Mira na początku z wiadomych względów czasowych sprzeciwiała się takiemu pomysłowi mamy, ale kiedy mama obiecała kupić jej jakiś T-shirt, zgodziła się natychmiast, złorzecząc sobie w duchu za swoją słabość. Jednak bez żadnego już ale popędziła wzdłuż straganów, strzelając oczami to na lewy rząd straganów to na prawy. I kiedy wypatrzyła dla siebie wspaniały, bo niesamowicie poszarpany i pognieciony trykot w kolorze khaki, to na moment zapomniała o wszystkich swoich problemach. Ba, nawet tak bardzo absorbująca ją sprawa pod kryptonimem „Zuza-komp” poszła w zapomnienie. Ogarnęła ją krótkotrwała amnezja. Dobrze że mama się zbyt długo nie opierała przed zapłaceniem za tę szmatkę (jak ją nazwała), bo Mirze groziłby zanik pamięci w dłuższym wymiarze czasowym.
Szczęśliwa
i odziana w swój nowy odlot-ciuch wnet odzyskała pamięć i
natychmiast pociągnęła mamę w stronę straganu z drewnianymi
zabawkami. Odgadła dlaczego mama ociąga się z powrotem do domu.
Dlatego po drodze oznajmiła jej, że za tak wspaniały zakup gotowa
jest nawet do godziny dwunastej popracować za tatusia, gdyby ten nie
był jeszcze gotowy ze sprzątaniem mieszkania. Na takie córki
zapewnienie mama przestała się już ociągać i pomaszerowały
równym krokiem do domu.
Pan Jerzy
na widok swoich kochanych dziewczyn w progu uradował się bardzo, bo
to oznaczało dla niego, i według niego oczywiście, że sprzątanie
mieszkania może już zakończyć. Mimo że pokoju stołowego nie
zdążył jeszcze odkurzyć. Ale to nic. Ważne, że czuł się już
zwolniony z dalszej pracy.
Pan Jerzy
sprzątanie mieszkania traktował zawsze jako zajęcie bardzo
filozoficzne. A do wykonywania tego filozoficznego zajęcia potrzebny
był mu spokój i odpowiednia muzyka. Jakiekolwiek zakłócenie tegoż
odbierało mu ochotę do kontynuowania tego co zaczął.
Wejście
żony i córki w progi domostwa ucieszyło pana Jerzego tym razem
szczególnie. Przecież śpieszono mu było do swojego ukochanego
Renusia. Czyli do samochodu, którego takim właśnie imieniem
ochrzcił już przy jego zakupie. A był to francuski samochód marki
„Renault-19”. Pan Jerzy wprost uwielbiał wszelkie prace związane
z pielęgnacją Renusia. Z mechaniką było gorzej, ale od tego miał
znajomego mechanika w pobliskim warsztacie samochodowym. I właśnie
w samo południe miał odebrać z warsztatu swojego ulubieńca po
najpotrzebniejszych reperacjach mechanicznych. A podreperowany stan
Renusia wymagał przecież dalszej pielęgnacji i pieszczot. Dlatego
pan Jerzy zamierzał oddać się tym zajęciom całym sobą.
— Ha,
no to rodzinka znów w komplecie! — zawołał z uśmiechem,
wyłączając odkurzacz. — A wy co, wykupiłyście pół targu?
Tyle tego macie, że na to wygląda. Dajcie te kosze, zaniosę je do
kuchni.
— Wszystko
posprzątałeś tatusiu? — spytała Mira z nadzieją w głosie,
podając ojcu kosz pełen warzyw.
— Prawie
wszystko, wyobraź sobie. Zasuwałem jak stary rokowiec na rockowisku
w rytm muzyki Perfectu i sprzątanie szło mi rockowo. Ooo…
słyszysz? „Chcemy być sobą, chcemy być sobą jeszcze. Chcemy
być sobą, chcemy być sobą wreszcie…” Grzesiu Markowski
przypomina mi w odpowiednim momencie, że czas już abym był sobą…
Dzięki stary! No, to jestem już sobą i… znikam zająć się
Renusiem. A wy, dziewczynki, skończcie sprzątanie. Zostało tylko
odkurzenie pokoju stołowego.
— A nie
mówiłam?! — skomentowała pani Hania głosem zabarwionym znakiem
zapytania i wymownie popatrzyła na Mirę.
— A co
mówiłaś żono? — dopytywał się pan Jerzy.
— Nic
nie mówiła, tylko myślała — odpowiedziała za mamę Mira. —
Ale widać, że dobrze myślała.
— A cóż
wy się takie tajemnicze zrobiłyście po tym targu? — dalej
dopytywał się pan Jerzy. — Czyżby was tam jakiś mag jarmarczny
zaczarował? No jasne. Nie mylę się. Po tobie córciu widać to od
razu… Sponiewierał cię tymi czarami okrutnie. Twoja poszarpana
bluzka o tym świadczy. Ale… że nie ma niczego złego, co by na
dobre nie wyszło, więc zdaje mi się, że w tej poszarpanej i
potroczonej bluzce, powinno ci się wspaniale sprzątać w rytmie
hip-hopu. A więc: hop… hop… hop… No, jazda hiphopowcu! Heya!
Bum-cyk-cyk… bum-cyk-cyk… tra-la-la-la… Ole`! I takim to miłym
akcentem, żegnam was, moje kochane panie. Do zobaczenia, i to nie
szybciej jak za dwie godziny. Paaa!
Paparapa-paparapa-paparapa-pa-pa…! Hop, hop, hop szklankę piwa…!
Pan Jerzy
podszedł do garderoby tanecznym krokiem, złapał za swoją saszetkę
i w rytm wymyślonej przez siebie i wyśpiewanej wiązanki
wokalno-tanecznej opuścił mieszkanie.
— Nic
już nie mów mamusiu! — zawołała Mira, pękając ze śmiechu z
ojca i z oniemiałej mamy. — Będzie tak, jak mówiłam. Za moją
poszarpaną jarmarcznymi czarami bluzkę popracuję za tatusia.
Słyszysz?! Halo, mamusiu, ocknij się wreszcie! Naszego rockowca już
nie ma. Teraz przyszła pora na hip-hop. Za pół godziny odkurzanie
zaliczę hiphopowo! Uwierz mi, „sponiewierana” córcia ci to
mówi.
Ledwo
wybiło południe, a Mira chowała już odkurzacz do schowka we wnęce
przedpokoju. Sprzątanie było zakończone. Mira wyłączyła swój
osobisty odtwarzacz CD i pobiegła do kuchni.
— Pani
mamusiu, melduję posłusznie, że zadanie zostało wykonane! —
zameldowała spocona bardziej z pośpiechu niż z wysiłku. — A
teraz pójdę już do babci. Przygotuj wszystko co mam jej zanieść
i popakuj to tak, abym mogła za jednym razem zabrać się ze
wszystkim. Aha, najlepiej rozdziel to wszystko na cztery siatki, bo
Zuza chce mi pomóc i też idzie.
— Przygotuj
wszystko… ze wszystkim… to wszystko… Tak jest, zrozumiałam! —
zameldowała tym razem mama i zasalutowała jak żołnierz. Po czym
przyciągnęła do siebie Mirę i głośno cmoknęła ją w spocone
czoło. — Idź do łazienki i przemyj twarz, bo pot ci kapie na tę
twoją odlotowo-sponiewieraną szmatkę.
— Masz
rację mamusiu. Pędzę pochlapać się trochę wodą i potem
zadzwonię do Zuzy… A właśnie, będziesz gotowa za piętnaście
minut z pakowaniem babcinego towaru?
— Będę,
będę, co bym miała nie być — odpowiedziała mama z szerokim
uśmiechem.
Mira
pobiegła do łazienki. Nad umywalką przemyła twarz zimną wodą,
przeczesała swój blond koński ogon i przesunęła go bardziej na
czubek głowy. Potem owinęła go kilkoma frotkami w kolorze khaki i
przypięła nad grzywką dwie różowe klamerki. Popatrzyła
krytycznie na swoje odbicie w lustrze i stwierdziła zadowoleniem, iż
wygląda całkiem uroczo. A to dzięki jej nowej
wystrzałowo-odlotowej bluzce. Ta pochlebna ocena własnego wyglądu
wprowadziła ją w jeszcze lepszy nastrój. Pomyślała, że w takim
nastroju na pewno uda jej się tego dnia wiele zdziałać. Bo tylko
dobry nastrój sprawia, że jest się pewniejszym siebie i
odważniejszym. Tak, Mira wiedziała o tym doskonale. Jeszcze raz
rzuciła lustrujące spojrzenie na uśmiechniętą Mirę w lustrze i
głośno do niej powiedziała: — Masz kochaną mamę — i wyszła
z łazienki.
Z
łazienki Mira poszła prosto do swojego pokoju i zadzwoniła do
Zuzy. Na szczęście Zuza była już gotowa i za pięć minut miała
wspiąć się po schodach na drugie piętro. Mira była zadowolona.
Jak na razie wszystko szło po jej myśli. Pobiegła do kuchni.
Chciała sprawdzić czy mama spakowała już wszystko dla babci. W
kuchni stwierdziła, że mama stanęła na wysokości zadania i
cztery siatki pełne owoców i warzyw stoją przygotowane przy
drzwiach.
— Kochana
jesteś, mamusiu! — zawołała i pocałowała mamę w policzek. —
To za tę wspaniałą bluzkę.
— Ile
razy będziesz mi za nią dziękować? — zaśmiała się mama. —
Ale muszę przyznać, że to miłe sprawić komuś przyjemność.
Cieszę się więc razem z tobą, że to coś, co nazywasz bluzką,
tak bardzo ci się podoba… O, ktoś dzwoni do drzwi. Otworzysz?
— To z
pewnością Zuzka — stwierdziła uradowana Mira i pobiegła
otworzyć drzwi. — Witam moją Zuzulkę! Dobrze że już jesteś.
Łapiemy się za siaty i pędzimy do babci Michaliny… A potem… a
więc potem… urządzimy sobie miłe popołudnie…
— Ty,
Miruńka, ty mi tu nie zalewaj, tylko gadaj do rzeczy! — Zuza
okręciła przyjaciółkę, aby dokładniej zobaczyć jej cud-bluzkę.
— Skąd masz ten fajowy ciuch? No, gadaj!
— A z
targu! Mama mi go kupiła. Za moją dzisiejszą harówę od świtu.
Bo wiesz, kto rano wstaje, temu pan Bóg daje… No nie?
Odlot-bluzunia, nie? Widzę, że ci się też podoba, bo oczy ci
wyszły z orbit.
— No,
no, no, pozazdrościć… i harówy i bluzuni.
— Ty mi
niczego nie musisz zazdrościć, bo to wszystko jest w zasięgu też
i twoich możliwości. Trochę się tylko postaraj, a ja już
zaprowadzę twoją mamę i ciebie tam gdzie trzeba. Bo takich bluzek
było tam multum. Jedna fajniejsza od drugiej.
— Mirunieczko
kochana, a pomożesz mi moją mamę przekonać do takiego superowego
ciucha? — skomlała Zuza z wypiekami na twarzy.
Zuzi tak
bardzo spodobała się bluzka Miry, że nie mogła od niej oczu
oderwać. Wreszcie sama zaczęła krążyć wokół Miry niczym jej
satelita i z głośnym cmokaniem dotykać troków i frędzelków
bluzki. Przy którymś już z rzędu okrążeniu kątem oka w
drzwiach kuchennych zobaczyła głowę mamy Miry. Zawstydzona,
zatrzymała się natychmiast i krzyknęła:
— Dzień dobry, pani Haniu!
— A
witam cię, Zuziu! — odpowiedziała pani Hania i ze śmiechem
podeszła do dziewczynek. — Widzę, że tobie też się spodobała
ta nowa szmatka Miry. Nie martw się, jeśli twoja mama będzie
chciała ci kupić nową bluzkę, to ja się wstawię za tobą, aby
ci taką właśnie kupiła. Ale wiesz, musisz popracować nad tym,
żeby w ogóle chciała.
— Wiem,
wiem, pani Haniu. Popracuję nad tym, i to ostro, bo bardzo bym
chciała mieć taką samą bluzunię.
— Ja ci
pomogę, Zuzka. — Mira poklepała przyjaciółkę po ramieniu. —
Wiesz, trzeba się śpieszyć, bo dziewczyny jak zwęszą te bluzki
na targu, to może ich braknąć. Jak wrócimy od babci, to pójdziemy
do ciebie i razem popracujemy, by na nią zarobić. W porzo, Zuza?
No! A teraz chodźmy już.
Dziewczynki
wyszły z mieszkania. I ledwie drzwi wyjściowe się za nimi
zamknęły, Zuza napadła na Mirę, że już, że natychmiast, muszą
iść na targ. Że muszą zaklepać przynajmniej taką jedną bluzkę
do przyszłego wtorku, czyli do następnego dnia targowego. Że ona
gotowa jest nawet rozwalić swoją świnkę, aby zapłacić zaliczkę
dla pewności, iż tak wystrzałowy ciuch nie przejdzie jej koło
nosa. Muszą więc najpierw iść do jej domu, a potem w te pędy na
targ. Zuza uparła się i nie było wyjścia.
Mira nie
była zadowolona z takiego obrotu sprawy, ale musiała się zgodzić.
Obawiała się, że jeśli się nie zgodzi, to sprawa pod
kryptonimem: „Zuza-komp” zejdzie na plan dalszy. Znała Zuzę i
wiedziała, że kiedy ona ma jakieś problemy, to zawsze, tym
bardziej zanurza się w komputer, by o problemach zapomnieć. Chcąc
nie chcąc, postanowiła więc pomóc Zuzi pozbyć się jej nowego
problemu. A kiedy przypomniała sobie jeszcze, że z tego wszystkiego
nie zadzwoniła do babci Michaliny, aby ją powiadomić, że już do
niej idzie, to już bez żadnego ale zgodziła się pójść do
mieszkania Zuzy.
Rodziców
Zuzy na szczęście nie było w domu. Udali się na większe zakupy.
Zuza mogła więc spokojnie zająć się „szlachtowaniem” świnki,
a Mira telefonowaniem do babci. Obie szybko i sprawnie załatwiły
swoje sprawy i zadowolone wyszły z mieszkania, pozostawiając w nim
towar dla babci w depozyt. Zuza z miną zdobywcy poklepywała się po
kieszeni dżinsów, gdzie wcisnęła cały swój majątek z
„wybebeszonej” świnki. A Mira rozkoszowała się dobrą
wiadomością od babci Michaliny.
Dziewczynki
pobiegły na targ w tempie iście olimpijskim. Każdej zależało na
czasie. Chociaż każdej z innego powodu. Na targu bez problemu
załatwiły sprawę. Zuza wręczyła pani ze straganu dwadzieścia
złotych zaliczki i zaklepała sobie bluzkę. Taką samą naturalnie
jaką miała Mira, tylko żeby jej nie dublować i nie wyglądać jak
siostry syjamskie, wybrała bluzkę w kolorze antracytu.
Przypilnowała, aby pani ze straganu zapakowała ją do osobnej torby
plastikowej i włożyła karteczkę z jej nazwiskiem i kwotą
zaliczki. Potem obie w pełni usatysfakcjonowane opuściły targ. Nie
biegnąc już, ale szybkim krokiem poszły w kierunku ich wspólnego
domu. Pod domem Mira dokładnie sprawdziła, czy w oknie nie widać
jej mamy, a kiedy z zadowoleniem stwierdziła, że nie, sprintem
pobiegły do mieszkania Zuzy. Po krótkiej chwili, obładowane
siatkami z towarem dla babci, maszerowały już na ulicę Moniuszki,
gdzie mieszkała babcia Michalina.
— Mirka,
tak się cieszę, że też będę miała taki super ciuch. — Zuza
wkoło gadała o tym samym — Odwalę w domu najgorszą nawet
pańszczyznę, byleby do wtorku wydębić od rodziców te nieszczęsne
papierki na zapłacenie mojej kochanej bluzuni… Ty, czekaj, już
chyba wiem co zrobię. Posprzątam piwnicę. Nieraz słyszałam jak
mama narzekała na wielki bałagan w podziemiach naszej rudery...
Dobra, dobra… nie rób takiej miny… w podziemiach naszej kochanej
kamienicy. Pasuje? No… A więc myślę sobie, że po takiej kreciej
harówce we wtorek zaprezentuję ci się antracytowo… Nie, nie z
brudu. Ha, brudne to my obydwie będziemy, ale wcześniej. Bo ty,
moja droga Mirabello, zadeklarowałaś swoją pomoc i to bez żadnego,
o dziwo, przymusu. Chyba nie zapomniałaś już? No! Tak że wiesz,
jak załatwimy twoją Michal… czewską babcię sportsmenkę, to
bezapelacyjnie spuszczamy się do podziemia. W końcu to też i twoja
piwnica.
— Słowo
się rzekło, kobyłka u płota. — Mira potwierdziła chęć
pomocy. — Ja będę sprzątała przejścia piwniczne, a ty waszą
prywatną piwnicę. Ale nie musimy się aż tak śpieszyć. Jak nie
zdążymy dzisiaj się wysmarować brudem piwnicznym, to wysmarujemy
się w poniedziałek. Nie zapomnij, że w poniedziałek mamy tylko
trzy lekcje, więc zaraz po szkole możemy zasuwać w piwnicy. Tak
byłoby nawet lepiej, bo rodzice będą w pracy i nie będą nam
przeszkadzać w naszej pracy zarobkowej. A jak wrócą do domu, to im
oko zbieleje od czystości piwnicznej. Tak że ciuch masz pewny…
No, to dotarłyśmy wreszcie do Stasia od Halki. To dobrze, bo mi już
ręce pomału odpadają. Co ta moja mama Haniutka tam do tych siat
napchała?
Dziewczynki
weszły na klatkę schodową starej kamienicy numer osiem, w której
na pierwszym piętrze mieszkała babcia Michalina.
Babcia
Michalina po śmierci dziadka Karola, czyli od kilkunastu już lat,
sama mieszkała w tej starej przedwojennej kamienicy w trzypokojowym
mieszkaniu. Była emerytowaną nauczycielką wychowania fizycznego.
Na emeryturze była już od dwóch lat. I była bardzo szczęśliwa z
tego powodu. Mogła wreszcie odpocząć i oddać się swojej pasji. A
pasję miała wielką. Kochała konie. Prawie codziennie jeździła
swoim małym autkiem VW Polo do podmiejskiej stadniny i zajmowała
się końmi. Zajmowała się, bo nie tylko na koniach jeździła. Z
wielką przyjemnością robiła przy koniach wszystko. Dosłownie
wszystko. Od czyszczenia stajni, poprzez przywożenie i rozwożenie
obroku dla koni, ujeżdżanie koni, do odbierania porodów i
pielęgnacji źrebiąt włącznie. Skąd się na tym wszystkim znała?
— „Z miłości do koni” — mówiła zawsze. Od roku miała też
swojego własnego konia. Wykupiła go z transportu do rzeźni,
ocalając mu tym samym życie. A potem długie tygodnie leczyła go i
pielęgnowała. Przebywała wtedy całymi dniami w stadninie. Ze
swojej skromnej emerytury wydała masę pieniędzy na lekarstwa oraz
środki pielęgnacyjne. Ale się opłaciło. Jej kochany podopieczny
wyzdrowiał i stał się na powrót pięknym i dobrze ułożonym
koniem.
Mira jako
pierwsza pokonywała schody. Zuza szła za nią. Mira co rusz
podciągała nosem, bo już na klatce schodowej było czuć
przepysznymi babcinymi naleśnikami. Była bardzo zadowolona. Co
chwilę oglądała się za siebie i patrzyła na Zuzę. Chciała
sprawdzić, czy ona też czuje ten wspaniały zapach. Mira wiedziała,
że Zuza lubi naleśniki, a już za naleśnikami babci Michaliny
wręcz przepada.
— Ty,
Mirka, czujesz ten waniliowy zapach? — odezwała się wreszcie
Zuza, wciągając z lubością nozdrzami powietrze. — Mniam… ale
bym sobie naleśniczki zjadła. Ten zapach mi je przypomina.
— No to
może i zjesz. — Mira uśmiechnęła się tajemniczo i nacisnęła
dzwonek u drzwi.
— Witam
was, dziewczynki! — uśmiechnięta babcia Michalina stanęła w
drzwiach.
— Dzień
dobry, babciu!
— Dzień
dobry, pani Michalino!
— Ale
jesteście obładowane. — Babcia Michalina złapała się za głowę.
— Co ta Hania wam napchała do tych siatek? Przecież ja chciałam
tylko truskawki i jabłka. Och, ta moja córcia. Zawsze musi coś od
siebie dołożyć. Dajcie te siatki i wchodźcie. Naleśniki na was
czekają.
— A nie
mówiłam?! — Mira zawołała z satysfakcją i popatrzyła na Zuzę.
— Idziemy, idziemy babciu, za tobą i za tym zapachem, który już
od klatki schodowej prowadzi nas do twoich drzwi. Ale jesteśmy
głodne… na naleśniki.
— Cieszę
się, bo nasmażyłam ich dzisiaj bardzo dużo. — Babcia Michalina
wskazała na paterę pełniusieńką naleśników. — Chyba byłam
zbyt zajęta rozmyślaniem nad moim chorym Gladiatorkiem i
wszystkiego zamiast jedną miarkę, dałam dwie. Tak że możecie
jeść do syta i jeszcze do domu weźmiecie.
— No
właśnie babciu, co z Gladiatorem?
— Jedzcie,
jedzcie, dziewczynki — powiedziała babcia i przysunęła paterę z
naleśnikami oraz dzbanuszek z sokiem malinowym. — Pytasz Miruniu
co z Gladiatorem? Na szczęście już prawie dobrze. Zwłaszcza od
kiedy założyłam mu opaskę usztywniającą na chorą pęcinę. Już
tak nie utyka. Miał naciągnięte ścięgno w tylnej lewej nodze.
Ale najgorsze w tym wszystkim jest to, że to ja sama pośrednio
przyczyniłam się do jego kontuzji. Chciałam być miła dla pewnej
młodej studentki zoologii, która ma praktykę w naszej stadninie i
pozwoliłam jej trochę pogalopować na Gladiatorze. A ona z
pewnością przesadziła i pognała go cwałem, chociaż prosiłam
ją, by tego nie robiła. Biedny Gladiator. Na pewno miał żal do
mnie.
— Nie
martw się babciu, Gladiator ci wybaczy. — Mira pocieszyła babcię.
— Myślę,
że już mi wybaczył, bo jak dzisiaj rano byłam u niego, to znów
mnie podszczypywał po ramieniu na znak przyjaźni.
— Ale
pani jest odważna! — głośno oceniła Zuza z buzią wypchaną
naleśnikiem.— Ja to się koni boję jak ognia.
— Wiem
Zuziu, że miałaś w dzieciństwie wypadek z kucykiem i od tamtej
pory pozostał ci lęk. Boisz się więc teraz wszystkich koni. Ale
uważam, że zupełnie niepotrzebnie. Koń jest wielkim przyjacielem
człowieka. Musiałabyś po prostu przełamać lęk i spróbować
jeszcze raz. Warto, mówię ci.
— Mira
też mi to zawsze mówi, że powinnam spróbować podejść do konia.
No tak, ale co będzie, jak koń pierwszy zechce do mnie podejść?
O rany! Wyrwałabym chyba stajenną bramę w ucieczce, i to z
zawiasami.
— E
tam… Zuza, aż tak źle nie będzie. — Mira zadowolona, że temat
się rozwija szybko nałożyła przyjaciółce na talerz jeszcze
jedną porcję naleśników. — Z pewnością uda ci się przełamać
strach. Jestem tego pewna. Ja ci pomogę zaprzyjaźnić się z końmi,
i babcia też… Prawda babciu? No widzisz, Zuza? Zobaczysz, jeszcze
pokochasz konie, a może nawet załapiesz końskiego bakcyla tak jak
babcia.
— Ojej,
powooooliii! — Przestraszona Zuza zagulgotała zapchaną buzią, a
ręka zadrżała jej tak mocno, że aż kawałek naleśnika spadł
jej z widelca na dżinsy. — O, widzisz, jak mój organizm reaguje
na konia? Od razu dostaję trzęsionki… Ale dobra, spróbuję.
Tylko powoli i stopniowo. Bo samą mnie już to wkurza, że się boję
i nie bardzo wiem dlaczego. A przecież nie należę do tych
strachliwych.
— A
wiesz, Zuziu, jak byłam w twoim wieku, to też spadłam z konia. I
to wprost do rwącej rzeki — zaśmiała się babcia Michalina.
— Och,
babciu, opowiedz nam o tej historii. — Mira aż podskoczyła z
radości, bo temat nabierał coraz więcej rumieńców. A o to jej
przecież chodziło.
— To
było u mojego wujostwa we wsi Pilcz koło Kłodzka, gdzie co roku
jeździłam na wakacje. Była tam stara klacz pociągowa. Nazywała
się Kasztanka. Była to bardzo spokojna klacz, a i bardzo ociężała.
Nie pamiętam już, czy była taka ze względu na wiek, czy też ze
względu na jej wagę. A wagę to ona miała, że ho, ho! A do tego
była ogromna. Dość powiedzieć, że wyglądała tak, jakby ją kto
nadmuchał. Codziennie wieczorem razem z moim kuzynem Robkiem
poiliśmy ją w pobliskiej rzece Białej Lądeckiej. Robek prowadził
ją do rzeki za uzdę. Czasami na oklep jechaliśmy na jej grzbiecie.
Ale muszę wam powiedzieć, że strasznie ciężko mi było wgramolić
się na nią. No bo Kasztanka, będąc potężną klaczą, miała też
bardzo szeroki zad. Podziwiałam zawsze kuzyna, że potrafił tak
zwinnie wskakiwać na jej grzbiet. Rzucał jej polecenie:
„Kasztanka-hop!” i Kasztanka posłusznie schylała swój duży
łeb. Wtedy on, łapał za jej bujną grzywę, odbijał się nogami
od klepiska, i hop… razem z impetem jej łba, podnoszonego przez
nią na powrót do góry, lądował w szerokim rozkroku na jej
grzbiecie. A ja, żeby się na nią wgramolić, musiałam najpierw
wspiąć się na jej żłób. Potem Robek poleceniami: „wiśta…
prrrr…” i tym podobnymi, nakierowywał jej zadem tak, aby mnie
bez większego wysiłku wciągnąć za siebie, czyli na jej potężny
zad. Pamiętam, że zawsze mnie nogi w kroku bardzo bolały. A moja
kość ogonowa była zawsze tak poobijana o Kasztanki kręgi ogonowe
i jej kość miedniczną, że jeszcze po powrocie do domu czułam to
miejsce. Zwłaszcza w szkole, siedząc na twardej ławce. Pewnego
razu, zachciało mi się samej napoić Kasztankę. Długo musiałam
Robka prosić, aby się zgodził. W końcu uległ mojej prośbie i
pomógł mi zasiąść klacz. Ale byłam dumna. Siedziałam przecież
sama na grzbiecie konia i najnormalniej w świecie jechałam. Robek
szedł obok i rozglądał się tylko czy nikt nie widzi. A muszę wam
powiedzieć, że do rzeki trzeba było jechać dość stromo w dół,
gdyż dom wujostwa stał na wzgórzu, a Biała Lądecka płynie w
dolinie. Tryskałam radością. I to nic, że mnie pięty strasznie
bolały od ściskania olbrzymiego brzucha Kasztanki dla zachowania
równowagi. To nic, że mnie palce zdrętwiały od kurczowego
trzymania się jej długiej grzywy. Wszystko to nic. Najważniejsze
dla mnie było to, że jadę sama. Dumna jak paw dojechałam do
rzeki. Wydałam Kasztance polecenie: „Kasztanka woda!”, a
Kasztanka ani drgnie. I wtedy Robek wrzasnął: „Nuże ty głupia
szkapo! Nie słyszysz co miastowa pani do ciebie mówi?!” i ręką
jak nie trzaśnie Kasztankę w zad. Na to Kasztanka zareagowała
natychmiast. Trzepnęła swym dużym łbem i momentalnie schyliła go
do wody. A ja, niestety, straciłam równowagę i przeleciałam przez
jej łeb. Zrobiłam efektowne salto w powietrzu i wylądowałam jak
długa w rwącej rzece.
— Straszne!
I co się pani stało? — spytała wylękniona Zuza.
— Na
szczęście nic groźnego. Ale do końca wakacji nie usiadłam już
na Kasztankę. Z prostej przyczyny, moja kość ogonowa nie pozwoliła
mi na to. Bo gdy wylądowałam w rzece, uderzyłam się w to miejsce
o wystający z dna głaz i potem długo nie mogłam normalnie
siedzieć. Siedziałam albo na jednym pośladku albo na drugim.
Najgorzej było podnieść się z takiej półsiedzącej pozycji albo
się schylić. Pamiętam, że odczuwałam ból w tym miejscu jeszcze
po wakacjach i nawet cały wrzesień byłam zwolniona z zajęć
wychowania fizycznego. Ale w końcu ból minął i już w
październiku zapisałam się do Szkoły Jazdy Konnej na pierwszy mój
w życiu kurs jeździecki.
— No
widzisz, Zuza? Czasami upadek to dobra rzecz. — Mira krótko
skomentowała babci historię z Kasztanką i złapała za dzbanuszek
z sokiem malinowym, aby polać Zuzi następną porcję naleśników.
— Ty też powinnaś w końcu zapomnieć o swoim upadku z kucyka i
innym okiem popatrzeć na konia. Bo sama widzisz, że twój upadek
nijak się ma do upadku babci. Z kucyka do ziemi miałaś krótszą
drogę lotu niż babcia z olbrzymiej Kasztanki do rwącej rzeki. I ty
nie uszkodziłaś sobie osobistego ogona w zaniku, a babcia tak, i to
na długo. Tak że wiesz, czas abyś wreszcie była Zuzą i pokazała
innym, a przede wszystkim sobie, że na widok konia nie będziesz
więcej trzepać dżinsami. No co, Zuza, przyswajasz?
— Przyswajam,
przyswajam… aż od tego przyswajania motyle w brzuchu czuję…
Cha, cha, cha! Widocznie przepoczwarzyły się z tych pysznych
naleśników po wstrząsie mojego organizmu wywołanym przyswajaniem
przede wszystkim tego, co ja tu sama przed chwilą nagadałam. Sama
siebie podziwiam za to, że postanowiłam spróbować podejść do
konia. A że nigdy słowa nie cofam, więc klamka zapadła… A niech
mnie dunder świśnie! Moja odwaga mnie kiedyś wykończy.
Zuza
zamilkła nagle, i wybałuszając oczy, patrzyła gdzieś w
przestrzeń pozaokienną. Sama nie przypuszczała, że lęk do koni
był w niej tak mocno zakorzeniony. Myśl o najbliższej przyszłości,
i o tym, co musi w niej nieuchronnie nastąpić, przyprawiła ją o
palpitacje serca. W myślach wściekała się też na swoją
przeklętą naturę, która nie pozwalała jej na cofnięcie danego
słowa. Do tej pory uważała, że to jej zaleta. Teraz ją
przeklinała. Poczuła się nagle przepełniona. Sama już nie
wiedziała czym. Czy naleśnikami, których zjadła na pewno ze
cztery porcje, czy lękiem przed przyszłością — z koniem w tle.
Zrezygnowała jednak z dalszego analizowania powodu przepełnienia,
bo ni stąd, ni zowąd, zaczęło ją mdlić. Chciała wyjść na
świeże powietrze. Natychmiast wróciła oczami zza okna i
popatrzyła błagalnie na Mirę. Ale kiedy stwierdziła, że ta nic
nie kapuje, kopnęła ją pod stołem w nogę i oczami wskazała
drzwi wyjściowe.
Mira
domyśliła się, że z Zuzą jest coś nie tak, kiedy ta milcząca i
bez najmniejszego ruchu wpatrywała się w okno. Podświadomie od
razu spojrzała w kierunku babci. Babcia zajęta jednak była
sortowaniem owoców i warzyw. Mira zdała sobie wtedy sprawę, że w
rozruszaniu Zuzy zdana jest tylko na siebie. Na szybko zaczęła
wymyślać nowy temat do rozmowy. Nie chciała by Zuza tak bardzo
przeżywała swój lęk. Z jednej strony żal jej było przyjaciółki,
ale z drugiej strony wiedziała, czym taki jej lęk grozi. Niczym
innym, jak zanurkowaniem w komputer. I już chciała się odezwać na
temat jej trafnego wyboru koloru bluzki, gdy nagle poczuła kopniaka.
Popatrzyła pytająco na Zuzę i wtedy właśnie Zuza mimiką twarzy
nakazała jej zwrócić uwagę na drzwi wyjściowe babcinego
mieszkania. Mira zlękła się, że zamiast osiągnąć jakiś
widoczny rezultat w sprawie pod kryptonimem: „Zuza-komp”, nie
osiągnęła nic. A może nawet, drążąc temat konia, pogorszyła
sytuację? A może też, przez to długie siedzenie u babci Michaliny
(świadomie przez nią przeciągane) Zuza poczuła się źle? Mira
wiedziała, że Zuza nie przepada za generacją dziadków. A to tylko
dlatego, że nie miała zbyt miłych doświadczeń ze swoimi
dziadkami. Dziadków ze strony ojca w ogóle nie pamiętała, gdyż
oboje zmarli w przeciągu dwóch lat kiedy ona była jeszcze bardzo
malutka. Natomiast dziadków ze strony mamy, i owszem, znała, ale
nie pałała do nich szczególnym sentymentem. Dziadek jeszcze przed
jej narodzinami odszedł od jej babci Pauliny. Widziała go może ze
cztery razy w swoim życiu. Nie wywarł na niej dobrego wrażenia.
Babcia Paulina z kolei mieszkała zawsze z nimi. Znała więc ją
doskonale. Aż nazbyt doskonale. Dlatego była na swój sposób
szczęśliwa, kiedy dwa lata temu babcia wyszła za mąż za swojego
nowego przyjaciela poznanego w sanatorium i wyprowadziła się do
niego. Zuza nie miała nigdy dobrego kontaktu ze swoją babcią.
Uważała, że jej babcia to typowy okaz egocentryka,
przedkładającego swoje ja ponad wszystko i wszystkich. Oprócz
pracy w bibliotece, całymi dniami zajmowała się tylko sobą. A
całe swoje otoczenie zmuszała do akceptacji jej stylu życia i jej
przeróżnych fanaberii. Potrafiła przesiedzieć w swoim pokoju całe
popołudnie i wieczór, a w weekendy calusieńkie nawet dnie… i
nic, tylko czytać i słuchać muzyki. Często nawet na obiad
(ugotowany przez jej córkę albo zięcia) nie przychodziła do
kuchni, tylko kazała sobie przynosić do swojego pokoju. Nigdy sama
nie gotowała. Mówiła zawsze, że już się w życiu dość
nagotowała, teraz kolej na młodych. Oprócz sprzątania własnego
pokoju, nie robiła właściwie nic. Mało ją obchodziło, co się
wokół niej działo pod wspólnym dachem. Dla Zuzy nigdy nie miała
czasu. Ba, nie miała nawet ochoty ani cierpliwości z nią
porozmawiać. Traktowała Zuzę jak zło konieczne, które burzy jej
święty spokój i dezorganizuje plan dnia. Z pokoju jej zawsze
dochodziła muzyka. Zuza czasami miała już po wyżej uszu babcinej
muzyki. Bo babcia jak się nieraz uczepiła jakiejś piosenki, to
potrafiła ją na swoim magnetofonie przez kilka godzin „piłować”
w te i we w te. Dlatego jedyne, co Zuzi pozostało po babci Paulinie,
to cytowanie niekiedy słów piosenek, słuchanych przez babcię.
Słów, które bez udziału jej woli, same jej się w pamięć
wgryzły.
Wszystkie
te myśli na temat Zuzy dziadków przeleciały Mirze po głowie w
kosmicznym tempie i ustąpiły miejsca na inne myśli. Mira starała
się przypomnieć sobie, czy Zuza kiedykolwiek wyrażała się źle o
babci Michalinie. Na szczęście nic takiego sobie nie przypomniała.
No może tylko tyle, że Zuza nie paliła się zbytnio do częstych
odwiedzin babci. Ale przeciwko samej babci właściwie nigdy nic nie
miała. Te wnioski uspokoiły ją nieco. Ale co miała dalej robić,
by Zuza na powrót dobrze się poczuła, tego nie umiała wymyślić.
Znów popatrzyła na babcię, która ciągle była odwrócona
plecami. Wbiła wzrok w jej plecy i w myślach błagała ją by się
odwróciła i coś poradziła.
— No
co, moje kochane, najadłyście się już do syta? — spytała nagle
babcia Michalina, odwracając się do dziewczynek. — Bo jeżeli
macie już dosyć naleśników, a może już was nawet zemdliły, to
zrobię wam herbatkę miętową. Dobrze wam zrobi.
— O
tak, babciu, prosimy! — Mira prawie wrzasnęła, ogromnie
zaskoczona natychmiastową reakcją babci. — Babciu, ty zawsze
wiesz najlepiej, kiedy, co, i jak.
— Miruniu,
nie przesadzaj, aż taka wszechwiedząca to ja nie jestem —
zaśmiała się babcia i nastawiła czajnik. — Ale to, to wiem, że
po dużej dawce słodkości mięta jest niezbędna… No co, Zuziu,
źle się czujesz?
— Ze
mnie taki łasuch na naleśniki, że tyle ich wchłonęłam
bezmyślnie, iż faktycznie teraz mnie mdli — odpowiedziała
zawstydzona Zuza, ale w pewnym stopniu też i zadowolona, bo babcia
Miry pośrednio wyjaśniła przyczynę jej złego samopoczucia.
Mdłości,
choć to uczucie niemiłe, dla Zuzy nagle stały się paradoksalnie
miłym uczuciem. A miłym dlatego, że jej chodziło o przyczynę, a
nie o skutek, więc to, że naleśniki były przyczyną jej mdłości,
a nie uśpiona do tej pory trwoga przed końmi bardzo jej
odpowiadało. Ba, podtrzymywało ją nawet na duchu i dawało
nadzieję.
— Nie
martw się, Zuza, babcia już wie jak nam pomóc. — Mira uspokajała
przyjaciółkę i sama aktorsko udała mdłości, łapiąc się za
brzuch. — Prawda, babciu? Mięta zaraz postawi na nogi
naleśnikowych żarłoków… I pomyśleć, że wszystkiemu winna
jest jakaś tam studentka zoologii.
— Cha,
cha, cha! Masz rację Miruniu — śmiała się babcia Michalina. —
Bo gdyby nie ona, zjadłybyście o połowę mniej. No, to zabieram
już ze stołu paterę i zabraniam wam jeść dzisiaj więcej
naleśników. Całą resztę podzielę wam i weźmiecie do domu. I
dopiero jutro możecie je sobie odsmażyć na patelni. Chyba że wasi
rodzice jeszcze dzisiaj się nimi zaopiekują.
— Ja
się dobrowolnie zrzekam całej reszty na rzecz Zuzy — oznajmiła
Mira wspaniałomyślnie. — Wezmę tylko dwa. Jednego dla mamy i
jednego dla taty.
— No
coś ty, Mirka — Zuza zaprotestowała, ale bez większego
przekonania, bo mdłości już jej pomału przechodziły.
— Zuza,
wszystko pasuje. — Mira upewniła przyjaciółkę i pociągnęła
łyk miętowej herbaty z filiżanki podanej przez babcię. — Moi
rodzice aż tak bardzo nie przepadają za naleśnikami, a ja, będąc
częściej u babci, mam też okazję częściej je sobie podjeść.
Bo babcia dba o moje podniebienie. Spróbuj Zuza, pyszna herbatka. I
od razu przynosi ulgę na przepełniony obżarstwem żołądek…
Babciu, a skąd ty to wszystko wiesz? No wiesz, co szkodzi, a co
pomaga… tego też się nauczyłaś u wujostwa na wsi?
— Nawet
nie pamiętam, czy akurat tam się tego nauczyłam. Ale z pewnością
nauczyłam się tam wielu cennych i potrzebnych w życiu rzeczy. Wieś
Pilcz była dla mnie najpiękniejszym i najwspanialszym miejscem na
ziemi. Nie obchodziły mnie żadne kolonie, czy obozy. I rzadko kiedy
dawałam się rodzicom na nie namówić. A jak już byłam na jakiejś
koloni albo obozie, to liczyłam dni, kiedy turnus się skończy i
wrócę do domu. By po paru dniach, wyjechać do Pilcza i pozostać
tam aż do końca wakacji.
— Babciu,
a opowiedz nam jeszcze jakąś twoją przygodę z wakacyjnego Pilcza.
— Mira zachęcała babcię, lustrując przy tym Zuzę, czy
następna porcja opowiadania jej nie zaszkodzi.
Zuza, o
dziwo, spokojnie popijała herbatkę i z uśmiechem patrzyła na
babcię Michalinę, wyczekując jej opowieści.
Widok ten
ucieszył Mirę bardzo. Zadowolona, sięgnęła po postawiony przez
babcię termos z herbatą miętową i napełniła Zuzy i swoją
filiżankę. Pociągnęła łyk i zaczęła mówić dalej:
— Bardzo
interesuje nas (i tu wymownie popatrzyła na Zuzę), jak kiedyś nasi
rówieśnicy spędzali wakacje. Jakie wspaniałe przygody przeżyła
babcia Michalina… Przepraszam… wróć! Jakie wspaniałe przygody
przeżyła Michalina… bo babcia wtedy przecież nie była jeszcze
babcią… prawda, babciu? Mogę tak mówić o tobie z tamtych lat?
— Ależ
oczywiście. W tamtych latach byłam przecież waszą rówieśniczką.
Zatem, opowiadając o sobie historie z tamtych lat, będę mówiła o
Michalinie w trzeciej osobie, jak o waszej koleżance. A więc
posłuchajcie. Opowiem wam zabawne historie, jakie przytrafiły się
Michalinie zaraz na początku jej wakacji w Pilczu. A działy się
one o rok wcześniej niż ta feralna historia z pojeniem Kasztanki...