jeszcze i Zefcię w stroju jeździeckim, chyłkiem
wchodzącą do stajni, to już mnie mało szlag nie trafił. Na już
wymyśliłem bajeczkę, że Korfanty przywiózł od ciebie polecenie,
iż kazałeś im siedzieć u siebie w komnatach, bo po północy
prześlesz im gołębiami pocztowymi wiadomość, co mają czynić,
by ci pomóc. Myślisz, że od razu posłuchali? Gdzie tam! Prawie na
siłę wyciągnąłem ich ze stajni, okłamując, że do północy
zostało już tylko dwie godziny, więc szkoda by było, żeby nie
poczekali na wiadomość od ciebie. Bo przecież w niej właśnie,
może być zawarte twoje polecenie, kiedy i gdzie mają jechać. W
końcu udało mi się zaciągnąć ich do komnat. Na szczęście
Korfanty i Krzesimir w międzyczasie skończyli oporządzać Króla
Virginusa, więc postawiłem ich na straży przy drzwiach komnat
smarkaczy… to znaczy, Książąt. Wcześniej cichcem zaryglowałem
jednak drzwi. I wyobraź sobie, że kiedy Zefcia bez większych
protestów została w komnacie, to ten gołowąs Chiorunek, nie.
Musiał się chyba połapać, że to był tylko podstęp z mojej
strony, bo za chwilę wydarł się z komnaty wściekłym głosem, że
mogę mu co najwyżej "kuku zrobić”, bo on i tak wydostanie
się z komnaty i pojedzie za tobą… Na rany dzika! Napolcio, a cóż
ty tak pobladłeś?!... No gdzie ty pędzisz?!
Napolcio
słuchał z niesmakiem dość przydługawego meldunku Papkoja o
sytuacji w pałacu w czasie jego nieobecności. I kiedy już miał
zamiar nakazać mu, by się streszczał, nagle ostatnie zdanie
przyjaciela zastanowiło go… i przyszło olśnienie. Napolcio od
razu przypomniał sobie, że zanim wjechał na most zwodzony, coś
rzuciło mu się w oczy. Ciarki przeleciały mu po plecach na to
wspomnienie, bo zrazu sobie skojarzył, co to mogło być. Poczuł
jak krew z niego uchodzi, a ciałem targają dreszcze. Nie zważał
jednak na swoje przykre odczucia, tylko bez większego już namysłu,
puścił się pędem niczym strzała w kierunku komnaty Chiorunka. Ku
przeogromnemu zaskoczeniu Papkoja i Sławoja.
Dwaj
najwięksi przyjaciela Napolcia nie trwali jednak długo w tym stanie
i puścili się w mig za nim.
— Ależ
Napolciu, nie musisz się martwić, w komnatach cicho jak makiem
zasiał! — wołał Papkoj za plecami Króla, gdyż wnet pojął
dokąd on zmierza. — Na pewno usnęli, umęczeni czekaniem na
gołębie pocztowe i… śpią teraz twardym snem jak dwa susły.
Napolcio
nie słuchał jednak. I gdy tylko dopadł drzwi komnaty braciszka,
natychmiast odsunął od nich Korfantego i je odryglował. Wpadając
do środka, popatrzył najpierw na łóżko. Niestety, łóżko było
puste. Od razu pobiegł do okna. Okno było otwarte na oścież.
Rzucił się na parapet i wychylił się daleko za okno… i jak nie
wrzaśnie:
— Do
stu piorunów i siedmiu kaduków! Chiorunek, a ty co tam robisz…
za… za… za oknem? Trzymaj się mocno… proszę cię… No
trzymaj się mówię! Nie ruszaj się… tylko się trzymaj! Do
stuuu… nie, zaraz mnie coś trafi…! Zefcia, natychmiast schowaj
się w oknie… Chowaj się, mówię, i to już!… A niech to dunder
świśnie! Co tu się porobiło podczas mojej nieobecności?!
Okazało
się, że to coś, co Napolciowi rzuciło się w oczy zanim wjechał
na zwodzony most, to nie było niestety „coś”, tylko „ktoś”.
A był to Chiorunek we własnej osobie, który zwisał na powiązanych
prześcieradłach głową w dół.
A było
to tak: Chiorunek, gdy tylko usłyszał dźwięk rygla u drzwi swojej
komnaty, od razu pojął, że Papkoj zrobił go na szaro. Postanowił
wyswobodzić się z uwięzienia i dopiąć swego, ruszając w pogoń
za braciszkiem Królem. Przecież chciał mu ofiarować z głębi
serca płynącą pomoc. Niewiele się namyślając, przystąpił do
skręcania liny ze swojej pościeli, by przez okno wydostać się z
komnaty. Skręcanie liny zajęło mu dużo czasu, gdyż jakby na
złość w tym dniu pokojówka zmieniła mu pościel na bardziej
wyszukaną i założyła pościel jedwabną. I choć Chiorunek wręcz
przepadał za tą delikatną pościelą, którą mu zakładano na
szczególne tylko odświętne okazje, to jednak w tym dniu, pościel
ta wydała mu się wręcz obrzydliwa. Skręcanie szło mu opornie, bo
wszystkie kawałki dokładnie porwanej pościeli ślizgały mu się w
palcach. Musiał się dobrze namęczyć, by skręcić z nich coś na
podobieństwo liny. Pracował jednak wytrwale i w pocie czoła przez
kilka godzin. I kiedy już miał jej na tyle, że wydawało mu się
iż powinno wystarczyć, aby swobodnie się na niej spuścić i
dotknąć ziemi, natychmiast pobiegł z nią do okna. Jeden koniec
liny przywiązał do wystającego spod parapetu haka, służącego do
podwieszania kotary, a drugi, wyrzucił przez okno. Zadowolony z
siebie przystąpił do spuszczania się. Och, jakże był dumny, że
udało mu się Papkoja wystrychnąć na dudka. Spuszczanie się szło
mu jak z płatka. Lina z jedwabnej pościeli była śliska, więc
spuszczał się z poślizgiem. A i niebiosa były mu przychylne, gdyż
ogromna tarcza księżyca oświetlała mu drogę ucieczki znakomicie.
I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie wystające z wiszących
ogrodów cierniste pnącza kolcowoju poprzeplatane kolczastymi
pnączami pnącej róży, w których się zaplątał na wysokości
trzydziestu stóp od upragnionej wolności, czyli ziemi. Chiorunek
szarpał się z tymi pnączami okrutnie. Niewiele jednak wskórał.
Bo gdy wyswobodził nogi z pnączy, to z kolei lina się zaplątywała.
Gdy odplątał linę, nie zdążył się nawet ucieszyć, a już nogi
miał na powrót oplątane pnączami. I tak wkoło. Chiorunek nie
poddawał się jednak. Walczył z tym przeklętym zielskiem (jak w
duchu nazywał tę uwielbianą przez Królowę Matkę roślinność)
wytrwale i bardzo długo. I gdy tak niestrudzenie walczył, zauważył
nagle, że długi kawał liny luźno opadł na ziemię. Najwyraźniej
lina przetarła się na kolcach i cierniach pnących roślin.
Chiorunka na ten widok aż zatkało. Poczuł jak strach paraliżuje
mu kończyny. Resztkami sił trzymał się tego co z liny pozostało
i pobliskich pnączy. Wodził bezradnie oczami dookoła i nie
wiedział co ma robić. Wreszcie zobaczył krew na dłoniach. Całe
były pokaleczone od kolców i cierni. I o dziwo, widok ten stał się
dla niego impulsem do dalszej walki z tym zielonym paskudztwem
blokującym mu drogę do wolności. Mało tego, wyobraził sobie
nawet, że ma do czynienia z wrogiem. Z prawdziwym wrogiem, bo
zadającym mu prawdziwe rany. Zaczął więc walczyć z pnączami,
jakby walczył z groźnym wrogiem. Zamierzał wroga zwyciężyć i…
zejść po nim zwycięsko na ziemię. Niestety, walka była nierówna.
Wróg był groźniejszy niż Chiorunek myślał. Im więcej się
szarpał i walczył z pnączami, tym one mocniej go z każdej strony
oplątywały. Chiorunek, umęczony do granic wytrzymałości, z
ogromną przykrością zmuszony był w końcu "opuścić po
sobie uszy” i poddać się. Nie miał już innego wyjścia. Zaczął
nawoływać Zefcię, by mu jakoś pomogła. Lecz cóż to było za
nawoływanie... Musiał nawoływać szeptem, by nikt go nie usłyszał,
zwłaszcza straż. Albo co gorsze, ten wstrętny Papkoj. Chiorunek
ciągle był wściekły na Papkoja za to, że udało mu się tak
głupio go podejść. Stojących w oddali dworzan nie obawiał się.
Bo cóż oni mogli mu zrobić? Nic. Nikt z nich nie mógł mu
rozkazywać, co on, Książę Melchior,
ma robić...