Sławoj
i Papkoj stali ciągle przy Chiorunku, i
kiedy zobaczyli jak Napolcio wspaniale miota ogniem, oniemieli z
wrażenia. Chiorunek najpierw też oniemiał, ale wnet poczuł
przeogromny podziw dla brata. Trwał w podziwie dobrą chwilę, i
stojąc pomiędzy druhami Napolcia, z rozdziawioną buzią biegał
tylko oczami po pobojowisku, jakie urządził jego brat w pojedynkę,
i to bez boju.
Sławoj
był przyzwyczajony do widoku płonącej pochodni w ręku Napolcia,
ale kiedy go zobaczył na szczycie Barddejów z pochodnią na głowie,
trochę się zdziwił. Zdążył jednak swe oczy do tego dziwnego
obrazka przyzwyczaić. Ale teraz, kiedy zobaczył że ta pochodnia na
jego głowie już nie tylko płonie, a bucha potężnym ogniem, i w
górę, i na boki, nie mógł nie oniemieć.
Natomiast
Papkoj, ten to oniemiał całkowicie, i na dłużej. Nic dziwnego. On
musiał oniemieć jeszcze bardziej niż Sławoj, bo przecież nie
wiedział, co to za pochodnia i po co Napolcio nosi się z nią w
biały dzień.
Roland
również doznał podobnego uczucia co Papkoj, tyle że nie na tak
długo jak on. Dla Rolanda Król Barbedetlandii był wielkim
autorytetem i darzył go ogromnym szacunkiem. Podziwiał go zawsze i
wszędzie. Tak że teraz, ta jego ognista akcja przeciwko wrogowi
wydała mu się tak niezwykła, ale to tak niezwykła, że aż
zupełnie normalna. Nawet wszystko to, co rozegrało się w jej
następstwie, wydało mu się w końcu całkowicie normalne.
Napolcio
zaś, główny sprawca ognistego zamieszania, sam był niesamowicie
zaskoczony ogromnym ogniem wokół siebie. A był zaskoczony dlatego,
gdyż całkiem zapomniał, że ma płonącą pochodnię na głowie.
Ale nawet gdy sobie przypomniał, widząc ogień dookoła,
zaskoczenie i tak nie minęło, przeciwnie, jeszcze większe go
ogarnęło. Bo też ognia takiego rozmiaru się nie spodziewał. Od
początku czuł, że to jakaś cudowna pochodnia. I z pewnością nie
na darmo coś karze mu ją mieć ciągle przy sobie. Ale żeby aż
tak cudowna była? Napolcio popatrzył z wdzięcznością ku niebu i
szepnął: — „Dzięki ci, ojcze Jeremiaszu”. — Po czym, pełen
bezgranicznej wdzięczności, zabrał się za tych co na ziemi.
Najpierw zajął się ledwo żywym hersztem bandy, którego nadmiar
emocji i strachu pozbawił jakiegokolwiek czucia. Podniósł go z
ziemi i parę razy próbował postawić na nogi. Niestety, zabieg ten
mu się nie udawał. Ale Napolcio uparty, przytrzymał go mocniej i
oparł o zad Pegasusa. Jednak i to okazało się daremne. Herszt
bandy, jak po równi pochyłej, na powrót zjechał na ziemię.
Napolcio, zrezygnowany, zarzucił nieboraka sobie na plecy i zaniósł
go Rolandowi. I tak bezwładnego, jak worek piasku, przerzucił mu
przez ramię. Wytrzepał dłonie z kurzu, i z zamiarem załatwienia
ostatniej sprawy z Królem Cruxlonem, skierował swe kroki w jego
stronę. Czyli w stronę góry wymieszanych ciał niewolników i jej
szczytu w postaci Cruxlona.
— Daj
rękę, Królu Cruxlonie, pomogę ci wstać — odezwał się,
pochylając nad leżącym. A gdy nie zauważył żadnej reakcji z
jego strony, zwrócił się do leżących niewolników: —
Powstańcie, nic wam nie grozi, a już na pewno nie z mojej strony.
Przysięgam, jakiem Król Napoleon.
Słowa
Napolcia dotarły do Króla Cruxlona, ale Cruxlon czuł się tak
okropnie przerażony, a jeszcze bardziej poniżony, leżąc jak
niemota poniżej swej królewskiej godności, że musiał najpierw
sam ze sobą dojść do ładu. To jednak nie było mu dane, gdyż
jego niewolnicy natychmiast zareagowali na słowa Króla Napoleona i
zerwali się z ziemi, zrzucając go tym samym ze swych pleców. Król
Cruxlon poczuł smak ziemi. A za moment, poczuł jak czyjeś silne
ręce podnoszą go z tej niezbyt smacznej ziemi i sadzają w lektyce.
— No
co, Królu Cruxlonie, doszedłeś już do siebie? — odezwał się
znów Napolcio, upewniając się najpierw czy go dobrze posadził i
czy lektyka pewnie stoi na ziemi. — Bo jeżeli nie, to mogę
jeszcze chwilę poczekać z moją ostatnią sprawą do ciebie, aż
dojdziesz.
— Gadaj,
co to za sprawa, bo już mam dość twojego towarzystwa. Chcę
wracać… Gdzie są moi rycerze?! — Król Cruxlon najwyraźniej
jeszcze nie całkiem doszedł do siebie. — Pytam, gdzie są moi
rycerze, najwaleczniejsi z walecznych? Coś zrobił z moimi
rycerzami, ty nikczemny Królu Jeremiaszu?! — wrzeszczał
wniebogłosy.
— A
kuku, to ja, Król Napoleon, syn Króla Jeremiasza! — zawołał
Napolcio Cruxlonowi prosto w twarz. — Poznajesz mnie? Ale Król
Jeremiasz też tu jest… i to właśnie on ma do ciebie sprawę.
Otóż Król Jeremiasz chce ci przypomnieć o waszym Traktacie
Pokojowym, a zwłaszcza o tym punkcie traktatu, który mówi o
zniesieniu przez ciebie niewolnictwa… Halo, Królu Cruxlonie,
dotarły do ciebie moje słowa…? To znaczy… słowa mego ojca,
Króla Jeremiasza?
Król
Cruxlon nie reagował. Siedział w lektyce i patrzył wybałuszonymi
oczami w twarz Napolcia jak w abstrakcyjny obraz... I nic. Żadnego
słowa więcej nie potrafił z siebie wydusić. Nie był w stanie.
Wszak wszystko za szybko się potoczyło. Cała ta nagła zmiana
sytuacji przerosła go. Był górą… i na górze, jest na
całkowitym dole, i to ze wszystkim… Miał tylko Króla Napoleona
przed oczami… teraz ma dwóch, bo i Król Jeremiasz do niego mówi.
I jak tu dojść do siebie? Król Cruxlon nic już nie wiedział,
niczego nie rozumiał. Niczego już też nie chciał… Tylko spać.
— Halo,
Królu Cruxlonie! — Napolcio znów się odezwał. — Król
Jeremiasz przekazuje ci swój pierścień z brylantem, abyś zawsze
pamiętał o nim i… o zniesieniu niewolnictwa sobie przypomniał…
— Tak?
Jaki brylant z pierścieniem…? — Król Cruxlon nie całkiem
jeszcze oprzytomniał, ale słowa Napolcia gdzieś w oddali usłyszał.
I tak jak mu się wcześniej wydawało, że już niczego nie pragnie,
tylko spać, tak słowo „brylant”, nie mogło nie zrobić na nim
wrażenia. Mowa wróciła mu od razu i zaczął wrzeszczeć: —
Dawaj to! Dawaj, mówię! Dawaj mi ten brylant z pierścieniem, i to
już!
— Pomału,
Królu Cruxlonie! — Napolcio śmiał się z chciwości Cruxlona.
Czuł, że nic mu już innego nie pozostało. — Zaraz dostaniesz
ten brylant z pierścieniem… stop… wróć… pierścień z
brylantem, tylko ja muszę być pewien, że ty już całkowicie
kontaktujesz i dociera do ciebie, za co miałbyś go dostać. Więc
powtórz: kto ci go daje, i za co.
— A nie
zawracaj mi tu głowy tym twoim „powtórz”, tylko dawaj co moje!
— zdenerwował się król Cruxlon i poderwał swoje ociężałe
ciało z fotela. — Nakazuję ci natychmiast dać… No właśnie,
a co miałeś mi dać?
Napolcio
nachylił się nad Królem Cruxlonem jeszcze bardziej i zaglądnął
mu w oczy. Och, jak bardzo by chciał, aby ten stary chciwiec doszedł
już do siebie. Ukochana czeka, a on zabawia się tutaj bez końca.
Postanowił więc działać efektywniej. Podsunął pierścień
Cruxlonowi pod sam nos i popatrzył czy reaguje. Zareagował. Oczy
wyraźnie zaśmiały mu się do tego świecidełka. — „No,
wreszcie!” — krzyknął Napolcio, i zadowolony, jeszcze raz
powtórzył mu od kogo ten pierścień i za co i ponowił pytanie. I
o dziwo, dostał całkiem sensowną odpowiedź.
Król
Cruxlon na tak bliski widok pięknego pierścienia z brylantem
oprzytomniał całkowicie. Takiego cacka jeszcze nie widział.
Misterna robota, dużo ażuru, zdobień. A ten brylant? Ogromny i
połyskujący. Istne cudo! Król Cruxlon natychmiast zapragnął go
mieć. Teraz był w stanie na wszystko się zgodzić, byleby tylko
ten skarb mieć już w ręce. Zgodził się więc na przestrzeganie
Traktatu Pokojowego spisanego przed laty przez niego i jego obecnego
darczyńcę, króla Jeremiasza — i pozbyć się niewolników. Tak,
powiedział: „pozbyć się”, nie — znieść niewolnictwo. Ale
zaraz się poprawił i powiedzieć tak jak stoi w traktacie, czyli:
„zobowiązuję się znieść niewolnictwo”, gdyż usłyszał
głośny pomruk niewolników i Króla Napoleona. Ale w tym wszystkim,
nie ten ich pomruk był dla niego taki straszny. Straszne było to,
że wraz z pomrukiem prześliczny pierścień znikł mu nagle spod
nosa.
— A
więc, Królu Cruxlonie, trzymam cię za słowo! — zawołał
Napolcio, zadowolony, że sprawy mają się ku końcowi. — Proszę,
oto pierścień mojego ojca, Króla Jeremiasza… Ale pamiętaj, jego
posiadanie zobowiązuje.
— Pamiętam,
pamiętam… Co bym miał nie pamiętać —
wymamrotał Król Cruxlon i wyrwał pierścień z ręki Napolcia.
Król
Cruxlon, doszedłszy już całkowicie do siebie, promieniał ze
szczęścia. Wreszcie miał w dłoni to cacko nad cackami. Szybko
zapomniał o swoim dotychczasowym niepowodzeniu. A wpatrując się w
ten pierwszej wody brylant (jak go zrazu oszacował), chichotał w
duchu, że Król Napoleon razem ze swoim ojcem zza światów, Królem
Jeremiaszem, może mu co najwyżej na puklerz skoczyć, a nie zmuszać
do zniesienia niewolnictwa.
— No
jak, Królu Cruxlonie? Podoba ci się pierścień? — Napolcio
odgadywał myśli tego starego chytrusa. — Myślę, że tak.
Twoja fizjonomia mi to mówi. A więc pożegnaj się ładnie ze
swoimi niewolnikami, przepraszam, byłymi niewolnikami, bo dużo im
zawdzięczasz.
— Jak
to?! Pomału! A kto mnie zniesie ze szczytu Cruxlejów i zaniesie do
pałacu? — zdenerwował się król Cruxlon.
— Twoi
wierni rycerze.
— Rycerze,
powiadasz? — Król Cruxlon rozglądnął się dookoła. — A gdzie
oni są?
— Poszli
sprawdzić, czy moi rycerze nie nadciągają — odpowiedział
Napolcio i zachichotał w kułak.
— Co ty
mówisz? To twoi rycerze też tu będą?
— Nie
inaczej.
Król
Cruxlon zastanowił się na moment, bo coś mu tu nie pasowało.
Zwłaszcza to, że wszyscy jego rycerze zniknęli. — „Czyżbym im
wydał jakiś głupi, to znaczy, jakiś nie do końca przemyślany
rozkaz?” — pytał siebie w duchu. I pomału, pomału, zaczął
sobie przypominać jakiś ogromny ogień. — „Tak, coś miotało
ogniem… Na Belzebuba! Toż to ten młokos Napoleonik zionął
ogniem!” — wrzasnęła nagle jego strwożona dusza… i wszystko
sobie przypomniał. Spode łba popatrzył na Króla Napoleona i wtedy
ogarnęło go jakieś dziwne, nieznane mu do tej pory uczucie.
Respekt. Tak, poczuł respekt przed tym, którego uważał za gamonia
i kpa. Z respektem też patrzył na płonącą pochodnię na jego
głowie. — „A to ci broń, no, no!” — pokiwał głową z
uznaniem. — „Z takim, to lepiej nie zadzierać” — zmartwił
się swoim własnym stwierdzeniem. Poczuł się nieswojo. Odruchowo
wyciągnął szyję, aby zaglądnąć za swoimi rycerzami.
Napolcio,
przyglądając się twarzy Króla Cruxlona, domyślał się jakie
uczucia nim targają. A gdy zobaczył, że on wyciąga szyję i
rozgląda się wkoło, odezwał się:
— Idą…
już idą z powrotem. O, widzisz, tam przy zejściu na wasze zbocze
widać już ich hełmy.
Rzeczywiście,
rycerze Króla Cruxlona niepewnie bo niepewnie, ale wracali. Dwójkami
albo pojedynczo podchodzili powoli do miejsca, z którego jakaś
piekielna moc ich wykurzyła i ze spuszczonymi głowami, niektórzy
zawstydzeni, niektórzy ciągle jeszcze wystraszeni, ustawiali się
powoli za lektyką swego Pana i Władcy.
Król
Cruxlon na widok powracających rycerzy chciał na nich nawrzeszczeć
i powiadomić, iż mogą zapomnieć o żołdzie, za to że się
oddalili i go samego zostawili. Już otworzył nawet usta, ale że
nie był pewien czy to on sam w jakimś konkretnym celu takiego
rozkazu im nie wydał, usta szybko zamknął i nie powiedział nic.
Niewolnicy
Króla Cruxlona cały czas stali ciasno zbici do kupy obok Króla
Napoleona i wpatrywali się w niego jak w Boga. A stali tak od
momentu, gdy ten do nich przemówił. I choć nie bardzo mogli
uwierzyć, że od tego też momentu stali się wolnymi ludźmi, to
jednak w duchu zaklinali wszystkie świętości, aby to było prawdą.
Widok zbliżających się rycerzy zaniepokoił ich. Obawiali się, że
w takiej sytuacji ich wybawca, Król Napoleon, stanie się
niedoszłym wybawcą. Jeszcze ciaśniej obstąpili Króla Napoleona i
z drżącym sercem patrzyli po sobie, wyczekując co nastąpi.
Król
Cruxlon stał w lektyce i spoglądał to na pierścień, to na swych
rycerzy. Tlił się w nim jeszcze mały promyczek nadziei, że skoro
jego waleczni rycerze już są na powrót (słowo: „waleczni” na
wszelki wypadek szybko w myślach wycofał, bo tak mu nakazywało
poczucie chwilowej amnezji), to może jednak uda mu się wykolegować
tego wstrętnego Napoleonika i zabrać swoich niewolników. Kupił
ich przecież i wydał na nich pieniądze. To jak to tak, teraz ma
ich stracić? Tak po prostu?
Napolcio
podejrzewał, że Król Cruxlon nie tak łatwo będzie chciał
zrezygnować z niewolników. Pomimo przyrzeczenia. Znał dobrze tego
chytrusa. Dlatego postanowił kuć żelazo póki gorące i nie dać
mu czasu do myślenia.
— Który
z was jest najstarszy? — zwrócił się do ósemki niewolników. A
mówił głośno, by Król Cruxlon wyraźnie słyszał.
— Ja,
Królu Miłościwy! — zawołał jeden z niewolników.
— Powiedz
mi, ilu was jest w pałacu Króla Cruxlona?
— Oprócz
nas, jeszcze czterdziestu.
— No,
no, Królu Cruxlonie! Jak mogłeś?! — Napolciowi aż głos się
załamał.
Król
Cruxlon milczał. Milcząc, popatrzył na Napolcia, a właściwie na
jego płonącą pochodnię. Widok ten zmierził go. Jeszcze mocniej
zacisnął usta i zajął się już tylko oglądaniem pierścienia.
Napolcio,
widząc że nie ma z kim rozmawiać, na powrót zwrócił się do
niewolników.
— Posłuchajcie
mnie. Od dziś jesteście wolnymi ludźmi…
— Wielki
Królu Napoleonie, nigdy my tobie tego nie zapomnim! Idziem z tobą
do twojego królestwa, by móc ci służyć. Do końca naszych dni
będziem cię wielbić za naszą wolność… i nasze dzieci, i nasze
wnuki będą cię wielbić — wyszeptał wzruszony a i uradowany
najstarszy z niewolników. W końcu radość jego eksplodowała, i
jak nie wrzaśnie: — Niech żyje nam Jedyny Nasz Król, Wielki Król
Napoleon!
— Niech
żyje Nasz Jedyny i Kochany Król Napoleon! — huknęło pozostałych
siedem gardeł.
Cruxlandscy
rycerze zdębieli. Nie wiedzieli co się stało. I nic nie rozumieli.
Król
Cruxlon rozumiał, ale było mu już wszystko jedno. A gdy na moment
podniósł głowę i ponad głowami swych rycerzy zobaczył
barbedetlandskich rycerzy nadciągających od zachodniej strony
szczytu, zrezygnowany całkowicie klapnął z powrotem na fotel.
Cruxlon
jako pierwszy miał okazję zobaczyć rycerzy Króla Napoleona.
Wprawdzie jego lektyka stała teraz na ziemi, a nie na ramionach
niewolników, ale stojąc w niej i tak miał oczy o wiele wyżej od
wszystkich pozostałych, którzy stali obok lektyki. Widok ten nie
był miły jego oczom. Natychmiast więc przeniósł swe spojrzenie
na to cudo, które trzymał w dłoni. Chciał już wracać do swego
pałacu. Czuł się zmęczony. Ale przede wszystkim nęciło go, by
jak najszybciej pod szkłem powiększającym przypatrzeć się swemu
nowemu nabytkowi. Wprost marzył, aby zamknąć się wreszcie w
swojej królewskiej komnacie i przez nikogo już więcej nie
niepokojonym rozkoszować się brylantem najczystszej wody.
Napolcio
z uśmiechem poklepał po ramionach nowych obywateli swojego
królestwa, i zwracając się do najstarszego wśród nich, mówił
dalej:
— Jesteś
najstarszy, więc mam do ciebie prośbę byś wybrał kogoś spośród
was, kto by wrócił wraz z Królem Cruxlonem do jego pałacu i
osobiście przekazał czterdziestu waszym towarzyszom tę wiadomość,
iż stali się wolnymi ludźmi.
— Królu
Najłaskawszy, pozwól, że to ja wrócę — rzekł najstarszy
spośród byłych niewolników.
— Dobrze.
Dam ci dwie sakiewki złotych dukatów — oznajmił Napolcio, a
sięgając za pazuchę, popatrzył na Cruxlona, bo ten nagle zaczął
tupać nogami o podłogę lektyki. Napolcio nie przejął się tym
jednak i mówił dalej: — Podziel je pomiędzy wszystkich i powiedz
im, że mogą iść dokąd tylko chcą.
— Królu
Wielmożny, a czy my wszyscy możemy żyć w twoim królestwie, w
twojej przepięknej Barbedetlandii? Przyjmiesz nas wszystkich? —
spytał najstarszy drżącym głosem.
—Będzie
mi bardzo miło. Przyjmę was z szeroko otwartymi ramionami i z
gorącym sercem — odrzekł Napolcio. — W którejś z moich wsi
dostaniecie miejsce na budowę własnego domu i ziemię pod uprawę.
Będziecie mogli żyć u mnie spokojnie i dostatnio.
Napolcio
musiał przerwać swoją mowę, gdyż nagle, jak spod ziemi, urósł
przed nim Krzesimir.
— Królu
Kochany, rozkazuj, co nam czynić? Będziem bój toczyć? —
Krzesimir z wielkim przejęciem zasalutował mieczem.
— Nic
nie musicie czynić. A o boju to ani mowy nie ma — zaśmiał się
Napolcio. — Zaraz będziemy sprowadzać z Barddejów moją ukochaną
Księżniczkę Indię i naszych szanownych weselnych gości…
Czołem, moi kochani rycerze! Bardzo się cieszę, że już
jesteście!
Napolcio
tryskał radością, bo oto wszystko ma swój dobry finał. A
najpiękniejszy i najmilszy, czyli ślub z Księżniczką Indią —
ciągle przed nim. Z radością więc kończył ostatnią rzecz z
Królem Cruxlonem, i żeby być pewnym iż została należycie
zakończona, zwrócił się jeszcze raz do niego.
— Królu
Cruxlonie, możesz już spokojnie wracać do swego pałacu. Proszę
cię tylko o jedno, żebyś nie przeszkadzał swoim byłym
niewolnikom w opuszczeniu twojego królestwa. Specjalnie wysyłam
jednego z nich z tobą, abym mógł być pewien, że tak będzie. I
pamiętaj, gdyby mu się coś stało, albo gdyby nie przybył do mnie
ze swoimi czterdziestoma towarzyszami w ciągu dwóch dni, przyjdzie
mi najechać na twoje królestwo. A wtedy pozbawię cię nie tylko
darów, jakie ode mnie dostałeś, pozbawię cię królestwa i
zdetronizuję. A potem całą Cruxlandię przekażę na rzecz twojego
bratanka, Księcia Karola, wraz z twoją koroną… i z pierścieniem
z brylantem.
— No,
no… Już cicho, Królu Napoleonie…! — wrzasnął Król Cruxlon,
przerażony, że słowa jego mogłyby się spełnić. — Nie
najeżdżaj na moje królestwo… nie musisz najeżdżać. Nigdy nie
będziesz musiał najeżdżać. Chcę być Królem Cruxlandii do
końca mojego żywota. Książę Karol, po mojej śmierci… Nie
szybciej!
— To
tak też i będzie, skoro to od ciebie zależy — rzekł Napolcio i
skłonił się uniżenie. Po czym się odwrócił i skierował kroki
w stronę swoich rycerzy.
Rycerze
Króla Napoleona nie mieli bladego
pojęcia, co też tu mogło się stać, ale słysząc słowa swojego
Króla, jak przemawiał do nieustraszonego Króla Cruxlona, czuli
wielki podziw dla niego. Czuli też ogromną dumę, że są rycerzami
tak dzielnego, mądrego i dobrego Króla.
Napolcio
wydał rozkaz do odwrotu. I nie oglądając się już na nikogo,
wskoczył na grzbiet Pegasusa i pognał do ukochanej. Pędził z
sercem na ramieniu, co sił w nogach Pegasusa. I kiedy dojechał na
miejsce, zauważył, że wszyscy virginislandcy rycerze i dworzanie
nadal stoją wokół kryjówki Księżniczki Indii, tak jak ich
zostawił. Poczuł ogromną wdzięczność do tych ludzi. Zeskoczył
z konia i natychmiast pobiegł do ukochanej.
Księżniczka
India na widok Napolcia bardzo się ucieszyła. A kiedy Napolcio bez
zbędnych słów wyniósł ją na zewnątrz, uścisnęła go mocno i
złożyła gorący pocałunek na jego policzku. Po czym spąsowiała
jak czerwona róża, i by ukryć swoje zawstydzenie, pocałowała go
w drugi policzek. Potem czym prędzej schowała twarz w swych gęstych
i długich włosach.
To, co
Napolcio poczuł w tym momencie, było to najpiękniejsze uczucie
jakiego doznał w całym swoim życiu. Z miłości do tej istoty mało
mu serce z piersi nie wyskoczyło.
Wszyscy
Virginislandczycy, mając przed sobą tak cudowny obrazek,
zrozumieli, że ich Księżniczka India jest uratowana i że oni też
mogą czuć się uratowanymi. Uszczęśliwieni, i tym widokiem, i tą
świadomością, zaczęli bić brawo. A Hrabina Amoroso krzyknęła:
— „Niech żyje Król Napoleon! Niech żyje Księżniczka India!
Niech żyje nam Kochana Młoda Para!” — Jak echo odpowiedziały
jej wszystkie gardła. A po chwili dołączyły do nich gardła
nadchodzących, a właściwie nadbiegających rycerzy Króla
Napoleona i byłych niewolników. Nawet herszt bandy (a może jednak
już były herszt bandy?), popychany do przodu przez Rolanda bił
brawo i wołał: — „Niech żyje Królewska Młoda Para!”.
Chiorunek
biegł na przedzie tej przedziwnej i rozkrzyczanej kolumny i krzyczał
najgłośniej. Ale po swojemu: — „Sto lat Napolcio! Sto lat
India!” — A kiedy dobiegł już do roześmianego Napolcia i
Indii, zaśpiewał: — „Sto lat, sto lat, niechaj żyją nam…!”.
Wesoło
zrobiło się na szczycie Barddejów. Pomimo trudów i znojów, jakie
wszyscy przeżyli, nikt nie odczuwał w tej chwili zmęczenia. Każdy
tryskał dobrym humorem i niespożytą energią.
Napolcio,
najszczęśliwszy ze szczęśliwych, oddał Księżniczkę Indię pod
opiekę Hrabiny Amoroso i natychmiast przystąpił do organizowania
zejścia z góry. Zwrócił się do rycerzy i dworzan by pozbierali
wszystko to, co pozostało jeszcze po grabieży cruxlandskich
rabusiów i ułożyli w jednym miejscu. Sławojowi, Papkojowi i
Rolandowi nakazał wybrać z tych rzeczy tylko te, które da się
znieść. Resztę kazał im zakopać w kryjówce po Księżniczce
Indii. Sam zaś zabrał ze sobą Chiorunka i byłych niewolników,
nowych obywateli Barbedetlandii, i poszedł do koni, aby się
zorientować w jakim są stanie. Zamierzał wszystkie konie
sprowadzić w dół. Tylko nie bardzo jeszcze wiedział, jak ma to
zrobić. Wszedł pomiędzy wylęknione i wycieńczone konie, i gdy
zobaczył jak bardzo są słabe, serce mu mało nie pękło. Konie
słaniały się na nogach z głodu, a przede wszystkim z pragnienia.
Niektóre były tak słabe, że opierały się łbami o inne konie, i
chrapały tylko cichutko. A gdy zauważył, że niektóre z koni,
które należały do zaprzęgów karet z orszaku królewskiego, stały
nawet z dyszlami, a pomiędzy nimi na ziemi siedzieli do cna
przerażeni stangreci, łzy mu się w oczach zakręciły. Widok był
naprawdę bardzo smutny i wzruszający. Nie mógł dłużej patrzeć
bezczynnie na ten rozmiar tragedii. Pobiegł z powrotem do rycerzy i
nakazał im zostawić wszystkie dobra materialne, a zająć się
ratowaniem koni. Wpadł na pomysł, aby wszyscy rycerze
barbedetlandscy i virginislandscy ustawili się szpalerem na całą
długość zbocza, aż po samo Jezioro Bardeńskie, i w bukłakach
podawali wodę z jeziora na szczyt. Napolcio zdawał sobie sprawę,
że wycieńczone przede wszystkim brakiem wody konie, sprowadzać w
dół nie ma nawet co próbować. Trzeba je najpierw napoić. Inaczej
pójdą na zmarnowanie. A tego by sobie nie darował.
Ruch
zrobił się na szczycie Barddejów niesamowity. Wszyscy rycerze
rzucili się do wykonania rozkazu Króla Napoleona. Pozbierali
wszystkie bukłaki, jakie tylko udało im się znaleźć przy koniach
i puścili się biegiem na zbocze. Za nimi pobiegli też dworzanie.
Napolcio
zawrócił z drogi biegnącego z rycerzami Krzesimira i wydał mu
inny rozkaz. Otóż rozkazał mu, by zszedł do Korfantego i żeby
razem wyznaczyli jednego z dziesięciu rycerzy pozostających u
podnóża góry do dowodzenia pozostałymi rycerzami oraz do
sprawowania opieki nad Zefcią. Sami zaś, żeby ruszyli niezwłocznie
w drogę powrotną do pałacu w celu powiadomienia Królowej
Beatrycze i Króla Virginusa, że Księżniczka India wraz z
orszakiem królewskim odnaleziona i ma się dobrze. I że wszyscy
razem przybędą do pałacu dopiero na drugi dzień, gdyż zostają
na noc u podnóża Barddejów. No i też, żeby powiadomili
wszystkich jego dworzan, iż ślub i wesele odbędzie się w
niedzielę wieczorem. A potem kazał im ruszyć w dalszą drogę, do
wsi Barbedów, z furą pełną jedzenia i picia i z sześcioma
pustymi furami do przewiezienia wszystkich Barbadejanów z powrotem
do ich wsi. Zaprzężone fury kazał im pozostawić do dyspozycji
mieszkańców obu wsi, aby mieli nazajutrz czym na wesele przyjechać.
Po wykonaniu tego zadania kazał im wracać do pałacu i zająć się
przygotowaniami do ich przybycia spod Barddejów oraz dopięciem na
ostatni guzik opóźnionej, ale przez to i huczniejszej jeszcze uczty
weselnej.
Serce
rosło Napolciowi, kiedy wydawał rozkazy Krzesimirowi. Nic dziwnego,
rozkazy dotyczyły jego i Księżniczki Indii wesela. Napolcio doznał
przypływu świeżej energii i zabrał się ochoczo do wyszukiwania
kufrów podróżnych, które nadawałyby się na zrobienie czegoś na
kształt koryt, w których można by było poić konie. Do Napolcia
natychmiast dołączył Chiorunek i siódemka nowych
Barbedetlandczyków. Napolcio wyciągał ze splądrowanych kufrów
pozostałości po grabieży, i to co było jeszcze dobre odkładał
na bok, a porwanymi ubraniami kazał swoim pomagierom owijać koniom
kopyta. Przynajmniej u dwóch przednich nóg. Napolcio zdawał sobie
sprawę, że koniom ciężko jest schodzić z góry w dół. A co
dopiero tak osłabionym koniom. Wiedział też, że zbocze Barddejów
jest szczególnie kamieniste, toteż z podkutymi kopytami konie
ślizgałyby się okrutnie i padały. Owijanie im kopyt, czym się
tylko da, wydało mu się więc najlepszym w tej sytuacji sposobem,
aby tym biednym zwierzętom zapewnić w miarę bezpieczne zejście.
Chiorunkowi
pomysł Napolcia bardzo się spodobał. Zaczął się więc sam
rozglądać za czymś, co by nadawało się na takie szykowne końskie
buciki. Biegał to tu, to tam, i zaglądał wszędzie gdzie się
tylko dało. Wreszcie to coś, czego szukał, znalazł w połamanych
karetach. Bo też wszystkie karety z orszaku Króla Virginusa od
wewnątrz obite były grubym pluszem. Materiału miał więc co
niemiara. Zadowolony z siebie, pozrywał obicia z pogruchotanych
szczątków karet i zabrał się za wykrawanie nożem odpowiedniej
wielkości kawałków. I gdy wykroił ich już całą stertę,
natychmiast pobiegł z nimi do stłoczonych koni. Będąc już przy
koniach, w pośpiechu i bez żadnych ceregieli, zabrał się za
staranne obwiązywanie ich kopyt. Kopyto po kopycie. Był dumny ze
swojego dzieła. Buciki wyszły mu jak się patrzy. Solidne i
wytrzymałe.
Wyszło
na to, że nie tylko Napolcio z Chiorunkiem i z nowymi
Barbedetlandczykami krzątał się na szczycie, krzątały się też
i niewiasty wraz z Księżniczką Indią i Hrabiną Amoroso. Zbierały
z ziemi wszystko co miało jeszcze jakąś wartość i co się
opłacało zabrać z sobą. A żeby nie było ciężko znosić tego w
dół, zamiast pakować do ocalałych kufrów, układały to wszystko
w zgrabne stosiki i obwiązywały… czymś. No właśnie, czym?
Napolcio
zerkał parę razy kątem oka, by sprawdzić skąd one biorą tyle
kolorowych i różnej długości powiązanych ze sobą wstążeczek.
A kiedy się zorientował skąd, bo zauważył, że niewiasty jedna
po drugiej wskakują do byłej kryjówki Indii i wychodzą stamtąd z
kawałkami materiału w ręce, to aż spłonął rumieńcem. Tak
bardzo się sam przed sobą zawstydził. Ale gdy zawstydzenie minęło,
z wielką tkliwością pomyślał o tych wspaniałych niewiastach,
które dla dobra sprawy, pozbywały się nawet części swojej
spodniej garderoby.
Był
jeszcze ktoś, kto pracował w pocie czoła na szczycie Barddejów.
Ale o nim w ferworze pracy zapomnieli wszyscy. Nawet Roland. Nawet
Napolcio. Był to herszt bandy. I dopiero kiedy on sam z jakimś
skrawkiem materiału napatoczył się Napolciowi pod rękę, wtedy
Napolcio sobie o nim przypomniał. I już chciał się do niego
odezwać, by go przestrzec przed ponowną próbą ucieczki, gdy nagle
zauważył, że on rzucił na ziemię to co miał w ręce i cichaczem
się oddala. Napolcio rozeźlił się okrutnie i puścił się za nim
biegiem, bo też zauważył, że ten złoczyńca znika gdzieś między
niewiastami. Zziajany, dopadł go dopiero przy Księżniczce Indii,
jak ten leżał plackiem u jej stóp i szeptem coś do niej mówił.
— A
tobie co?! — krzyknął zły na niego, że znów straszy jego
ukochaną. — Czego chcesz jeszcze od Księżniczki Indii? Mało
jej i wszystkim damom nadokuczałeś? Idź precz!
— Nie,
zostaw go Królu! — zawołała Księżniczka India. — On właśnie
mnie przeprasza, i to w barbedetlandskim języku.
Herszt
bandy (a właściwie — były już herszt, bo on sam już tak o
sobie myślał), widząc wszystkich tych niezwykłych ludzi, czując
ich ciepło i serdeczność, bardzo był nimi zachwycony. Podziwiał
ich. I to podziwiał tak mocno, że nie mógł z podziwu wyjść.
Trwał więc w podziwie dłuższy czas. I kiedy tak w nim trwał i
trwał, wtedy właśnie coś sobie postanowił. Bo też tak długie
trwanie w podziwie musi czymś zaowocować. Otóż postanowił, że z
podziwu dla wszystkich, a zwłaszcza dla Króla Napoleona, na już
zmieni swoje dotychczasowe życie. Króla Napoleona podziwiał przede
wszystkim za jego wspaniałą, szlachetną postawę i jego
postępowanie wobec innych ludzi. Najbardziej ujęło go to, jak on
sam został przez niego potraktowany. Takiego traktowania nie
doświadczył nigdy wcześniej od żadnego króla. A przecież zdążył
ich poznać wielu, gdyż od dawna wraz ze swymi kamratami łupił
wszystkie pobliskie królestwa. Zdarzało im się złupić nawet i
odległe. Wiedział, co to znaczy kara. Nieraz siedział w lochach i
był torturowany za swoje czyny. A Król Napoleon, nie dość że go
wykupił sakiewką złotych dukatów, to jeszcze go w ogóle do tej
pory nie ukarał. Och, jakże wdzięczny był mu za to. Król
Napoleon i jego ludzie byli dla niego żywym przykładem na istnienie
innego, lepszego świata — mentalnego i fizycznego, którego on
dotychczas nie znał. Spodobał mu się ten świat. Całym sercem
zapragnął w nim pozostać.
— Łaskawy
Królu Napoleonie, jam twoim niewolnikiem do końca życia! —
zawołał uroczystym głosem, i od stóp Księżniczki przerzucił
się do stóp Napolcia. — I Księżniczki Virginislandii…
— Ja
nie mam niewolników i mieć nie chcę — odrzekł Napolcio.
— A ja
ci wybaczam. Jesteś wolny — wtrąciła swoje zdanie Księżniczka
India i z wielką prośbą w swych pięknych oczętach popatrzyła na
Napolcia.
— Królu
Napoleonie, mój Panie i Władco, pozwól mi zostać przy tobie, będę
służył Jego Królewskiej Mości i… innym również. Chcę
odkupić swoje winy… a mam co odkupywać. Bóg mi świadkiem, że
mam! Błagam pozwól mi zostać z tobą — skamlał były herszt u
stóp Napolcia.
— Dobrze,
już dobrze! Zobaczę na co cię stać — zaśmiał się Napolcio. —
Ale pamiętaj, teraz masz jeszcze szansę odejść, nie ponosząc
żadnej kary za swój czyn, lecz gdy zdecydujesz się jednak zostać
w moim królestwie, to będziesz musiał żyć jak prawy człowiek,
inaczej, zostaniesz ukarany… i to za wszystkie twoje czyny naraz.
— Tak,
Miłościwy Królu, chcę zostać w twoim królestwie i być prawym
człowiekiem, i żyć jak prawy człowiek… Tak mi dopomóż Bóg! —
Byłemu hersztowi głos się załamał, skrył twarz w dłoniach i
nagły spazm targnął jego ciałem.
— Przede
wszystkim to ty sam sobie musisz pomóc. — Napolcio podniósł
byłego herszta z ziemi i postawił na nogi. — Ty sam przed sobą
musisz zrobić rachunek sumienia i przyznać się do grzechów.
Zrozumieć je i postanowić nigdy więcej ich nie popełniać. Bo też
nikt i nic nie jest w stanie ciebie zmienić… Tylko ty sam. Sam
sobie musisz wytyczyć właściwą drogę i kroczyć nią wytrwale. I
co najważniejsze: musisz uwierzyć w siebie i… w dobrego
człowieka! Być dobrym, prawym człowiekiem, to najwspanialsza
rzecz, jaką człowiek może osiągnąć za życia. I żebyś i ty
mógł się nim stać, musisz uwierzyć, że ci się to uda… A że
wiara czyni cuda, to ja już wierzę, że pozyskałem dla swojego
królestwa dobrego obywatela.
— Och,
Królu Napoleonie, jaki ty jesteś mądry — szepnęła Księżniczka
India, wpatrzona w Napolcia z miłością w oczach.
— To
mądrość mojego ojca, Króla Jeremiasza. Zawsze mam w pamięci jego
słowa i często je analizuję. Dziś wiem, że są szlachetne i
prawdziwe... Bo żeby iść przez życie z głową podniesioną,
trzeba żyć w zgodzie z własnym sumieniem. A żeby żyć w zgodzie
z własnym sumieniem, trzeba być prawym człowiekiem. Inaczej życie
nie jest nic warte. Ot, żyje się po to, aby tylko żyć. Zwykła
wegetacja. Żadnych wzniosłych doznań, żadnych prawdziwych
rozkoszy… — Napolcio zawstydził się nagle przed Księżniczką
Indią, że mówi o rzeczach zupełnie jej oczywistych. I by ukryć
swe zawstydzenie, zwrócił się ponownie do byłego herszta bandy: —
Pojmujesz o czym mówię?
— Nie
bardzo… jeszcze nie bardzo, ale Bóg mi świadkiem, że pojmę —
drżącym głosem odpowiedział były herszt bandy i w pośpiechu
zaczął coś wyszarpywać zza pazuchy. — Proszę, szlachetna
Księżniczko Virginislandii, oto dukaty, które dostałem za swój
niecny czyn od Króla Cruxlona. Przyjmij je ode mnie… Chcę odkupić
swoje winy.
— Nie,
zatrzymaj je! — zaśmiała się India.
— Ale…
ale one mi się nie należą — zająknął się były herszt bandy.
— I
masz rację! — ocenił Napolcio. — Więc możesz je rozdać
dzieciom ze wsi Barbadejowo i Barbedów, które przybędą na nasze
wesele jutro wieczorem.
— Taaak,
że… że dzieciom dać?! — żachnął się były herszt, ale po
krótkiej chwili, cedząc słowa, dodał: — Tak właśnie zrobię…!
Niech mają… one są… Nie, one nie są… niczemu winne i… na
pewno zrobią z nich dobry użytek… Na pewno lepszy, aniżeli ja
bym zrobił… Tak, tak… tego jestem pewien… że lepszy… No!
Tak zrobię!...
ciąg dalszy nastąpi