wtorek, 15 stycznia 2019

Barbedetlandia. Miłość Króla Napoleona (V/XI)



Napolcio wyczuł, że mówienie sprawia księżniczce ulgę, a może nawet i przyjemność, dlatego nie odzywał się w dalszym ciągu. Ujął tylko jej brudne rączęta w swe duże dłonie i złożył na nich gorący pocałunek, i słuchał dalej.
Chcieliśmy już pomału próbować schodzić z tej góry w dół, ale bez ojca nie mogłam się zgodzić — kontynuowała swój monolog księżniczka. — Ojciec musi przecież gdzieś tu być, skoro my wszyscy tu jesteśmy. Nawet nie dopuszczam do siebie myśli, że mogłoby mu się coś złego stać. Na pewno ukrył się gdzieś w szczelinie skalnej i czeka tam na nas. Ty, Królu Napoleonie, zapewne znasz każdy zakamarek tej góry, bo przecie należy do twojego królestwa. Jestem więc pewna, że szybko odnajdziesz Króla Virginusa, a potem nas wszystkich sprowadzisz na dół i poprowadzisz wprost do twego pałacu. A po drodze przepędzisz wszystkich tych złych ludzi, którzy nas tu gnębili tak długo… A swoją drogą, nie wiedziałam, że w swoim królestwie masz takich niegodziwych ludzi. Zawsze mi mówiłeś, że wszyscy Barbedetlandczycy, to dobrzy ludzie, nikomu krzywdy nie robią… Ale ci tu, to nie są dobrzy ludzie. Mówią jakimś dziwnym językiem… No i… no i chcieli mnie pojmać. Dlatego siedzę w tej dziurze, bo mnie Roland, pierwszy rycerz Króla Virginusa, wraz z dworzanami tutaj ukrył…
Och, Księżniczko Indio, ile ty musiałaś wycierpieć? Nigdy sobie tego nie wybaczę — wyszeptał Napolcio drżącym głosem, nie wytrzymując już dłużej milczenia.
Nie rób sobie wyrzutów, Królu Napoleonie. To nie twoja wina, że tacy źli ludzie tu na górze się ukrywają. Skąd mogłeś o nich wiedzieć, skoro się ukrywają? Ale ważne, że teraz wiesz, to zapewne zrobisz z nimi porządek i nauczysz ich moresu… A teraz proszę cię, wyciągnij mnie z tej dziury i biegnijmy odszukać ojca. A potem prowadź mnie już do twego pałacu. Ale najpierw do łaźni. Bo niczego tak bardzo nie pragnę, jak wykąpać się w ciepłej, pachnącej wodzie, w blasku płonących świec.
Tak, moja kochana, zrobię wszystko czego pragniesz — wyszeptał Napolcio i zaraz zamilkł, wpatrując się w błękit oczu Księżniczki Indii, w których igrały cudowne ogniki.
Napolcio nie mógł odgadnąć, czy te ogniki w oczach jego ukochanej, to żar jej miłości do niego, czy to tylko płomień z jego pochodni w nich się odbija. Bardzo chciał wierzyć, że jednak to pierwsze. I z tą wiarą, znów popatrzył Indii głęboko w oczy. Och, jakże cieplutko zrobiło mu się koło serca. Rozkoszując się tym miłym uczuciem, milczał jednak nadal. Ścisnął tylko mocniej rączęta ukochanej. Bez słów odczekał jeszcze chwileczkę. Chciał się upewnić czy ona aby nie chce mówić dalej. Lecz gdy zobaczył na jej twarzyczce szeroki uśmiech i wyczekujące spojrzenie, ośmielił się i postanowił jej już o wszystkim powiedzieć.
Moja najmilejsza, muszę ci coś powiedzieć — zagaił. — Mam dla ciebie dwie wiadomości. Jedna jest dobra, a druga niestety mniej…
Och, Królu Napoleonie, zacznij od tej dobrej, proszę!
Dobrze. Dobra wiadomość to taka, że twój ojciec, Król Virginus, ma się dobrze i jest u mnie w pałacu pod opieką mojej Matki, Królowej Beatrycze.
O miłościwe niebiosa, toż to jest najwspanialsza wiadomość, jaką mogłam usłyszeć. Jestem niezmiernie szczęśliwa. Żadna niedobra wiadomość teraz mi niestraszna. Najważniejsze dla mnie, że ojcu nic się nie stało, no i… że ty jesteś przy mnie… A powiedz mi, jak to się stało, że ojciec jest już u ciebie w pałacu? Gdzie go znalazłeś?
Opowiem ci o wszystkim po drodze, moja kochana, bo teraz czas nas nagli. Jak najszybciej musimy się stąd wydostać, a to niestety może być trochę utrudnione. No cóż, muszę ci powiedzieć, że ta druga wiadomość właśnie tego dotyczy. Moja ukochana, przykro mi o tym mówić, ale muszę ci to w końcu powiedzieć, że ta wichura, jak nazwałaś tę potworną potęgę natury, to niestety było coś znacznie gorszego. To było tornado. I to tornado uniosło ciebie wraz z całym orszakiem królewskim. A uniosło bardzo daleko. Jesteś na szczycie Barddejów. A ta góra leży na samym końcu mojego królestwa i tylko w połowie do mnie należy, gdyż tu na jej szczycie przebiega granica z Cruxlandią. I to nie Barbedetlandczycy was gnębili, tylko ci barbarzyńcy — Cruxlandczycy. Ale nie bój się, moja ukochana, już ja się z nimi rozprawię za to. I za to, że przekroczyli granicę i buszują po stronie mojego królestwa. No a za to, że chcieli ciebie nieszczęsną pojmać, zapłacą mi szczególnie!...Tak że, niestety, nie mogę ciebie zaraz zaprowadzić do mojego pałacu. Czeka nas jeszcze daleka droga od Barddejów przez Puszczę Badeńską. Ale nie martw się, pokonamy tę drogę szybciutko, zobaczysz. A teraz bardzo cię proszę pozostań jeszcze na chwileczkę w tym ukryciu, bo ja chciałbym porozmawiać z Rolandem. Muszę z nim pewne rzeczy ustalić, zanim zaczniemy schodzić w dół. To dla twojego bezpieczeństwa... Więc jak? Zgadzasz się zostać tu jeszcze przez momencik?
Ależ oczywiście! Wszystko co każesz, Królu Napoleonie — śpiewnym głosikiem odrzekła Księżniczka, szczęśliwa, że wszystko najgorsze już ma za sobą. — Ale nim odejdziesz, Królu, odpowiedz mi tylko na jedno pytanie. Bo tak ci się przyglądam i przyglądam, i nie mogę pojąć, po co ci ta płonąca pochodnia w biały dzień?
Aaa… to długa historia, moja kochana. Opowiem ci o niej jak już będziemy jechać do pałacu. Obiecuję!
Napolcio wygramolił się z dziury i podszedł do tej samej kobiety, która go tu przywiodła i nakazał jej przyprowadzić Rolanda. Jakie było jego zaskoczenie, gdy za jej pleców usłyszał nagle potężny głos:
Na rozkaz, Królu Napoleonie! Jam jest Roland!
Witam cię, Rolandzie! Podejdź tu do mnie, musimy porozmawiać i razem ustalić strategię walki z tymi barbarzyńcami cruxlandskimi, by Księżniczce Indii i wszystkim jej dworzanom zapewnić bezpieczne zejście z Barddejów.
Tak jest, Królu Napoleonie! Na rozkaz!
Ale najpierw w wielkim skrócie opowiedz mi, co tu się działo, zanim was odnalazłem. Czego chcieli ci barbarzyńcy? — rozkazał Napolcio, i obejmując Rolanda ramieniem, poprowadził go na stronę. Nieco dalej od wsłuchujących i wpatrujących się w nich dam. — No, tu możesz już opowiadać. Nie chciałem, by kobiety słyszały naszą rozmowę i znów stres przeżywały niepotrzebnie.
Co racja, to racja, Królu Napoleonie, bo przeżyły piekło. A w piekle, jeszcze jedno piekło, z tymi tu barbarzyńcami, jak słusznie Wielmożny Królu nazwałeś tych rozwydrzonych Cruxlandczyków. A już najbardziej cierpiała nasza kochana Księżniczka India…
Och, Święty Dygdy, jak mogłeś do tego dopuścić? Moja nieszczęsna India — smutno wyszeptał Napolcio gdzieś w przestrzeń, ale w mig odzyskał rezon i głośno zawołał: — Opowiadaj, opowiadaj dalej, drogi Rolandzie.
A jak żeśmy się tutaj znaleźli, nikt z nas nie może sobie przypomnieć — poważnym głosem kontynuował Roland. — Wszystkich jakowaś amnezja z kretesem dopadła… czy jaki czort? Nie wiem już sam. Dość powiedzieć, że nikt z nas nie wie, co się stało i kompletnie nic nie pamięta. Jedynie, że jadąc Borem Barbe, dopadła nas burza, a zaraz po niej, ogromny podmuch poderwał nas z ziemi i… i nic, zupełnie nic nie pamiętamy, co było potem. Dopiero tutaj, na górze, żeśmy się ocknęli, leżąc na ziemi, porozrzucanym po całym szczycie. Gdy ja tylko doszedłem do siebie, zacząłem szukać karety królewskiej Króla Virginusa i Księżniczki Indii. Ale po karecie ani śladu. Chociaż nie, ślad został, tyle że okropny. Żadna zresztą kareta nie ustała się w całości. Wszędzie widziałem tylko pogruchotane i porozrzucane części i przerażone konie, które zbiły się w jedną kupę i rżały jak oszalałe. Do tej pory stoją tak zresztą… Króla mojego miłościwego nigdzie nie widziałem, lecz Księżniczkę Indię wypatrzyłem od razu. Siedziała nieboga na ziemi, obok szczątków swej karety, i płakała. Na szczęście nic groźnego jej się nie stało, ale była obolała i bardzo wystraszona. Powoli zaczęli do nas podchodzić, pojedynczo i grupkami, pierwsi rycerze i dworzanie, którzy szczęściem w nieszczęściu też byli cali, nie licząc różnych potłuczeń i zadrapań. Zniszczonych zbroi i porwanych szat. Wszyscy patrzyli po sobie z przerażeniem w oczach, zwłaszcza damy, i nikt nie mógł odgadnąć co się stało i jak się zachować wobec tego pogromu niewiadomego pochodzenia. Uspokoiłem Księżniczkę Indię na tyle, ile to było w takiej sytuacji możliwe, i zrazu zabrałem się za liczenie wszystkich dworzan i rycerzy, nadciągających do nas ze wszystkich stron szczytu górskiego. Miałem nadzieję, że z nadchodzącymi dotrze do nas również nasz kochany Król Virginus. Jakie było moje przerażenie, a o przerażeniu i rozpaczy Księżniczki Indii to już nawet nie wspomnę, kiedy doliczyłem się już ostatniego człowieka z naszego orszaku królewskiego, a Króla niestety nie było. Jedynym pocieszeniem w tej tragicznej sytuacji był fakt, że wszyscy pozostali ludzie byli żywi i w miarę cali. Wszyscy zaczęliśmy nawoływać Króla Virginusa. I nic. Cisza. Konie tylko rżały, ale już coraz ciszej, umęczone trwogą. Zebrałem potem co bardziej sprawnych już rycerzy i podzieliłem ich na grupy, po kilku w jednej, i wysłałem ich na zwiady wzdłuż całego szczytu górskiego. Sam zaś, wraz z pozostałymi rycerzami i dworzanami, zabrałem się za uporządkowywanie pobojowiska i zebranie wszystkiego, co nadawało się jeszcze do użycia. Szukaliśmy zwłaszcza chlebaków z żywnością i bukłaków z wodą. Na szczęście udało nam się ich dużo nietkniętych odnaleźć. Zwłaszcza przy koniach. Niektóre konie nadal miały je przytroczone do siodeł. Tak że, dzięki Bogu, mieliśmy co jeść i pić. Gorzej z końmi. Chociaż szczyt górski w większości porośnięty jest trawą, to jednak konie są tak spłoszone, że boją się od siebie oddalić, by się popaść trochę. Ot skubią po trochę trawę w tym miejscu gdzie stoją, stłoczone i przerażone. Ale nasze wielmożne damy były tak wspaniałomyślne i uprzejme, że gdy ich mężowie i my rycerze zajmowaliśmy się szukaniem Króla Virginusa, one z własnej woli zrywały trawę gdzie się dało i same karmiły konie. Każdy z nas miał nadzieję, że lada moment, ty, Królu Napoleonie, przybędziesz do nas z pomocą. Nikt z nas nie podejrzewał nawet, że jesteśmy tak daleko od twojego pałacu. Ja sam myślałem na początku, że musimy znajdować się gdzieś nieopodal Boru Barde. Dlatego nie niepokoiłem się zbytnio naszym losem. Ważne, że byliśmy żywi. Zwłaszcza Księżniczka India. Zamartwiałem się tylko losem naszego kochanego Króla Virginusa, ale ciągle też miałem nadzieję, że gdzieś tu jest, ukryty w szczelinie skalnej. Szukaliśmy go nieustannie. Bez powodzenia. Zapadał wieczór, zbliżała się noc, a my ciągle tkwiliśmy na szczycie góry, bez Króla Virginusa i bez pomocy znikąd. Poprosiłem tedy Księżniczkę, byśmy sami zaczęli schodzić w dół i sami spróbowali dostać się do twojego, Królu, pałacu. Pocieszałem ją też, że być może zdarzy się tak, że tam na dole, ty, Królu, nas odnajdziesz i sam poprowadzisz do pałacu, odnajdując wcześniej też i Króla Virginusa. Jednak Księżniczka India nie chciała się zgodzić. Powiedziała, że bez ojca nigdzie się nie ruszy. Co było robić? Zarządziłem więc przygotowanie noclegu na szczycie góry. Rycerze moi poznosili w jedno miejsce wszelakie poduszki i kawałki obić z połamanych karet, a nawet resztki ławeczek. Znosili dosłownie wszystko, co się nadawało do jako takiego przekimania nocy. Dbaliśmy zwłaszcza o wygodę Księżniczki Indii i wszystkich dam. Zanim zapadła noc, mieliśmy wszystko już gotowe i nasze panie mogły dość wygodnie nawet spocząć. I to przy świetle pochodni, których kilka na szczęście znalazłem wśród pogruchotanych karet. Panie nasze milkły i robiło się coraz ciszej na szczycie. Konie pod osłoną nocy uspokoiły się również. Byłem z tego faktu bardzo zadowolony, bo mogłem spokojnie skupić się na dalszym poszukiwaniu Króla Virginusa. Rozstawiłem rycerzy na warcie i zamierzałem z innymi rycerzami i kilkoma dworzanami rozpocząć dokładniejsze przeszukiwania szczytu górskiego, a nawet zboczy. Już mieliśmy wyruszyć, gdy nagle, z potwornym wrzaskiem, na teren naszego przymusowego obozowiska wpadło kilkunastu uzbrojonych ludzi i obstawiło dookoła miejsce spoczynku Księżniczki Indii i naszych dam. Stali z szablami i nożami nad głowami przerażonych kobiet i krzyczeli. Najpierw w swoim języku, a po chwili w naszym, kalecząc go okrutnie. A krzyczeli, że je zabiją, jak któryś z nas się tylko ruszy. Zrazu pomiarkowałem z kim mamy do czynienia. Znałem ten język od dziecka. Służąca mojej matki i jej mąż, a nasz lokaj, byli Cruxlandczykami. Przeraziłem się w pierwszej chwili nie na żarty, bo wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, na jakiej górze się znajdujemy. Nie mogłem tego pojąć, jak to jest możliwe. Przecież Góra Barddeje leży na drugim końcu Barbedetlandii i graniczy z Cruxlandią. Nie miałem jednak czasu dłużej się nad tym zastanawiać, gdyż musiałem się zająć tymi tu łotrzykami. A wiedziałem od pacholęcia, co to za naród, ci Cruxlandczycy. Służąca i lokaj często mi opowiadali o Cruxlandii i o ludziach tam żyjących. Niestety, nie mieli nic dobrego do powiedzenia o swoich krajanach, bo sami musieli przed nimi z Cruxlandii uciekać… Com pomiarkował w jednej chwili, nie powiedziałem jednak nikomu. Gorączkowo rozmyślałem nad tym, jak rozbroić tych łotrzyków cruxlandskich i pozbyć się ich. Szkopuł był w tym, że nikt z nas nie miał ani jednego miecza, ani szabli. Nawet noże potraciliśmy podczas tej niechcianej i niewyjaśnionej „przeprowadzki” z Boru Barde wprost na Górę Barddeje. Mało mnie coś nie trafiło, taki byłem rozeźlony na naszą bezradność wobec tych nikczemników. Nie miałem jednak zamiaru się poddawać. Zawołałem w naszym języku, żeby nic niewiastom nie robili tylko powiedzieli czego chcą. Specjalnie mówiłem tylko po virginislandzku, by się nie zdradzić, że znam ich mowę. Chciałem by swobodnie rozmawiali po swojemu, bo liczyłem na to, że się dowiem czegoś więcej o ich zamiarach. No i się dowiedziałem. A dowiedziałem się, że niestety cała chmara im podobnych też już ciągnie zboczem góry od strony Cruxlandii. Zrozumiałem wtedy, dlaczego tych kilkunastu łotrzyków było tak nerwowych. Chcieli jak najszybciej obłowić się łupami zanim dotrą następni. Postanowiłem ich trochę pozwodzić i działać na zwłokę. Bez broni i tak nie mieliśmy większych szans obronić kobiety przed tymi zbójami. A wiedziałem do czego oni są zdolni. Dedukowałem, że jak dotrze tu więcej takich samych łotrów jak oni, to w końcu ze swej zachłanności i brutalności pokłócą się między sobą i sami się powybijają. A my, korzystając z zamieszania, jakie wtedy by nastąpiło, moglibyśmy się jakoś wymsknąć niezauważalnie. Źle jednak dedukowałem. Jak się później okazało. Bo gdy jeden z tych zbójów wydukał łamaną virginislandzką mową, że chcą złota i kamieni szlachetnych, i gdy ja mu odpowiedziałem, że nie mamy ni złota ni kamieni, bo po drodze nas już raz obrabowano, to usłyszałem od niego coś, czego bodajbym nigdy nie usłyszał. A zawłaszcza nasza biedna Księżniczka India. Otóż okazało się, że oni nas już od dawna obserwowali i podsłuchiwali. Wiedzieli więc kim jesteśmy i kim jest nasza Księżniczka, i z jakiego względu udaje się do twego pałacu, Królu Napoleonie. Jeden przez drugiego zaczął wykrzykiwać, że skoro nie mamy dla nich złota, to oni zabiorą ze sobą Księżniczkę dla okupu. I to Księżniczka India zrozumiała. Tyle że nieboga myślała, iż są to Barbedetlandczycy, jak mi to później powiedziała. A ja jej nawet do tej pory nie wyprowadziłem z błędu, bo nie chciałem jej jeszcze bardziej przerażać. Wsłuchując się w tych bandziorów, zrozumiałem o czym między sobą szemrali, wiedziałem więc, że nie ma żartów z nimi. Powiedziałem im wtedy, że złota już nie mamy, ale Księżniczka ma dużo drogocennych rzeczy w kufrze, więc na pewno im zechce dać parę takowych rzeczy. Do Księżniczki zaś puściłem oczko i dałem jej znak, by się nie odzywała. Dobrze że mi się wtedy przypomniało, że gdy sprzątaliśmy szczyt górski z resztek naszych poniszczonych rzeczy, to znaleźliśmy kilka skrzyń i kufrów naszych dam i Księżniczki Indii, w tym, nawet dwa kufry z pieczęcią królewską Króla Virginusa. Zamierzałem im dać cokolwiek z którejś z tych skrzyń i wmówić im, że jest to bardzo wartościowe. Po krótkiej naradzie w języku cruxlandzkim, pozwolili mi podejść do nich bliżej i pokazać te kufry. Zrobiłem jak kazali, z tym że pokazałem im najzwyklejsze trzy skrzynie z mąką z naszych młynów, którą wieźliśmy dla ciebie, Królu, do wypieku naszego specjału, białego chleba. Na widok tych skrzyń ucieszyli się bardzo, i nie zaglądając nawet do środka, sześciu łotrzyków poderwało je natychmiast z ziemi. Taszcząc swą zdobycz, po dwóch każdą skrzynię, i sapiąc przy tym niemiłosiernie, tych sześciu się oddaliło, a po chwili zupełnie zniknęło w ciemnościach. Pozostałych trzynastu, wrzeszcząc na nas, kazało nam się dalej nie ruszać i zagroziło, że zginiemy, gdyby nam strzeliło do głowy puszczać się w pogoń za nimi. A jeden z nich, wrzeszcząc, dodał jeszcze, że dookoła otoczeni jesteśmy ich łucznikami, którzy stoją nieopodal pod osłoną nocy i którzy na pewno zrobią użytek ze swych strzał, gdy któryś z nas drgnie tylko. Powiedziałem wtedy, że mogą spokojnie wracać skąd przyszli. My ich gonić nie będziemy, bo jesteśmy zbyt słabi. Zaśmiali się na to obrzydliwie, a na odchodnym, chybcikiem zbierali jeszcze z ziemi co popadło. Co tylko wpadło im w oko, na co tylko natknęli się. Zajęci pośpiesznym zbieraniem, rozmawiali między sobą głośnym szeptem, ale już tylko w swoim języku. Najpierw usłyszałem od nich coś, co mnie ubawiło, gdyż dworowali sobie z nas, że jesteśmy, jak to określili: „dennymi głupcami virginislandskimi”, bo uwierzyliśmy im, że są z nimi jeszcze wyborowi łucznicy, potrafiący w ciemnościach trafiać celnie strzałami. Ale potem, to co od nich usłyszałem, znów zmroziło mi krew w żyłach. Otóż usłyszałem, że kiedy oni się zorientowali kim my jesteśmy, a przede wszystkim kim jest Księżniczka India, to zanim na nas napadli, zastanawiali się, czy nie muszą o tym fakcie powiadomić najpierw ich Króla Cruxlona. W rezultacie, przez swą zachłanność, postanowili upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Najpierw napaść na nas i zdobyć łupy, a potem dopiero pędzić z cudowną wiadomością do ich starego Króla Cruxlona, który, jak wszem wiadomo, już od dawna szuka sobie żony i nie może znaleźć. "A ta tu Księżniczka, nie dość że młoda i ładna, to widać że też i bogata”, mówili. Całkiem otwarcie mówili też o tym, że dla Króla Cruxlona to oczywista gratka, bo przy okazji mógłby wystawić do wiatru swego odwiecznego wroga, Króla Barbedetlandii, zwijając mu narzeczoną spod nosa. Bo jakkolwiek by na to nie patrzeć, co stało się na szczycie góry, to przecież musi to coś oznaczać, skoro Księżniczka Virginislandii sama spadła z nieba niczym manna. Z pewnością jest to więc dar niebios dla Króla Cruxlona, który dziwnym trafem jest akurat w pobliżu Góry Cruxlejskiej na polowaniu… Tak te łotrzyki rozprawiały sobie, chodząc pośpiesznym krokiem między leżącymi niewiastami, wyrywając im niejednokrotnie nawet coś spod głów, bo akurat to coś wpadło im w oko… Jakże byłem wtedy na nich wściekły. Myślałem, że pęknę z wściekłości, ale cóż miałem zrobić. Czekało nas najprawdopodobniej o wiele gorsze przeżycie. Musiałem się do tego przygotować i przygotować jakoś moich rycerzy i dworzan, także niewiasty, a przede wszystkim naszą kochaną Księżniczkę Indię. Wiedziałem, że za żadne skarby świata nie mogę powiedzieć prawdy o tym, o czym tu się od tych łotrów dowiedziałem. Najważniejsze w tym momencie było to, bym wymyślił odpowiednią strategię obrony Księżniczki przed tym, co mogłoby ją spotkać, jeśli Król Cruxlon potraktuje poważnie nadarzającą się dla niego szansę… A ta ohydna banda dalej szabrowała ile wlezie i zupełnie nie zwracała na nas uwagi. Z pewnością wszyscy byli pewni, że nikt z nas ich nie rozumie. Cieszyli się na samą myśl, że jak powiadomią Króla Cruxlona o tym darze niebios, który czeka na niego na szczycie góry, to z pewnością otrzymają od niego sowitą zapłatę. Ale wyszło w końcu na to, że jeden z nich ich zdradził i chciał w pojedynkę wiadomość tę Królowi Cruxlonowi zanieść, no i rzecz oczywista, samemu się wzbogacić, gdyż, jak mówili, zniknął bez śladu. Lecz o tym pozostała dziewiętnastka zbójów zorientowała się dopiero wtedy, gdy już na nas napadła. Ten, co najwięcej wrzeszczał, był widocznie hersztem całej tej bandy łotrów, bo też i on najbardziej pomstował na owego zdrajcę. W końcu z bezgraniczną wściekłością, warczącym szeptem, powiedział, że muszą wracać jak najszybciej, by dopaść nikczemnika i pozbawić go całego bogactwa i splendoru, jaki na niego być może już spadł. A gdyby szczęśliwie dla nich, jeszcze nie, to miał zamiar zrobić go przed Królem Cruxlonem obłąkanym i umiejętnie pokierować sprawą tak, by Król tylko jemu uwierzył. Planował jak najszybciej wydębić od Króla zapłatę i zniknąć mu z oczu. Bo też po tym, co zamierzał zrobić, nie pozostałoby mu już nic innego. A zamierzał Króla ohydnie okłamać, że on jest po rozmowie z Księżniczką Virginislandii i wmówić mu, że Księżniczka czeka na niego na szczycie Góry Cruxlandskiej z wielkim utęsknieniem, gdyż zamążpójście za Króla Napoleona wcale jej się nie uśmiecha, bo uważa, że Król Barbedetlandii to goguś i fircyk, a ona woli mieć męża starszego i statecznego… Drogi Królu Napoleonie, czy ty pojmujesz, jakie obrzydzenie mnie wtedy ogarnęło?
Pojmuję… Mów dalej.
Dobrze, że nikt więcej tych obrzydliwców nie rozumiał, bo nie ręczę, czy utrzymałbym spokój wśród naszych dworzan i rycerzy… Szczęściem dla nas, niedługo po ich odkryciu, że jest zdrajca wśród nich, zabrali się do odejścia. A może odeszli dlatego, że nie mieli już gdzie chować swoich łupów? Tak czy siak, najważniejsze, że sobie poszli. Ale na odchodnym, ten herszt bandy wywrzeszczał jeszcze, żebyśmy uważali, jeśli nam życie miłe, gdyż od tej pory jego łucznicy mają na nas wejrzenie. No i zniknęli w ciemnościach. Choć ich szyderczy śmiech słyszeliśmy jeszcze długo. Ale nic to! Od tej pory natychmiast przystąpiłem do działania. Nie było chwili do stracenia. W każdej chwili mogli zjawić się następni barbarzyńcy… A może nawet i sam Król Cruxlon? Zebrałem wokół siebie rycerzy. Dworzanie sami do nas dołączyli. Powiedziałem im wtedy, że nie muszą się obawiać żadnych łuczników, bo ich po prostu nie ma. Nie chcieli wierzyć. Musiałem się przyznać, że znam język tych bandziorów. Wówczas jeden przez drugiego zaczęli zadawać mi pytania. Doszedłem do wniosku, że szybciej będzie, gdy powiem im całą prawdę, niż odpowiadać na zadawane przez nich pytania. Tak też zrobiłem. No i okazało się, że dobrze zrobiłem, bo zyskałem sprzymierzeńców we wściekłej determinacji, gotowych na wszystko, byleby tylko uratować Księżniczkę Indię. Trzeba mi było jednak ich wściekłość nieco okiełznać, a determinację odpowiednio ukierunkować. Szczęściem w nieszczęściu, nasze niewiasty milczały i nie zadawały żadnych pytań. Były bardzo wystraszone, to było widać. Ale w swej mądrości widocznie wiedziały, że muszą zdać się na nas, więc lepiej pytaniami nam nie przeszkadzać. Obserwowały nas tylko wylęknionym wzrokiem. Żal mi ich było bardzo. Ale cóż było robić? Nie było czasu na wyjaśniania i uspokajania. Trzeba było pośpiesznie działać. Przypomniałem sobie, że przy szczątkach karet znaleźliśmy trzy łopaty, służące do odkopywania kół z grząskiego błota na drogach. Przyniosłem je i natychmiast przystąpiliśmy do kopania jamy. Kopaliśmy w pocie czoła na zmianę. Dzięki Bogu szybko uwinęliśmy się z tą robotą, bo trafiliśmy akurat na jakąś szczelinę w podłożu skalnym wypełnioną dość miękką ziemią. Tak że wkrótce jama była gotowa. Odpowiednio głęboka i wystarczająco szeroka. Znieśliśmy do niej kilka sprzętów Księżniczki Indii. A potem, gdy już ją samą poinformowałem, po co wykopaliśmy tę jamę, oczywiście nie mówiąc jej całej prawdy, włożyliśmy do środka jej wygodną ławeczkę z królewskiej karety i kilka poduch. No i kryjówka była jak się patrzy. Byłem pewien, że tam będzie dla niej najbezpieczniej. Przecież wiem, z czego słyną ci okrutni barbarzyńcy cruxlandscy. Jak celnie potrafią rzucać arkanem i chwytać swe ofiary. A trudno było przewidzieć, jakie niebezpieczeństwo czyha na Księżniczkę. Czy ze strony Króla Cruxlona, czy ze strony jego bandyckiego ludu. I czy istotnie któremuś z tych bandytów nie strzeli do łba porwać Księżniczkę dla okupu… Uspokojony, że na razie wszystko jest dobrze, zniosłem Księżniczkę do wnętrza kryjówki i poprosiłem niewiasty, by ułożyły swe legowiska dookoła otworu w ziemi, tak aby Księżniczce było raźniej. Pogoda nam sprzyjała. Noc była ciepła i jasna. Księżyc w pełni oświetlał cały szczyt, ba, nawet swymi srebrzystymi promieniami wnikał w głąb kryjówki Księżniczki. Było nie najgorzej. A musisz też wiedzieć, drogi Królu Napoleonie, że wśród dam jest jedna taka niewiasta, która, jak zauważyłem, ma zdolności przywódcze i w trudnych sytuacjach potrafi umiejętnie zapanować nad lękiem innych. I do tego jest bardzo miła i serdeczna… Aha, znasz ją Królu przecie, to właśnie ona przywiodła ciebie do Księżniczki Indii. To jest hrabina Amoroso. To ona opiekuje się Księżniczką przez cały czas. Jej też, jedynej z niewiast, postanowiłem powiedzieć całą prawdę. Wierzyłem, że jej nie zdradzi Księżniczce ani innym damom. Nie myliłem się. Ta wspaniała kobieta wspiera Księżniczkę nieustannie i pomaga jej te okropne chwile jakoś przetrwać. A i innym kobietom pomaga chętnie. Bardzo mnie to ucieszyło, że jest ktoś wśród nas, kto tak wspaniale potrafi zająć się naszymi niewiastami. Mogłem spokojnie zająć się jako takim przygotowaniem do nadejścia następnych łotrów cruxlandskich. Ustawiłem warty bliżej zbocza od strony Cruxlandii, a z pozostałymi rycerzami i chętnymi dworzanami, utworzyliśmy trzy kręgi, stając ze złączonymi rękami dookoła kryjówki Księżniczki i spoczywających w jej pobliżu dam. Postanowiliśmy własnymi ciałami osłaniać Księżniczkę przed Cruxlandczykami. A w razie potrzeby, użyć siły rąk i nóg, bo tylko taka broń nam się ostała. Ale wszyscy byliśmy przygotowani na to, że będziemy walczyć do ostatka i tylko po naszym trupach… Ach, nie będę nawet kończył tego zdania… Ciągle mieliśmy jednak nadzieję, że ty, Królu Napoleonie, nas w porę odnajdziesz… Było już po północy, kiedy warta ostrzegła nas, że jacyś ludzie zbliżają się od strony Cruxlandii. Okazało się, że to byli zwykli rabusie, którzy małymi grupkami cichaczem podchodzili do naszego… no, powiedzmy, obozowiska. Widać było, że sami byli wystraszeni. Czaili się w milczeniu i obserwowali teren wokół nas. I gdy tylko coś na ziemi wypatrzyli, chyłkiem podbiegali skuleni, chwytali, i pędem wracali do swojego ukrycia. Zabawnie to wyglądało, choć zabawne nie było. Na takiej więc rozrywce przyszło nam spędzić resztę nocy. Nic gorszego na szczęście się nie działo. Dopiero gdy nastał świt, zobaczyliśmy jak cała chmara obdartusów ciągnie ze wszystkich stron. Czegoś takiego, jak żyję, jeszcze nie widziałem. Bez żadnego lęku podchodzili do nas i jak hieny próbowali wyszarpywać z nas coś, co tylko się da. A kiedy odpędzaliśmy ich, kopiąc nogami albo machając rękami, potrafili nawet ugryźć. Do koni bali się podchodzić. Przed nimi mieli większy respekt niż przed nami. Po prostu bali się ich, a zwłaszcza ich mocnych kopniaków. Znalazło się jednak wśród nich dwóch takich śmiałków, którzy choć szczękali zębami ze strachu, aż echo niosło, to i tak próbowało podejść do jednego z koni. Podchodzili do niego z obydwu stron jednocześnie. Chcieli mu zapewne ściągnąć siodło z grzbietu. Ale koń, kierując się instynktem, zrazu wyczuł w nich złych ludzi… i jak nie wierzgnie kopytami! Każdy ze śmiałków dostał po siarczystym kopniaku, i to jednocześnie… No i polecieli w powietrze, wysoko i daleko, aż zniknęli z wrzaskiem poza zasięgiem naszego wzroku. Żaden z tych obdartusów więcej się nie odważył podejść do koni. Omijali je szerokim łukiem. Całą swą parszywą uwagę skupili na nas, nic sobie nie robiąc z naszych kopniaków. Widocznie na ludzkie kopniaki byli już uodpornieni… Dzicz, Królu Napoleonie! Zupełna dzicz! Byłem wkurzony okrutnie. Ale by ich otwarcie przepędzić, tam gdzie pieprz rośnie, bałem się. Bo a nuż w tym czasie nadejdzie to prawdziwe niebezpieczeństwo, a my robiąc porządek z nimi, będziemy w rozluźnionym szyku? Staliśmy więc dalej wytrwale, wierzgając tylko nogami jak młode ogiery. Aż w końcu, przyszło mi na myśl, że mam za pazuchą flakonik soli trzeźwiących, który to Hrabina Amoroso dała mi na wszelki wypadek. Hrabinie chodziło o to, że gdyby coś się niedobrego stało i Księżniczka India omdleje, to abym ją nimi ocucił, gdybym to ja akurat był w jej pobliżu. Postanowiłem na już zrobić z nich użytek, choć w innym celu. Zadowolony byłem ze swego pomysłu, bo flakonik był pozłacany i pięknie rzeźbiony. Byłem więc pewien, że te obdartusy zaczną walczyć pomiędzy sobą o to cacko błyszczące przepięknie w promieniach słonecznych. No i choć na chwilę dadzą nam spokój. Nie pomyliłem się. Bo gdy tylko wyciągnąłem go zza pazuchy, kilku obdartusów natychmiast rzuciło się na mnie. Odrzuciłem wtedy flakonik daleko od nas, a obdartusy z szalonym wyciem pognały za nim. Po czym jak szarańcza, rzuciły się na niego i brutalnie wyrywały go sobie z rąk. Wreszcie zaczęły się kotłować w bójce, a do bijących się dobiegały coraz to liczniejsze rzesze amatorów błyszczącego cacka. Dam głowę, że ci nadbiegający nie mieli nawet pojęcia o co ta cała bijatyka, ale najwyraźniej było im wszystko jedno o co. Ważne, że było coś do zdobycia, więc trzeba było o to walczyć. Odetchnęliśmy na chwilkę. Ale ja wiedziałem, że ta ulga nie może długo trwać. Dlatego przywołałem do siebie Hrabinę Amoroso i poprosiłem ją, aby pozbierała od dam parę jeszcze takich flakoników z solą trzeźwiącą. Byłem przekonany, że nasze miłe damy, swoim zwyczajem, noszą je przy sobie. Tak też było. Po chwili Hrabina Amoroso przyniosła mi ich aż dwadzieścia, zostawiając tylko kilka naszym damom, tak na wszelaki wypadek. No, to byłem kontent wielce, bo byłem w posiadaniu chociaż jednego rodzaju „broni” przed napastliwym wrogiem. By jak najdłużej zająć obdartusów i trzymać ich z dala od nas, używałem tych „pocisków” w odpowiednich odstępach czasu. Ciskałem nimi coraz dalej od nas, w miejsce, gdzie jak przypuszczałem, było bardzo strome zbocze. Tak że udało nam się pozbyć wielu tych obdartych i brudnych śmierdzieli. A niektórzy „szczęśliwcy”, wyobraź sobie Królu, po zdobyciu flakonika soli trzeźwiących otwierali go z ciekawości, wąchali, i jeden przez drugiego, prychali na wszystkie strony z wielce zdziwioną miną. Potem zerkali w naszą stronę ze wstrętem wymalowanym na ich brudnych twarzach. Pewnie myśleli, że my używamy takich perfum… Cha, cha, cha…!
No, chyba miałem okazję kilku takich zdziwionych zobaczyć. Stali we wnęce skalnej zajęci wąchaniem — zachichotał Napolcio. — Ale do rzeczy. Po tym co mi tu w skrócie opowiedziałeś, Rolandzie, widzę, że Król Virginus i Księżniczka India mogą być dumni ze swoich rycerzy i dworzan. A już najbardziej z ciebie, mój drogi Rolandzie, no i z Hrabiny Amoroso. Ja też jestem niezmiernie z was dumny, a i bardzo wdzięczny za to, co zrobiliście dla mojej przyszłej żony. Nie zapomnę wam tego nigdy.
Napolcio szczerze był wdzięczny wszystkim tym ludziom z orszaku królewskiego Króla Virginusa. I choć opowieść Rolanda nie była taka całkiem krótka, to jednak Napolcio nie miał mu tego za złe. Wiedział, że choć czas nagli, to i tak nic złego księżniczce stać się już więcej nie może. Jest już przecież przy niej. A na dole, u podnóża góry, z pewnością są już jego wierni rycerze. Z zapartym tchem wsłuchiwał się więc w słowa Rolanda i podziwiał odwagę oraz ogromną serdeczność wszystkich tych ludzi. A gdy Roland w swej opowieści wypowiadał imię jego ukochanej, wpatrywał się wtedy w jego usta z wielką tkliwością. Imię Indii brzmiało tak pięknie, że rozkoszował się każdą literkę jej imienia z osobna. Dlatego słuchanie Rolanda sprawiało mu wielką przyjemność. Lecz kiedy Roland przestał mówić, bo akurat pękał ze śmiechu, na wspomnienie min obdartusów cruxlandskich, pomyślał, że przyszła już kolej na niego. Opowiedział wtedy Rolandowi o losie ich Króla Virginusa. I gdy tylko wspomniał, że Król Virginus jest cały i zdrów i cały czas jest pod opieką Królowej Beatrycze, Roland rzucił się na niego ze swoim niedźwiedzim uściskiem i z przeogromnej radości wycałował go w obydwa policzki. Napolcio był tak bardzo zaskoczony reakcją Rolanda, że sam nie wiedział, jak ma się zachować. Ale gdy spostrzegł, że ten potężny rycerz, nagle spłonął rumieńcem na twarzy niczym wstydliwa dziewica, zaśmiał się tylko i przyjaźnie poklepał go po jego szerokich barach...

ciąg dalszy nastąpi


Link do wszystkich części baśni  > "Barbedetlandia. Miłość Króla Napoleona"