środa, 2 stycznia 2019

Byłam Podolanką... i zawsze pozostanę

Wspomnienie to jest tylko streszczeniem niektórych wydarzeń opisywanych przez moją Mamę w swojej autobiografii. Mama napisała ją w wieku 83 lat. Ja ją zredagowałam. Dzisiaj Mama ma ponad 92 lata.  


Byłam Podolanką... i zawsze
pozostanę 


Dzieciństwo moje było bardzo piękne. Rodzina moja była średnio zamożna, ale dzięki pracy dziadków i rodziców, niczego nam nie brakowało. Mój ojciec był Polakiem, a matka Ukrainką, mimo to wszyscy żyliśmy w zgodzie. Nasza wieś, Dobrowody, była duża i piękna. Była tam szkoła 7-mio klasowa, był Dom Ludowy i Ukraiński Narodnyj Dim. Był duży staw, zapora i młyn. Był również duży pomnik Orła Białego w locie, a na postumencie wyrzeźbiona głowa Józefa Piłsudskiego. To była nasza chluba. Nas Polaków we wiosce było bardzo mało. Nawet kościoła nie mieliśmy, tylko kapliczkę. Parafia zaś była 3 km dalej, w Opryłowicach. Moi starsi bracia i siostra zawsze tam jeździli rowerami. Jednak Ukraińcy mieli swoją cerkiew. Z Ukraińcami też chodziłam do szkoły i na religię. Religii uczył nas tylko ukraiński ksiądz. Tak że modlitw po polsku uczyłam się w domu. Najwięcej nauczył mnie dziadek Józef. Pamiętam jak siadywał zimową porą na krześle pod piecem i modlił się głośno, a ja tuż przy nim, na podłodze, powtarzałam za nim wszystkie te piękne modlitwy. Bardzo lubiłam modlić się z dziadkiem. Śpiewać również. Babci Julianny z Sieniawskich już niestety nie było na świecie. Zmarła w 1933 r. Moja mama natomiast zawsze chodziła do cerkwi. Jej rodzina była bardzo pobożna. Brat mamy był starszym bratem w cerkwi. To taka sama funkcja jak kościelny w kościele. Pamiętam mamę jak przy czytaniu Pisma Świętego zawsze klęczała pod amboną z zapaloną świecą i pochyloną głową. Pamiętam też, że zawsze miała przy sobie taki duży różaniec. Mówiła, że to koronka, bo miała siedem tajemnic. Dziwiło mnie to, bo w cerkwi nikogo z takim różańcem ani koronką nigdy nie widziałam. A kiedy byłam jeszcze mała, mama zawsze mnie tam za rękę prowadziła. Potem, kiedy byłam już trochę starsza, często porównywałam modlitwy dziadka i mamy, i choć wydawały mi się nieco inne, z czasem nauczyłam się modlić i po polsku i po ukraińsku. Jest jeszcze jedna rzecz, którą z dzieciństwa pamiętam doskonale. To wyprawka ślubna mojej mamy. W jej kufrach było wiele pięknych, kolorowych kilimów i kilimków. Duże chusty w trzech kolorach: białym, żółtym i czerwonym. Piękny długi kożuszek w kolorze czerwonym z czarnym wełnianym kołnierzem i mankietami, haftowany dołem. A drugi, krótki bordowy. I wiele innych pięknych ubrań. Najbardziej mi się mama podobała w swoim kostiumie, „kościumczyku”, jak to mama mówiła. Był uszyty z takiej drogiej, delikatnej wełenki w kolorze chabrowym. Góra z baskinką, dopasowana, a spódnica lekko poszerzana z delikatnym maszynowym haftem u dołu. Buciki miała na obcasie, wysokie i sznurowane. Miała ładną figurę. Zawsze bardzo mi się podobała. Mama pochodziła z bogatej rodziny. Tak że miałam dwie rodziny, polską i ukraińską. I zupełnie nam to nie przeszkadzało. Nie było żadnych różnic. Aż do roku 1939, kiedy wybuchła II wojna światowa. Pozbawiono nas wtedy rodzinnych więzi.

Ja zawsze byłam bardzo szczera, lubiłam się ze wszystkim dzielić. Moje koleżanki były z biednych rodzin. Nosiłam im przede wszystkim miód, bo mój ojciec miał pasiekę. Też i z chlebem biegałam do nich, bo u nich był czarny chleb, a nasz biały, pieczony w blachach. A najbardziej lubiłam jechać do kościoła na Wszystkich Świętych. Tam obok kościoła klęczały tzw. „dziady”. Bardzo mi było ich żal. Pytałam ojca dlaczego oni tak brzydko ubrani przyszli do kościoła. Ojciec mi tłumaczył, że oni są bardzo biedni, nie mają w co się ubrać ani co jeść. Dlatego też moja mama piekła dużo bułek, a tato zawsze miał przy sobie drobne pieniążki dla nich. Bardzo lubiłam im to wszystko rozdawać. Bułki wyciągałam z koszyka, a pieniążki z garści ojca. Dziady łapały mnie za rączki, dziękowały i modliły się. Pamiętam też, że chodziłam z moją mamą z jedzeniem do takiej starej, biednej babci na skraju wsi. Ona nie miała nikogo. Gmina wyznaczyła co bogatszych ludzi by jej po kolei nosili jedzenie. Kiedy tam weszłam po raz pierwszy, do tej jej biednej chatynki, bardzo się wystraszyłam. Babcia ta wyglądała jak Baba-Jaga z mojej książeczki. Była brudna, gruba, pomarszczona, miała strasznie rozczochrane długie czarne włosy… i siedziała na piecu.

Szkoła w Dobrywodach.


Moja szkoła mieściła się w pałacyku miejscowego hrabiego. On miał w Dobrywodach duży majątek. Ogromne zabudowania gospodarcze, czworaki, a dookoła piękny park. Tu, u jego pradziadków, w 1745 roku zdarzył się cud. Oni mieli obraz Matki Boskiej Bolesnej Łaskawej, i pewnego dnia, na jej obliczu pojawiły się krwawe łzy. Zauważyła to służąca i zszokowana zaczęła je wycierać, a one ciągle płynęły dalej. Władze kościelne, kiedy dowiedziały się o tym niesamowitym wydarzeniu, uznały ten obraz za cudowny i zabrały do Monastyżysk do parafii. Obraz ten, w czasie naszej wywózki, jakimś dziwnym trafem w 1945 r. przywędrował razem z nami na Ziemie Odzyskane. Obecnie znajduje się w Bogdanowicach (4 km od Głubczyc) w kościółku pod wezwaniem Św. Krzyża, gdzie znajduje się takie małe sanktuarium.

Bardzo lubię wspominać moje dzieciństwo, bo było wspaniałe. Wszędzie byłam lubiana. W domu, na wsi, w szkole, i przez kierownika szkoły, pana Pronkiewicza, i przez jego żonę. Pani Pronkiewiczowa prowadziła Kółko Artystyczne, w którym moi bracia i siostra brali aktywny udział. Na scenie liczył się zwłaszcza brat Staszek, ponieważ umiał pięknie śpiewać. Często go naśladowałam. Do dziś pamiętam wiele piosenek z jego repertuaru. Jak np. ta:

W tajemnej głębi duszy,
gdzie płynie cicha łza,
jesienna zawierucha
żałobny nokturn gra.

Dziś między mną a tobą,
nic prócz minionych burz,
prócz mogił zmarłych tęsknot,
i girland zwiędłych róż.

Jak jam ciebie nie znała,
dusza jak wolny ptak
tęsknoty nie znała…
był dla mnie piękny świat.

Tyś mi uwięził serce,
zniewolił myśli me,
co w ciągłej są rozterce…
Och, wróć mi serce me!

Albo ta:
Tajemna lampa marzeń
może wygasła już do cna…

Wiatr szumi pieśń żałosną
i łka, i łka, i łka…

Albo taka:
Wróć, wróć do mnie moja mała,
czarowny mój ty śnie.
Wróć do mnie ukochana,
ja czekam cię!
Ja ci wszystko zapomnę,
scałuję wszystkie łzy…
Moje szczęście ogromne
razem z Tobą wróci mi!
Wróć, wróć do mnie moja mała,
bez ciebie tak mi źle,
noce bezsenne…
Czekam i wołam cię!

Albo takie jak:
Mały biały domek”; „Wieczorny dzwon”; „Chryzantemy złociste”

Albo jeszcze: „Czerwone jabłuszko”

Czerwone jabłuszko przekrojone na krzyż,
Czemu ty dziewczyno krzywo na mnie patrzysz?

Ref. Gęsi za wodą, kaczki za wodą,
Uciekaj dziewczyno, bo cię pobodą!
Ja ci buzi dam, ty mi buzi dasz,
Ja cię nie wydam, ty mnie nie wydasz!
Mazurek, mazureczek, oberek, obereczek, kujawiak, kujawiaczek,
Chodźże Maryś, chodźże, chodź, chodź!

Czerwone jabłuszko po ziemi się toczy,
Tego chłopca kocham, co ma czarne oczy…

Ja też czasami brałam udział w teatrzykach szkolnych. Raz grałam niezapominajkę. Ubrali mnie w niebieską sukienkę papierową i w takim samym kolorze czepeczek. Moje jasne warkoczyki upleciono w koszyczek. Ładnie wyglądałam Byłam bardzo dumna z siebie. Było nas więcej dziewczynek, podobnie jak ja ubranych. Trzymałyśmy się za ręce i śpiewałyśmy taką piosenkę:

Niezapominajki,
to są kwiatki z bajki.
Rosną nad potoczkiem,
patrzą żabim oczkiem.

Gdy się jedzie łódką,
śmieją się cichutko
i szepczą skromnie.
nie zapomnij o mnie.

A jeszcze pamiętam taką piosenkę, moją ulubioną:

Na Podolu biały kamień.
Podolanka siedzi na nim.
Siedzi sama wianki wije,
jak nie z róży, to lilije.

Przyszedł do niej cudzoziemiec.
Podolanko daj mi wieniec.
Rada bym ci wieniec dała,
gdybym mamy się nie bała…

Pani Pronkiewiczowa, żona dyrektora szkoły, zabierała mnie nieraz do siebie, żeby się pobawić z jej córeczką Renią. Fajne to było, ale czasem lekcje uciekały. A potem na koniec roku miałam świadectwo z góry na dół bardzo dobre. Moi rodzice bardzo się cieszyli z moich ocen. No ale mi niestety w późniejszych latach brakowało wiadomości z opuszczonych lekcji. Miałam 7 lat, kiedy rodzice zapisali mnie do szkoły. Był to rok 1933. I w tym też czasie przystąpiłam do Pierwszej Komunii Świętej. Po Komunii moja mama zapisała mnie do takiego Bractwa Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, tzn. Dzieci Maryji. Byłam dumna z mojej przynależności do Bractwa i bardzo szczęśliwa.

Od najmłodszych lat bardzo lubiłam też pracować. Pomagałam rodzicom, uczyłam się od nich wszystkiego, a zwłaszcza od mamy. Lubiłam sprzątać podwórko. W każdą sobotę ogromną miotłą zamiatałam całe. Mając przy tym dużą przyjemność. A sprzątanie domu to dopiero sprawiało mi radość. Szczególnie na koniec, kiedy mogłam wszędzie poustawiać kwiaty. Bo ja bardzo kocham kwiaty. Od starszej siostry Kasi uczyłam się robótek na drutach, szydełkiem, a i pięknie haftować. Kasia chodziła na kurs do sióstr zakonnych do niedalekiej polskiej wioski Chrobrówki (częściej zwanej przez Ukraińców Netreba), która w czasie wojny została zupełnie spalona.

Wieś Chrobrówka — kurs mojej siostry Kasi. 
Na zdjęciu: Kasia stoi w samym środku ubrana w piękną sukienkę własnoręcznie uszytą. Siedzący od lewej to: Siostra Przełożona, Ks. Proboszcz naszej parafii (później zamordowany), pani Pronkiewiczowa, żona dyr. szkoły pana Pronkiewicza, siedzi jako szósty od lewej.

Lubiłam też naszą ziemię, ogród, sad, pole, gdzie latem kwitł len. Cały zagon w niebieskich kwiatach. Na drugim zaś zagonie obok, rosła greczka. Miała ciemne łodygi, a kwiaty białe. Piękna kompozycja. Jakże ta ziemia pachniała, zwłaszcza w słońcu. Był to mój cudowny świat. Jak rodzice z sierpami szli na pszeniczne i żytnie pole, szłam z nimi. Pamiętam, że łany były wyższe ode mnie, ale ja z wielką radością uczyłam się wszystkiego, co starsi robili. A ten len jak wyrósł i dojrzał, zrywaliśmy go i wiązaliśmy we wiązki by nasiona wyschły. Potem bracia obijali te wiązki, ażeby suche już ziarno się wysypało. Z ziarna tłoczyło się olej w olejarni u ukraińskiego chłopa. Snopki zaś wrzucało się do wody w stawie. Musiały tak długo się moczyć, aż wszystkie łodyżki obgniły i włókno samo się od nich oddzielało. Wtedy zabierało się je wszystkie ze stawu i przywoziło do domu. W domu trzeba było je opłukać czystą wodą, bo były trochę zanieczyszczone błotem z dna stawu, a potem ustawiało się je wszędzie, gdzie tylko słońce docierało. Następnie łamało się je na takim przęśle i otrzepywało z badyli. Włókno zaś czesało się na takich szczotkach, aż w rękach stawało się długie i czyste. Przędło się je ręcznie albo na kołowrotkach. Bardzo lubiłam to robić, zwłaszcza prząść na kołowrotku. Wychodziły takie cieniutki nitki, które kołowrotek zwijał. Potem zwijało się je na większe motki i oddawało do tkaczy, którzy tkali z nich płótno. Płótno to było zawsze szare, więc kiedy odbieraliśmy je od tkaczy, ojciec wiózł mnie z nim od razu nad rzeką, gdzie była czysta trawa. Moczyłam je wtedy w wodzie i w kawałkach rozciągałam na trawie. A potem siadałam pod wierzbą z jakąś robótką ręczną albo książką i czekałam aż wyschnie. Kiedy wyschło, moczyłam je od nowa i znów rozkładałam na trawie. To była dla mnie wielka frajda, bo mogłam sobie posiedzieć pod drzewem i poczytać lub podziergać tak długo, aż płótno po moim wielokrotnym moczeniu z szarego robiło się białe. Z tak białego płótna można było szyć wszystko. Obrusy na stół, które się potem pięknie haftowało, pościel, ręczniki, a nawet ozdobne makatki, które się wyszywało jako ozdoby na ikony do cerkwi. Pamiętam też jak pani Proniewiczowa z naszego płótna uszyła dla mnie i Kasi takie piękne wąskie spódniczki z dwoma fałdkami po bokach, lekko otwartymi u dołu, a po środku trzy duże białe guziki. Uszyła nam również bluzeczki z krótkim rękawkiem kimono i dekoltem karo, z bardzo ozdobnym przodem. Piękne to były bluzeczki i jakie gustowne. Chodziłam dumna jak paw, kiedy miałam ten strój na sobie.

Mieliśmy też taki piękny lasek. Gaik. Ukraińcy mówili: „hajok”. Był nieduży, ale tak cudowny, że czułam się w nim jak w raju. Rosły w nim same białe drzewa, tzn. brzozy. Tworzyły bajeczny widok. Białe pnie, równe i proste jak świece, sterczały w ziemi, i nic, żadnych gałęzi, dopiero trzeba było głowę wysoko zadrzeć, aby je zobaczyć. A one wszystkie, pięknie zielone, tworzyły jak gdyby baldachim nad głową. Na ziemi zaś rosła soczysto-zielona trawa i piękne, przeróżne kwiatuszki. Mój ojciec bardzo dbał o to, by pięknie wyglądał. Gaik nasz, to była jego duma. Bardzo lubiłam z nim tam jeździć. Rozkoszowałam się jego pięknem. Wdychałam jego cudowny zapach. Zawsze też mnóstwo kwiatuszków w gaju nazbierałam. Robiłam z nich piękne bukiety i wiozłam do domu. Potem cały nasz dom nimi pachniał… Pachniał gajem.

W trzynastym roku mojego życia, tuż przed wojną, pojawiła się moja pierwsza miłość. Był to Polak, chłopak starszy ode mnie od dwa lata, nazywał się Władysław. Był kolegą mojego kuzyna Łukasza. Władek był miłym, delikatnym i bardzo opiekuńczym chłopcem. Bardzo się lubiliśmy. Często spotykaliśmy się u kuzyna na drugiej ulicy. Odprowadzał mnie do domu, przynosił cukierki, częstował. Najczęściej jednak spotykaliśmy się na pastwisku, tak trochę dalej za wioską, na wymarłym jeziorze. Było to pastwisko dla koni. A ja bardzo lubiłam jeździć konno.

Wkrótce wybuchła ta straszliwa wojna światowa, no i skończyły się moje szczęśliwe lata dzieciństwa. Był 1 września, szłam do szkoły, miałam rozpocząć siódmą klasę, nagle słyszę warkot samolotów, bicie dzwonów, zewsząd krzyk: — "Wojna, wojna!" — Wystraszona, z płaczem, pobiegłam do domu. Smutek i strach ogarnął wszystkich. Wnet mój brat Stanisław został zmobilizowany do wojska. Nie trwało długo, bo 17 września, w naszej wiosce pojawiły się nagle, czołgi, samochody, a w nich, takie straszne wojsko, taka biedota. Sami nie wiedzieli gdzie są. Pytali nas: — „Eto gorod?”. Straszny był to widok. Tym straszniejszy, że nie mogliśmy pojąć, co oni tu robią. Przecież to Niemcy napadli na Polskę, co tu więc Ruski robią? Wkrótce zobaczyliśmy… co zaczęli robić. Rozpoczęły się masowe wywózki kolonistów na Sybir. Rozkułaczanie co bogatszych rodzin. Pozabierali nam lasy, kamieniołomy. Rodzice mieli kopalnię białego kamienia, tzw. białym piaskowcem, wszystkiego nas Ruski pozbawili. Nawet ze stajni zabrali co lepsze bydło. Zostawili nam tylko pole 16 h, żeby potem mieć z czego zabierać gotowe ziarno. Tak że my musieliśmy ciężko pracować, przecież większość prac wykonywało się wtedy rękami. A oni zabierali wszystko. Na pniu. Nie zważali na to by nam coś zostawić na życie i na nasienie. Pamiętam, jak rodzice kryli się ze zbożem i zakopywali w ziemi, aby było czym przeżyć i czym zasiać. Pracowaliśmy ciężko i jeszcze w wielkim strachu, bo musieliśmy się wywiązać z nałożonego na nas kontyngentu… Bo jak nie, czekał Sybir.

Starszy brat Stanisław, jak już wspominałam, już w 1939 roku został zmobilizowany do wojska, bo miał stopień oficerski. Szczęściem w nieszczęściu, że po Kampanii Wrześniowej dostał się do niewoli niemieckiej, bo gdyby dostał się do ruskich obozów, to by zginął w Katyniu, czy w Charkowie. Dobry Bóg uchronił go. W domu był jeszcze młodszy brat, Piotr. Jak wojna wybuchła, był akurat w służbie czynnej. Po klęsce wrześniowej wrócił do domu.

Kiedy zabierali na Sybir rodzinę męża mojej siostry Kasi, jej wraz z mężem udało się uciec. Skryli się u nas. Dzięki temu udało im się uniknąć wywózki. Byli z nami aż do roku 1944. Brata Piotra w międzyczasie zabrali do Niemiec na roboty. Zaś na wiosnę w 1944 roku zmobilizowano do Armii Kościuszkowskiej mojego szwagra, męża Kasi, i mojego starszego brata Stanisława, który zaledwie rok wcześniej powrócił schorowany z niewoli niemieckiej. Wtedy dopiero było nam ciężko żyć. Przez tą potworną wojnę musiałam stać się dorosłą już w wieku 14 lat. Tym bardziej, że ojciec mój chorował. Ojciec nauczył mnie podstawowych prac w gospodarstwie i z końmi w polu. Nauczył mnie też kosić paszę dla bydła. Pomagały nam również kobiety sąsiedzkie z polskiej rodziny. Ciężko nam było strasznie. Same kobiety i schorowany ojciec oraz staruszek dziadek. Całymi dniami ciężko pracowaliśmy, a po nocach musieliśmy się ze strachu kryć, bo banderowcy napadali na polskie domy i mordowali Polaków. Palili domy, nieraz i całe wsie. W Dobrowodach zamordowali dwie polskie rodziny i spalili ich wszystkie zabudowania, grabiąc najpierw z nich co się tylko dało. Dochodziły nas słuchy, że płoną całe polskie wsie. Że mordują wszystkich Polaków, nie szczędząc ani dzieci ani kobiet ani nawet starców. Straszne piekło na ziemi zgotowali Polakom banderowcy. Wtedy nie mogłam tego zrozumieć, jak to może być, żebyśmy się musieli nagle kryć przed swoimi ukraińskimi sąsiadami, znajomymi, ba, nawet rodziną. Z tego też względu, ojciec wynajął mieszkanie na starej stacji w Zbarażu i wywiózł tam moją starszą siostrę Kasię wraz z jej malutkim synkiem Adamem. W mieście było bezpieczniej. My nadal zostaliśmy w Dobrowodach, by pilnować naszego majątku. Mama uważała, że skro jest Ukrainką z pochodzenia, banderowcy nic jej ani nam zrobić nie mogą. 

Raz się zdarzyło tak, że ja spałam u koleżanki Marusi z sąsiedztwa (vis-a`-vis naszego domu) z drugą koleżanką Ukrainką, i pamiętam, że Marusia bardzo była wtedy zdenerwowana i wystraszona. Nie mogłam zrozumieć, czego ona się tak boi. Nagle w nocy słyszę, a tu ruch we wsi. Nasze psy strasznie ujadają. Wystraszyłam się, że moich rodziców już wymordowali i zaraz przyjdą po mnie. Leżałam na wpół żywa. Po chwili słyszę, że ktoś puka do drzwi. Struchlałam całkowicie… No to już oni. Co będzie z Marusią? Leży przy mnie. Wreszcie usłyszałam głos jej matki. Wołała po cichu: — „Marusiu, chody, chłopci pryjechały.” — Marusia ubrała się w pośpiechu i wyszła. Byłam przerażona tą sytuacją, ale leżałam bez ruchu, udając, że śpię. Uszu moich wyraźnie dobiega prychanie naszych koni i ujadanie psów. Stach paraliżował mnie coraz bardziej. Wydawało mi się to wszystko takie nierealne, tak jakby z zaświatów. Jak długo to trwało, nie wiem. Dla mnie były to wieki. Nagle słyszę, że ktoś wchodzi do domu i kieruje się w moją stronę. Modlę się. To i mój już koniec… Nie, to Marusia. Marusia kładzie się na powrót obok mnie. Głos mi uwiązł, nie mogę się do niej odezwać. Trwało to dobrą chwilę. Wreszcie kiedy ochłonęłam nieco, ochrypłym szeptem pytam, czy moi rodzice żyją? A ona mi na to: — „Żyjut, żyjut… Tycho, spyj.” Pytam, a co będzie ze mną? Marusia odpowiada: — „Pytały mene, szczomy znajem de ta Polka spyt, to ja skazała, szczo ty ne Polka, bo twaja mama Ukrainka". — Wtedy zrozumiałam, że ona też jest w tej organizacji. To był dla mnie szok. W międzyczasie na naszym podwórku zrobiło się cicho. Psy przestały szczekać. Nie mogłam się doczekać rana. Godziny wlekły się. Marusia wróciła zmarznięta i śpi. Ja z trwogą czekam ranka. Jak tylko zaczęło świtać, pobiegłam do domu. Mama otwiera mi drzwi i płacze. Znów mnie strach przenika. Pytam gdzie tato. Mama odpowiada, że nie ma, że zabrali go z końmi i saniami. Nie wiadomo czy wróci. Czekałyśmy cały tydzień. Modliłyśmy się. Po tygodniu na szczęście wrócił. Umęczony do kresu wytrzymałości. Konie też. Wtedy była sroga zima. Dużo śniegu. Nie powiedział nam gdzie był. Miał zakazane. Dla nas było najważniejsze, że wrócił. Tym razem mieliśmy szczęście.

Za jakiś czas banderowcy znów wpadli do nas do domu, przewrócili wszystko, szukając za czymś. Ale nas wtedy wystraszyli. Ojca wypytywali o brata Staszka. Wiedzieli, że miał stopień oficerski. Wcześniej byli u bratowej, żony Staszka, która wraz z małą córeczką Stasią mieszkała wtedy u swojej matki w Berezowicy Małej. Tam ich też mocno wystraszyli. Podobnie jak i u nas, przetrzepali cały dom. Znaleźli Staszka czapkę strażacką z orzełkiem. Zabrali ją. A bratową pod obstrzałem pytań męczyli bardzo długo. Chcieli ją złamać, by się do czegoś przyznała na czym im zależało. Za młodszego brata Piotra też nas wszystkich męczyli. Wiedzieli, że bracia przed wojną należeli do Organizacji Młodzieżowej i do Kółka Strzeleckiego. W tym czasie Staszek był ciągle w obozie jenieckim w Niemczech. Piotr też już był w Niemczech na robotach.

Sowieci i nas dziewczyny wykorzystywali do roboty. Jak był front, to u nas we wsi mieścił się szpital polowy. Pamiętam, że miałam jakieś zadanie do wykonania w szpitalu. Jak tylko tam weszłam i zobaczyłam tylu rannych żołnierzy, tyle krwi wokoło, od razu zemdlałam. Kiedy doszłam do siebie, zobaczyłam nad sobą lekarza. On powiedział do mnie ze śmiechem: — „Niczewo, niczewo, diewuszka, prywykniesz”. — Musiałam „prywyknąć”.

Pod Zbarażem budowali jakiś prymitywny Aerodrom, tzn. lotnisko, tam nas też zapędzili do roboty. Wywozili samochodami. Trzeba było mieć swoją własną łopatę i odgarniać śnieg. Zima była ostra i bardzo śnieżna. Padałyśmy ze zmęczenia. Noclegi dali nam w jakiś domach pod Zbarażem. Ale co to były za noclegi. Na podłodze porozrzucana słoma. Rzędem musiałyśmy na niej spać. Jedzenie przynosiłyśmy sobie z wojskowej kuchni. Wojsko Polskie też tam stacjonowało. Żołnierze spali w jednym pokoju, a my w drugim. Czasami robili nam różne hece. Musiałyśmy szafami drzwi zastawiać.

Mój chłopak Władysław wraz z rodziną ukrywał się przed banderowcami. We wsi go nie było. Wiedziałam o tym. Milczałam. Wtedy zainteresował się mną kolega z klasy. Ukrainiec. Najprzystojniejszy chłopak we wsi. Wszystkie koleżanki były bardzo zazdrosne. Tym bardziej się bałam. On mi jednak tłumaczył, że nie mam powodu się bać, gdyż nic mi nie grozi ani mojej rodzinie. Dał mi do zrozumienia, że on też jest w tej organizacji. Pokazał mi pistolet. Przekonywał mnie, że w organizacji tej oni walczą o wolną Ukrainę. Od koleżanki dowiedziałam się też, że oni nie mordują Polaków, że to tylko jakaś bandycka swołocz dostała od Ruskich broń i podszywa się pod nich, rabując, gwałcąc, mordując, specjalnie na ich konto.

W 1941 r. Niemcy wkroczyli na nasze Podole. Zrobiło się trochę lepiej. Pomimo, że zabierali polską młodzież na roboty do Niemiec, to jednak na wsi było spokojniej. Niemieccy żołnierze byli czyści, dobrze ubrani i syci. Nie tacy jak ruska hołota, brudna, cuchnąca, głodna i żądna wszystkiego. No i nie zabijali bezbronnych ludzi. Przynajmniej u nas na wsi. Wtedy też przez Czerwony Krzyż wrócił z niemieckiej niewoli mój najstarszy brat Staszek. Potwornie był wycieńczony.

W 1942 r. Sowieci zawiązali kołchozy. Pozbierali wszystkie pola, i nasze, Polaków, i od wszystkich Ukraińców, bo ta prymitywna biedota i tak nie uprawiała pól, które wcześniej otrzymała po zamordowanych Polakach albo na Sybir wywiezionych. Pola te w większości stały ugorem. Nie chciało im się pracować na roli, albo po prostu nie umieli. Pamiętam, z jakim bólem serca musieliśmy rozkopywać miedze na naszych polach. Chodziłam po naszej kochanej ziemi z ryskalem i aż się zanosiłam od płaczu. Potem wszyscy musieliśmy chodzić do roboty do kołchozu, by zarabiać trudodni.

W tym też czasie, ukraińskie kierownictwo szkolne założyło 2-letnią szkołę zawodową, tj. Szkołę Gospodarstwa Domowego. Do szkoły tej uczęszczała młodzież od 15 roku życia. Tak że ja też chodziłam do tej szkoły. Przyznać muszę, że bardzo lubiłam moją szkołę. Uczyli nas tam gotować, szyć, uprawiać ogródek, pielęgnować niemowlęta. Wszystkiego tego, czego nam dziewczynom w przyszłości będzie potrzebne. Religii uczył nas taki młody ukraiński ksiądz. Założył chór cerkiewny. Śpiewałam w tym chórze w cerkwi. Miałam dosyć dobry głos. Ksiądz mnie chwalił. 

Pamiątkowe zdjęcie z muzykowania młodzieży 
dobrywodzkiej — 1941 r. 
Od lewej: ja, Taras z sąsiedztwa, oraz moja najlepsza koleżanka
Marusia, z najbliższego sąsiedztwa.


Względny spokój trwał tylko niecały rok, aż Niemcy bez wypowiedzenia wojny napadli na Sowietów. Wojska niemieckie przejeżdżały przez naszą wieś, gnali gdzieś Sowietów w głąb Rosji i tam padali wycieńczeni mrozem. Potem znowu front i znów Sowieci gonili Niemców. I znowu Ruscy wkroczyli na nasze ziemie. Wtedy też ruskie zwierzchnictwo zmobilizowało wszystkich mężczyzn, i polskich, i ukraińskich. Z polskich żołnierzy formowała się Armia Kościuszkowska, ukraińskich zaś wcielano do Armii Czerwonej. Mojego brata Staszka też zabrano do armii. Chociaż jeszcze nie doszedł do siebie po niemieckim lagrze. Zabrali go wraz ze szwagrem Bronisławem, mężem Kasi. Wtedy to banderowcy ze zdwojoną siłą zaczęli szaleć po wsiach.

W 1944 r. przyszedł rozkaz, by ewakuować całą wieś na czas nieokreślony, ale tylko na terenie zbaraskim. Ojciec wybrał wieś Sieniahówkę, bo tam mieliśmy rodzinę. Boże, jaki chaos panował wtedy we wsi. Trzeba było mieć na wszystko dokumenty. A brało się tylko to, co było najważniejsze. Prowiant, bydło, paszę. Pamiętam jak woziłam końmi te rzeczy przez Czarny Las. Strasznie się bałam. Każdorazowo zabierałam ze sobą ojca, bo sama bałam się tamtędy jechać. Ojciec był chory, sam nie mógł powozić, więc musiałam ja. A musiałam mieć od władz sowieckich taką specjalną przepustkę. Bez niej ani rusz. Zachowałam ją do dziś.

Zanim opuściliśmy swój dom i cały nasz majątek, doszło jeszcze do bardzo dramatycznej sytuacji. Ojca nie było wtedy w domu, był w Zbarażu u mojej siostry Kasi. Pojechał tam zawieźć kolejne nasze rzeczy. W domu byłam tylko ja i mama. Mama pewna tego, że banderowcy nic jej zrobić nie mogą, chciała jak najdłużej pozostać w domu, by przypilnować pozostałego dobytku i zabezpieczyć przed grabieżą. Ja wieczorem poszłam spać do koleżanki. Mama została na noc sama. No i wtedy w nocy wpadli do naszego domu banderowcy. Pozabierali sobie wszystko, co im tylko było potrzeba, ale szukali zwłaszcza za butami. Butów w tym czasie wszystkim brakowało najbardziej. Wiedzieli (nie wiadomo skąd), że tato kupił mamie jakieś stare wojskowe buty. Szukali wszędzie za nimi. Mama ze strachu wskoczyła do łóżka tak jak stała, ubrana, w butach na nogach. Udawała chorą. Wtedy oni, wrzeszcząc na mamę i przeklinając, wywracali wszystko dookoła w poszukiwaniu butów. Wreszcie któryś z nich podniósł kolbą karabinu pierzynę i kiedy zobaczył buty na jej nogach, wyzwał ją od najgorszych, zerwał buty z nóg i wtedy dopiero odjechali. Mama była tak przerażona, że owinęła nogi tylko jakimiś szmatami, i w nocy, pobiegła do Zbaraża, odległego o 14 km. A był to marzec. Po tej historii tato chciał jak najszybciej zabrać nas do Zbaraża. W Zbarażu stacjonowało wojsko, banderowcy nie mieli tam prawa wstępu. Wszystkie polskie rodziny już tam były i czekały na transport na Ziemie Odzyskane. Znajomi Ukraińcy prosili mnie, żebym jednak została we wsi. Mój chłopak słał mi listy przez swoją siostrę z zapewnieniem, że mi ani mojej rodzinie nic nie grozi. Ksiądz prosił, abym chociaż do odpustu została, bo potrzebował chóru w komplecie. Bardzo mi było żal opuszczać swoje rodzinne strony. A nawet odmówić księdzu, ponieważ przez czas wojny bardzo związałam się z cerkwią. Od początku wojny, my Polacy, zostaliśmy pozbawieni kościoła. Chrobrówka, jako cała wieś polska, z kościołem, z zakonnicami i polskim księdzem przyjeżdżającym z parafii, pierwsza została doszczętnie spalona. Przywiązałam się więc do naszej wiejskiej cerkwi. Przez całą wojnę chodziłam z mamą i koleżankami do cerkwi na msze.

Ja jednak wtedy już na dobre wyjechałam z mojej ukochanej rodzinnej wsi. Ze ściśniętym sercem, zrozpaczona, załamana. W Zbarażu było nam dobrze. Przede wszystkim mogliśmy się spokojnie kłaść spać i rano wstawać. Czekaliśmy aż przyjdzie na nas kolej do transportu na Zachód. Ci państwo, u których wynajmowaliśmy mieszkanie, oprócz dwóch córek, mieli jeszcze dwóch synów. Synowie ich pracowali na kolei. Kolej była zmilitaryzowana, tak że oni nie musieli iść na front. Tam, gdzie ginęli nasi chłopcy w ich wieku. Z mojej rodziny zginęło trzech młodych chłopaków. Dwóch Ukraińców i jeden Polak, Łukasz. Miał 19 lat, był jedynakiem. To była wielka rozpacz w naszej rodzinie.

W Zbarażu mieszkaliśmy 3 miesiące, aż do samego wyjazdu. W międzyczasie zaprzyjaźniłam się z chłopcami. Synami właściciela domu. Pomagałam im w gospodarstwie. Mieli gospodarstwo na przedmieściu Zbaraża. Bardzo już przez komunę zrujnowane, choć krótko przed wojną zbudowane za ciężko zarobione pieniądze w Kanadzie przez ojca chłopców. Mimo to, mieli tu w Zbarażu o wiele spokojniejsze życie, bo nie napadali na nich banderowcy ani też sowieci.

Z frontu cały czas pisał do mnie mój chłopak, przez pocztę polową. Podałam mu zbaraski adres. Pisał nawet jeszcze wtedy, kiedy mnie już tam nie było. Młodszy syn gospodarza, Tomek, przesyłaj mi je na mój nowy adres na Ziemiach Odzyskanych. Tomek był miłym chłopcem. W czasie mojego pobytu w Zbarażu zabierał mnie do kina albo na spacer. Nieraz też i do swojej zamężnej już siostry Karoliny. A tam, jego szwagier, grał nam piękne miłosne melodie na skrzypcach. Oczarowana tą muzyką, jeszcze bardziej tęskniłam za swoim chłopcem, który walczył o wolną Polską pod sztandarem: Bóg, Honor, Ojczyzna.

W Zbarażu było dużo dziewcząt z okolicznych wiosek. Spotykałyśmy się wszystkie po wyjściu z kościoła. Zbarascy chłopcy chodzili za nami i każdej z nas przyczepiali jakąś łatkę. A że ta ma takie nogi, a ta takie. A że ta jest ładna, a ta mniej… A że ta jest taka, a ta taka… Bardzo mnie to gniewało, że siedzą w domu, trzymając się maminej spódnicy, kiedy nasi chłopcy giną na froncie, i jeszcze mają głupoty w głowie. A nam, młodziutkim dziewczynom, które pouciekały banderowcom spod noży i kryją się w mieście przerażone swą nową, nieznaną sytuacją, nie tego trzeba było. Ja miałam wtedy 18 lat. Moją młodość, moje najpiękniejsze lata zjadła wojna. Ciężka praca, strach, głód, tęsknota. A ja, jak każda dziewczyna, chciałam się ubrać, buciki mieć ładne. Nie miałam nic. Szczęście, że moja siostra Kasia, która była już mężatką przed wojną, wspomagała mnie czasami i pożyczała mi swoje ubrania i buciki.

I tak doczekaliśmy się końca wojny. Był 8 maja 1945 r. Wielka radość! Ale my nie mieliśmy już siły się cieszyć. Wreszcie 13 maja podstawiono odkryte wagony towarowe. Pozbieraliśmy swoje resztki, jakie zostały nam po wojnie, i jedną krowę, którą nam pozwolili zabrać ze sobą ze względu na małe dziecko Kasi i staruszka dziadka, no i wyruszyliśmy w świat. Przy załadunku pomagał nam Tomek. Widziałam, że jak się z nami żegnał miał łzy w oczach.

Władze gminne zaopatrzyły nas w karty ewakuacyjne i w karty majątkowe, w których zapisany był cały nasz majątek, jaki pozostawiliśmy w swojej rodzinnej wsi. Jechaliśmy długo. Jazda była bardzo uciążliwa. Wagony były otwarte, czasami było nam strasznie zimno, a jak padał deszcz byliśmy przemoknięci. Dojechaliśmy do Mikulczyc. Tam nas powyrzucano z wagonów na rampy. Myśleliśmy, że już tam zostaniemy. Ale nie. Nasze wagony były im potrzebne do celów wojskowych. Kiedy tak czekaliśmy na rampie, podchodzili do nas tamtejsi ludzie, i choćby za kromkę chleba, chcieli wymienić niekiedy takie śliczne rzeczy. Biedni ludzie. No ale my już sami niewiele chleba mieliśmy, chociaż przed drogą bardzo dużo nasuszyliśmy. Nie wiedzieliśmy też, co z nami będzie. Dokąd nas powiozą. Jak długo jeszcze będziemy musieli jechać. Wreszcie podstawili wagony, tym razem kryte. Trzeba było wszystko na nowo przepakowywać. A tu w większości starcy, kobiety i dzieci. Najgorzej było z ciężkimi workami. No ale dzięki Bogu jedni drugim pomagali i się jakoś załadowaliśmy do tych nowych wagonów. Z bydłem też był ogromny problem. Wystraszone, nie chciało się dać przeprowadzić. Ryk, pisk, skowyt, wierzganie. Ale w końcu ruszyliśmy. Dalej jedziemy w nieznane. Po drodze często musieliśmy stawać, bo na torach były różne przeszkody. Miejscami torów nie było w ogóle. Niektóre mosty były uszkodzone. Czekaliśmy aż naprawią i powoli ruszaliśmy dalej. Tak że jechaliśmy miesiąc czasu. 13 czerwca 1945 r. dotarliśmy na dworzec w Baborowie. Każą nam się rozładowywać na rampie. A tu płacz i nikt nie chce wyjść z wagonu. Ludzie wołali, że uciekli banderowcom spod noży i nie chcą teraz cierpieć w niemieckich lagrach. Wreszcie nas zmuszono. Ze wszystkim opuściliśmy wagony, ale z dworca i tak nikt się nie ruszył. Pobudowaliśmy z byle czego jakieś budy i tak koczowaliśmy przez 2 tygodnie. Baborów wyglądał strasznie. Same zgliszcza. Ludzi w ogóle nie było widać. Po ulicach łaziły tylko bezdomne psy i koty. Wszędzie pełno gruzów i szkła. Pióra fruwały przy każdym podmuchu wiatru. Żołnierze przychodzili do nas i namawiali, abyśmy zajmowali domy, że to wszystko teraz nasze, że tu już Niemców nie ma, a ci, co zostali jeszcze, są w lagrze. Coraz bardziej dokuczał nam głód, chłód i deszcze. Nocą podchodziło do nas ruskie tałatajstwo, świecąc latarkami, szukali dziewcząt. Pamiętam, że spałam obok dziadka z przykrytą głową. Dygotałam ze strachu na każdy dźwięk albo odgłos. Strasznie bałam się tej swołoczy. Wreszcie po dwóch tygodniach, kiedy byliśmy już strasznie wycieńczeni i straciliśmy już jakąkolwiek nadzieję, że ktoś nas stąd zabierze, przyjechał po nas taki duży wóz zaprzęgnięty w parę olbrzymich koni. Końmi powoził młody chłopak. Umiał mówić po polsku. Rozwoził nas po Baborowie, gdzie kto chciał. Mój ojciec popełnił wtedy wielki błąd. Szukał tylko byle jakiego dachu nad głową, ponieważ uważał, że jak to wszystko ucichnie, wrócimy do domu, na swoje. A z drugiej strony był zdania, że nie można sobie ot tak cudzą własność zabierać. Inni byli mądrzejsi. Cwani. Zajmowali najlepsze gospodarstwa. Nasze bogate gospodarstwo zostało do dziś dnia na papierze. Pomimo tego, że mój brat Staszek tyle lat walczył o wolną Polskę. Był w niewoli niemieckiej. Był ciężko ranny, i to kilkakrotnie. Nie był jednak w partii.

Staszek, kiedy w wiosną 1944 r. po raz drugi został zmobilizowany, walczył z okupantem niemieckim o wolną Polskę w Armii Kościuszkowskiej. Niemcy pozakładali obozy koncentracyjne. Zabierali do nich zwłaszcza Żydów i polską inteligencję, która jeszcze została. Zabierali też księży. Wojna była straszna, a koniec wojny jeszcze straszniejszy. 1 sierpnia w Warszawie wybuchło powstanie. Warszawa w ogniu. Armia Kościuszkowska dotarła do Warszawy i pod dowództwem gen. Zygmunta Berlinga stanęła po drugiej stronie Wisły. Gen. Berling nie mógł sam wydać rozkazu, by armia włączyła się do walki, podsunął tylko myśl, aby ten kto chce, na ochotnika, ruszył na pomoc Warszawie. Wojsko ruszyło. Ładowali się po pięciu, siedmiu do jednej łódki. Ładowali sprzęt. Pod osłoną nocy zaczęli forsować Wisłę. Niemcy rakietami oświetlali rzekę i ostrzeliwali forsujących żołnierzy. Wielu żołnierzy zginęło od razu. Jednak wielu też udało się przedostać na drugi brzeg i podążyć powstańcom z pomocą. Na jednej z tych łódek znajdował się mój brat Staszek. W łódce było siedmiu żołnierzy. Czterech od razu zginęło od kul hitlerowców, trzech ciężko rannych, a m.in. Staszek, przygnieceni ciałami zabitych, płynęło dalej z prądem Wisły. Nurt rzeki zaniósł ich pod przęsło rozwalonego Mostu Poniatowskiego. Była noc. Zrobiło się cicho. Trójka rannych żołnierzy Armii Kościuszkowskiej wykaraskała się spod ciał zabitych kolegów i z ogromnym trudem dotarła na brzeg. Jeden z nich miał wyrwane pośladki. Męczył się potwornie. W końcu nad ranem zmarł. Mój brat miał strzaskane całe biodro. Pozostały przy życiu kolega o nazwisku Wychopień, był mniej ranny. I tak we dwóch zostali pod mostem — 22 dni. Pili tylko wodę z Wisły. Po tygodniu czasu, pod mostem zjawił się młody chłopak, powstaniec. Zobaczył straszny widok. Dwóch na wpół przytomnych żołnierzy z poszarpanym, opuchniętym ciałem, bez żadnego opatrunku. Głodnych. Pytał się jak im pomóc. Brat poprosił go, aby wydobył chleb z ich łodzi, która ciągle dryfowała w malutkiej zatoczce niedaleko brzegu — na wpół zatopiona — z ciałami zabitych żołnierzy. Chłopak był przerażony, że miałby grzebać za chlebakami pomiędzy ciałami zabitych. Wtedy mój brat mu powiedział: — „Nie bój się zabitych, oni ci nic nie zrobią. Patrz tylko, żeby cię Niemcy nie dostrzegli”. — Rysiek, bo tak miał na imię ów 13-letni powstaniec, nabrał wtedy odwagi i spisał się dzielnie. Dotarł wpław do łodzi tam i z powrotem i w efekcie przyciągnął ze sobą kilka chlebaków z chlebem rozmoczonym wodą i krwią zabitych. Ranni żołnierze byli jednak szczęśliwi, że chociaż takim chlebem mogą się nieco posilić.

Chłopak musiał udać się w dalszą drogę. Z meldunkiem. Zanim się jednak oddalił, obiecał bratu, że jak dotrze na miejsce, zamelduje o nich dowódcy. Wkrótce zniknął im z oczu. Wspinając się po przęsłach, przedostał się na drugi brzeg Wisły. W bratu i w jego koledze zatliła się iskierka nadziei. Niestety, minął następny tydzień i żadna pomoc nie nadchodziła. Spleśniały chleb, choć wydzielali go sobie małymi kawalątkami, kończył się już. Starczyło go na tydzień. W takich oto warunkach siedzieli pod mostem. Modlili się i czekali zbawienia. W ich ranach namnożyło się już robactwo. Z drugiego brzegu Wisły widzieli ich polscy żołnierze. Bali się jednak ryzykować, bo Niemcy chodzili po moście. Mieli działa, i co rusz, nawet w nocy, oświetlając Wisłę i jej brzegi, puszczali serie z dział.
Wreszcie, kiedy na 22 dzień ranni żołnierze, będąc u kresu wytrzymałości, żegnali się już życiem, zauważyli nagle płynącą w ich kierunku łódkę z przywiązanym do niej kajakiem. To było ich wybawienie. Nikt nigdy nie doszedł do tego, skąd się wzięła ta łódka z kajakiem, i jakim cudem do nich dopłynęła. Żołnierze resztkami sił dotarli do łódki i pod osłoną nocy odbili od brzegu. Chyba ich sam Pan Bóg prowadził, bo wkrótce dotarli na drugi brzeg Wisły. Daleko od mostu. Myśleli, że są uratowani, aż tu nagle, słyszą szczęk karabinów. Znów żegnali się z życiem. Jednak szczęściem w nieszczęściu okazało się, że to polscy żołnierze celują w nich, biorąc ich za wroga. Wreszcie słyszą nad sobą śmiech żołnierzy. Jeden z nich powiedział: — „No, koledzy, będziecie długo żyć, bo już mieliśmy wyładować w was cały magazynek”. Żołnierze natychmiast zajęli się rannymi i odwieziono ich do szpitala polowego. Potem wraz z Armią Kościuszkowską dotarli do Berlina, gdzie zastał ich już koniec wojny.

Do nas dochodziły informacje, że Armia Kościuszkowska bierze udział w Powstaniu Warszawskim, że jest wielu zabitych, potopionych przy forsowaniu Wisły. Szaleliśmy z niepokoju. Bratowa, żona Staszka, nie wierzyła, że on zginął, mimo iż jej listy wracały z powrotem. Pisała do dowództwa z prośbą o wiadomość. Modliła się gorąco. Zaufała Bogu. Oni byli młodym małżeństwem. Rok przed wojną się pobrali. Bardzo się kochali. Z wiarą, czekaliśmy na wieści z frontu. Po miesiącu przyszła wiadomość ze szpitala. Boże, ale żeśmy byli szczęśliwi.

Trzydzieści lat po wojnie, wojskowy redaktor Alojzy Sroga w archiwach wojskowych wygrzebał notatkę o ciężko rannych żołnierzach, którzy 22 dni pod Mostem Poniatowskiego czekali na ratunek. Zafrapowany nią, dotarł do Staszka i na podstawie jego opowiadań napisał książkę pt. „Nadzieje”. Również w Ekspresie Wieczornym codziennie w odcinkach opisywano tę tragiczną historię Staszka. Wtedy Staszek nagle stał się bohaterem. Dziennikarze nagabywali go o wywiady. Jednak nigdy nikt się nie zatroszczył o jego stan zdrowia, który już do końca jego dni nie był dobry. Potworne rany doznane w czasie wojny, a zwłaszcza w Powstaniu Warszawskim, pozostawiły ślad na całe jego życie. Odszkodowania jakiegoś też nigdy nie dostał. Ot i dola żołnierza polskiego!

Mój ojciec i bracia byli uczciwymi ludźmi, byli prawdziwymi Polakami. Nic od nikogo z żadnego poniemieckiego domu nie wzięli. Jak już wspominałam, zajęliśmy malutki, zniszczony domek. Musieliśmy zaczynać wszystko od nowa, żeby tylko przeżyć. Ojciec wziął od naszych nowych sąsiadów, Niemców, 2 hektary w dzierżawę. Tak na początek. Później, kiedy dojechał do nas brat Staszek z bratową, to bratowa na swoją osobną kartę wzięła jeszcze 4 hektary pola. Zamieszkaliśmy wszyscy razem, cztery rodziny, w takim małym domku. Z nami zamieszkała też ciocia Anna, siostra mojego ojca, matka 19-letniego Łukasza, który zginął na wojnie, oraz druga siostra, Frania, z trójką synów.

Była jesień 1945 r. Brat Staszek wrócił z wojny bardzo wycieńczony. Miał malarię. Nie mógł pracować. A tu żona i mała córeczka. Ja też się rozchorowałam. Na tyfus. Dużo ludzi w Baborowie chorowało wtenczas na tę chorobę. Lekarzy nie było. Lekarstw też nie. Wiele ludzi umarło. Mnie bardzo długo trzymała wysoka gorączka. Byłam cała w płomieniach. Wypadły mi włosy. W Baborowie stacjonowało wojsko rosyjskie. Przychodziła do mnie lekarka wojskowa. Lekarka kazała rodzicom, by mnie zawijali prześcieradłami moczonymi w zimnej wodzie i często zmieniali. Przeżyłam. Po mojej chorobie z siostrą Kasią odbyliśmy pielgrzymkę na Jasną Górę, aby podziękować Matce Boskiej Częstochowskiej za ocalenie. To była moja pierwsza pielgrzymka. Pamiętam, że jechałyśmy dzień wcześniej. Miałyśmy ze sobą koce. Zamierzałyśmy nocować na błoniach. Jednak całą noc modliłyśmy się wraz z innymi ludźmi. Byłam oczarowana pięknym śpiewem, modlitwami, widokiem Matki Bożej w Jej przepięknym sanktuarium. Płakałyśmy obydwie. Ze szczęścia i ze wzruszenia.

W tym czasie był to dla mnie wielki przełom. Do tej pory żyłam w większości wśród Ukraińców i Żydów. Rozmawiałam z nimi po ukraińsku. Chodziłam z nimi do cerkwi. Wtedy wydawało mi się, że jest to normalne. A tu nagle widzę samych Polaków. Było też i kilka rodzin niemieckich, ale to byli mili ludzie. Umieli mówić po polsku. Żadnych cerkwi nie było, tylko same kościoły rzymsko-katolickie. Czułam się na początku trochę zagubiona. Przecież do tej pory znałam tylko obrządek cerkiewny. Nie powiem, bardzo mi się w kościołach podobało, ale jednak brak możliwości uczestniczenia we mszach św. w mojej rodzinnej wsi w Dobrywodach stale dawało o sobie znać brakiem obycia w obrzędach kościelnych. Ale ciągle się uczyłam. Pamiętam, jak później, kiedy po moim ślubie weszłam wraz z mężem do zakrystii po świadectwo ślubu, to ksiądz mi powiedział pół żartem, pół serio, że przed chwilą była tu chyba jakaś moja rywalka, bo chciała zaprzeczyć naszej przysiędze małżeńskiej. Mówiła, że ja jestem z innej wiary. Ksiądz śmiał się, mówiąc, że ta pani chyba jest niezorientowana, że wiara grecko-katolicka i rzymsko-katolicka to jedno. Wtedy dopiero tak naprawdę zdałam sobie sprawę, że ja do tej pory to właściwie należałam do wiary grecko-katolickiej. Zastanawiałam się, czy to grzech. W końcu doszłam do wniosku, że właśnie przez to, jeszcze bardziej w wierze jestem wzmocniona… Bo i tą, i tą, bardzo kochałam i w sobie utrwalałam.

Uwielbiałam chodzić do kościoła, modlić się, śpiewać. Organy tak pięknie grały. W kościele czułam się jak w niebie. Pytałam ojca jak to właściwie ze mną jest. Jakiej jestem wiary? Ojciec mi odpowiedział, że przed wojną było takie zarządzenie, że w mieszanych rodzinach córki przyjmują chrzest wg religii matki, a synowie wg religii ojca, ale że nasze obydwie religie to jedno. Od tej pory byłam już całkowicie uspokojona. Nabrałam pewności, że to właśnie te nasze dwie religie uratowały naszą rodzinę.

W Baborowie, gdy się tylko osiedliliśmy, zawiązała się drużyna harcerska. Wstąpiłam do niej od razu. Byłam bardzo dumna z przynależności do harcerstwa. Mieliśmy co jakiś czas zbiórki. Byliśmy wierni prawom boskim i harcerskim. Kościół parafialny był całkowicie zniszczony. Księdza nie było. Przyjeżdżał z którejś wioski i odprawiał msze w drewnianym kościółku na cmentarzu. Kościółek jakimś cudem ostał się prawie nietknięty. A my, harcerze, zbieraliśmy się też na rynku przy figurze Matki Bożej. Śpiewaliśmy, modliliśmy się, odmawialiśmy litanie. W maju odprawialiśmy majowe nabożeństwa. To było piękne. Do nas przyłączało się coraz więcej ludzi i modlili się razem z nami. Na Boże Narodzenie kolędowaliśmy razem z ludźmi, robiliśmy szopkę, graliśmy jasełka. Ja byłam pastuszkiem.

Na Święta Bożego Narodzenia transportem ze Zbaraża przyjechali chłopcy naszego byłego gospodarza: Tomek i Władek. Mówili, że wszyscy Polacy wyjechali i że oni też już nie mają tam czego szukać. Że rodzice zostali z ich siostrą Karoliną wydaną za Ukraińca. A zostali też dlatego, bo żal im było ich dobytku, który zdobyli ciężką pracą. A banderowcy im niegroźni, bo wszędzie jest wojsko. Starszy brat Władysław miał już w Zbarażu dziewczynę, moją koleżankę Stasię, która również wraz ze swoją rodziną przybyła transportem do Baborowa. W lutym 1946 r. pobrali się i zamieszkali u jej rodziców. Dostali jeden pokoik. Młodszy brat Tomek zamieszkał z nimi. 

Od lewej: Tomek, ja, Stasia i Władek.

Tomek czuł się bardzo nieswojo, bo i od rodziców daleko, i ciasno mieszkać w jednym pokoiku z nowożeńcami. Nikogo jeszcze nie znał, tylko naszą rodzinę. Prawie codziennie do nas przychodził i użalał się. Czym mogliśmy, to mu pomagaliśmy. Tomek szukał pracy. Był po Gimnazjum Kupieckim. Wreszcie znalazł, ale w Nadleśnictwie. Zaczął się do mnie zalecać. Nie wiedziałam, co mam robić. Mój chłopak przestał pisać. Z wojny wracali nasi bracia, chłopcy. Wielu jednak nie wróciło. W tym czasie też przyszła na nasz adres karta pośmiertna Łukasza. Napisane tam było, że zginął w Czechach, niedaleko Pragi, i w jakiej mogile jest pochowany. Mój ojciec i stryjek jednak tej karty nie pokazali swojej siostrze Annie. Nikomu nie pokazali. Nie chcieli, aby ich siostra załamała się zupełnie. Woleli wmówić jej, że Łukasz zaginął bez wieści, i tym samym sprawić, by żyła w ciągłej nadziei na jego powrót. Wiedzieli, że ciocia Ania by tego nie przeżyła. Straciła przecież dwóch mężów i czworo dzieci. Ostał jej się tylko najmłodszy Łukasz, w którym widziała cały świat. Jak można było jej powiedzieć, że i on nie żyje? Ciocia do śmierci czekała na swojego syna, i to czekanie, dawało jej siłę do życia.

Mój brat Staszek wrócił z wojny ciężko ranny. Nie od razu jednak przyjechał do nas. Po zaleczeniu ran pojechał najpierw w lubelskie, do żony Maryni i córeczki Stasi, ponieważ one tam wraz z Maryni matką od 1944 r. mieszkały. Banderowcy wymordowali prawie całą ludność jej rodzinnej wsi Berezowice Małe, a potem wieś tę całkowicie spalili. Im udało się przeżyć. Uciekły w lubelskie. Były tam bezpieczne. Tam nie było banderowców. Tereny te były pod ochroną AK-ców. Wkrótce jednak w trójkę do nas dojechali. A kiedy z wojny wrócił wujek Karol, mąż cioci Frani, drugiej siostry ojca, to zabrał ją wraz z synami do lepszego miejsca. Było to niewielkie gospodarstwo, ale w dobrym stanie.

Natomiast mąż mojej siostry Kasi nie wrócił jednak do niej i do ich 5-letniego Adasia. Został w wojsku, na szkole oficerskiej. Daleko, bo aż w Białowieży. Wyrzekł się Boga i rodziny. I nawet swoich trzech braci, którzy mieszkali zagranicą. Nie chciał, by mu przeszkadzali w karierze wojskowej. Przez niego bracia nie mogli wrócić do kraju. Z Armią Andersa zaszli tak daleko, a on im odciął drogę powrotu. Siostra bardzo płakała. Nie chciała tak daleko od swoich rodziców żyć. Bała się też Bronka zaangażowania politycznego, w którym nie ma miejsca dla Boga. Mój brat Staszek od 1944 r. był wraz z nim w Armii Kościuszkowskiej, to opowiadał, że szwagier Bronek w ogóle nie brał udziału w walkach tylko trzymał się tyłów, gdzie latał pomiędzy żołnierzami z tą swoją „biblią” i robił żołnierzom wodę z mózgów. Jednak Kasia musiała się wreszcie zgodzić i wyprowadzić się do Białowieży. Bronek przyjechał po nią i zabrał wraz z Adasiem.

Drugi mój brat, Piotr, dopiero w 1947 r. wrócił z Niemiec, gdzie był na robotach. Wrócił z żoną Milą z Mazur, którą poznał w Niemczech. Mila też była tam na robotach. Zamieszkali razem niedaleko Głubczyc, w Braciszkowie, w takiej rozwalonej chałupince.
Mój chłopak nie wrócił. Został w wojsku. Jego rodzice osiedlili się na Pomorzu. Jednak listy pisał do mnie nadal, już tu, do Baborowa. Wreszcie przestał. Od jego dalszej rodziny dowiedziałam się, że poszedł na szkołę oficerską. Zmartwiło mnie to bardzo. Ale cóż było robić? Życie toczyło się dalej.

Tomek coraz bardziej mnie adorował. Było mi go żal. Czuł się taki samotny. Wreszcie pewnego dnia zaproponował mi małżeństwo. Ja się głęboko zastanawiałam. Byłam w rozterce. Żal mi było również mojego chłopaka. Nie byłam pewna, czy on rzeczywiście zapomniał o mnie. W końcu wytłumaczyłam sobie, że chłopak mój daleko i przestał się odzywać, a przede wszystkim, ta szkoła oficerska zraziła mnie do niego. Bo też w takiej samej był mój szwagier Bronek, i jaką krzywdę Kasi wyrządził. Byłam wtedy pewna, że to ta przeklęta komuna tak mu w głowie poprzewracała. Tomka rodzice byli dobrymi ludźmi. Dali nam schronienie w potrzebie, więc Tomek też musi być dobrym człowiekiem… Tak to sobie wszystko przetłumaczyłam i koniec końców powiedziałam: tak. Ślub nasz odbył się 3 marca 1946 r.

Ja i Tomek na ślubnym kobiercu. 


Wesele nasze było bardzo skromne. Jeszcze prawie nic tutaj nie mieliśmy. Jesienią 1945 r. władza pozwoliła nam pozbierać z pól zasianą przez tutejszych ludzi pszenicę. Mieliśmy więc trochę mąki. Ziemniaki mieliśmy już swoje, bo w czerwcu, zaraz po przybyciu do Baborowa, zasadziliśmy. Nie było jednak jeszcze żadnych jarzyn. Sukienka i welon były pożyczone. Obrączkę dla mnie Tomek gdzieś kupił, a dla siebie pożyczył od brata Władka. I choć skromniutkie było to nasze wesele, to jednak było bardzo wesołe. Drużyna harcerska prowadziła nas do ślubu. Skądś wytrzasnęli harmonię. Grali i śpiewali. A potem jeszcze pod wieczór przyszli całą drużyną na wesele, by pośpiewać i potańczyć. Przyjęcie weselne było w sąsiednim domu, u tutejszych Niemców. Oni przyjęli polskie obywatelstwo, ale ciągle myśleli, że wyjadą do Niemiec i zostawią nam swoją gospodarkę. Nigdy się jednak tak nie stało.

13 lutego 1947 r. w wieku 87 lat, zmarł mój ukochany dziadziuś Józef. Człowiek tak silny i zdrowy. Służył w kawalerii. Był ułanem. Nigdy nie chorował. Czytał bez okularów do końca życia. A zmarł chyba z żalu, że w domu, na Podolu, zostawił taki majątek, a tu tuła się po cudzych kontach. Nie, nie użalał się. Nic do nikogo nie mówił, ale było widać, że cierpi, choć w ogóle nie chorował… I tak cichutko zmarł. 

               Dziadek Józef — rok przed śmiercią.              

Po weselu zaczęło się dla nas nowe życie. Wynajęliśmy małe, zagrzybione mieszkanko u naszych niemieckich sąsiadów. Dorabialiśmy się wszystkiego od podstaw sami. Potem przyszły dzieci. Życie nasze na obcej ziemi toczyło się już w miarę normalnym trybem. Nigdy jednak nie zapomniałam o naszym Podolu, o naszej ukochanej rodzinnej wsi. Często śniło mi się po nocach, że biegam tam po naszych polach, po naszym gaiku, po naszych kamieniołomach. W późniejszych latach parokrotnie odwiedzałam swoje rodzinne strony. Pierwszy raz byłam tam dopiero 15 lat po wojnie. Wcześniej mi nie zezwolono. Władze nie chciały mi dać paszportu. Najpierw jeździłam z mężem i z dziećmi, a po jego śmierci, już tylko z dziećmi. Ostatni raz byłam sama. Było to w roku 1990. Okropna to była podróż. Na granicy Sowieci pozabierali mi wiele rzeczy. Po prostu mnie okradli.

Najdłużej byłam na moim ukochanym Podolu w 1975 r. Pojechałam tam na pogrzeb teścia wraz z Władkiem, bratem mojego nieżyjącego już wtedy męża. Zbaraż był wówczas bardzo zaniedbany. Nic tam nie remontowano ani nie budowano. Wszystko szło w ruinę. Polaków bardzo mało zostało. Dobrowody, moją rodzinną wieś, też odwiedziłam. Jaka to piękna wieś była przed wojną. Teraz może i nawet nowe domy stoją, między innymi z naszego kamieniołomu, ale ulice pełne błota. Na naszej ulicy aż tak dużo błota nie było, ponieważ jeszcze nasi dziadkowie wyłożyli ją drobnym kamieniem, kiedy odkrywali jamy ze złożem. Byłam też i w swoim domu. Zamieszkał w nim kolega ze szkoły ze swoją rodziną. Bardzo mi się wszystko zmieniło. Stodoły nie było. Stajni też nie. Ani spichlerza. Ani pięknych jesionów w sadzie. Ostał się jedynie dom. Ale przyznać muszę, że nawet dobrze utrzymany. W domu poznałam tylko obraz siostry Kasi, który dostała w wyprawie ślubnej. Był to obraz Matki Boskiej Bolesnej. Matka Boska patrzyła na mnie. Na pewno mnie poznała. Tyle się do niej modliłam. Aha, i jeszcze drzwi wahadłowe do pokoju stołowego były nasze. Sąsiedzi mnie witali bardzo serdecznie. Cieszyli się. A może udawali? Ale my zawsze dobrze żyliśmy z sąsiadami. Z moich dawnych koleżanek spotkałam się tylko z Marusią i Genią. Gieni mama była Polką, a ojciec zaś Ukraińcem. Typowy nacjonalista. Gieni mama była moją chrzestną. Spotkałam się też z moją rodziną. Z ojca strony, z jego siostrą Pauliną i z jej czwórką dzieci, a moim kuzynostwem. Z mamy zaś strony, z dziećmi jej brata Jana. Wszyscy się bardzo cieszyli, witali, gościli. Przez parę dni byłam na naszej ulicy, u mamy rodziny, bo do cioci Pauliny trudno było się dostać. Ciocia wraz ze swoją rodziną mieszkała na takim dużym wzniesieniu. Mieli tam kiedyś dużo pola, ogromny sad owocowy. Przyjeżdżali ludzie i kupowali owoce. Cioci teść był sadownikiem. Hodowali więc wszystkie owoce. Mieli tam też jakąś szkółkę doświadczalną. Byli bogatymi ludźmi. No tak, ale tak było przed wojną. Teraz nie mają niczego. Wszystko im w kołchoz zabrali, a oni zostali zwykłymi kołchoźnikami. Jedyne czego się dorobili, to nowej, niewielkiej chałupiny. Smutno u nich. A jeszcze i trudno się do nich dostać, bo raz, że wysoko, a drugi raz, że wszędzie pełno błota. Raz wybrałam się sama, a robiło się już ciemno, jak wlazłam w to błoto, myślałam, że się tam utopię. Ledwie się wygrzebałam z błocka, i idąc na czworaka, do cioci dotarłam cała brudna. Wyglądałam okropnie. Musiałam choć z grubsza oczyścić swoje brudne ubranie pod studnią i już tam przenocować. Nie zazdrościłam im tego życia. Ani już nawet rodzinnych stron, których przed laty było mi tak żal opuszczać. Komuna zniszczyła wszystko.

Teraz jestem już starszą osobą, ale obraz mojego dzieciństwa i młodości na Podolu mam ciągle przed oczami jak żywy. Przez całe moje życie, tu, na Ziemiach Odzyskanych, gdy ktoś mnie spytał kim jestem, z nieukrywaną dumą zawsze odpowiadałam: jestem Podolanką. Na twarzy pytającego za każdym razem pojawiał się wówczas kpiący uśmiech, a po chwili uszu mych dochodziły cyniczne słowa: — „Chyba byłą Podolanką”. Och, jakże ogromna złość mnie brała na takie dictum! Wtedy z jeszcze większym naciskiem powtarzałam: jestem Podolanką!... No bo jakżeby inaczej?

Do dziś dnia noszę przy sobie też kartą majątkową, na której zapisany jest cały nasz majątek pozostawiony w rodzinnej wsi na Podolu, a za który od żadnego polskiego rządu rekompensaty nie otrzymałam. Mimo iż przez wszystkie lata tak bardzo się starałam. Zawsze marzyłam, aby moje dzieci przynajmniej jakąś malutką cząstkę mojego życia na Podolu po mnie dostały. Niestety, marzenia mojego chyba już nie uda mi się zrealizować. Mój czas powoli dobiega końca. Czas Podolanki, którą byłam przez całe swoje życie. Którą jestem i którą będę do końca swoich dni. 

4 października 2009 r.                                                                             Anna