Napolcio
wyczuł, że mówienie sprawia księżniczce
ulgę, a może nawet i przyjemność, dlatego nie odzywał się w
dalszym ciągu. Ujął tylko jej brudne rączęta w swe duże dłonie
i złożył na nich gorący pocałunek, i słuchał dalej.
— Chcieliśmy
już pomału próbować schodzić z tej góry w dół, ale bez ojca
nie mogłam się zgodzić — kontynuowała swój monolog
księżniczka. — Ojciec musi przecież gdzieś tu być, skoro my
wszyscy tu jesteśmy. Nawet nie dopuszczam do siebie myśli, że
mogłoby mu się coś złego stać. Na pewno ukrył się gdzieś w
szczelinie skalnej i czeka tam na nas. Ty, Królu Napoleonie, zapewne
znasz każdy zakamarek tej góry, bo przecie należy do twojego
królestwa. Jestem więc pewna, że szybko odnajdziesz Króla
Virginusa, a potem nas wszystkich sprowadzisz na dół i poprowadzisz
wprost do twego pałacu. A po drodze przepędzisz wszystkich tych
złych ludzi, którzy nas tu gnębili tak długo… A swoją drogą,
nie wiedziałam, że w swoim królestwie masz takich niegodziwych
ludzi. Zawsze mi mówiłeś, że wszyscy Barbedetlandczycy, to dobrzy
ludzie, nikomu krzywdy nie robią… Ale ci tu, to nie są dobrzy
ludzie. Mówią jakimś dziwnym językiem… No i… no i chcieli
mnie pojmać. Dlatego siedzę w tej dziurze, bo mnie Roland, pierwszy
rycerz Króla Virginusa, wraz z dworzanami tutaj ukrył…
— Och,
Księżniczko Indio, ile ty musiałaś wycierpieć? Nigdy sobie tego
nie wybaczę — wyszeptał Napolcio drżącym głosem, nie
wytrzymując już dłużej milczenia.
— Nie
rób sobie wyrzutów, Królu Napoleonie. To nie twoja wina, że tacy
źli ludzie tu na górze się ukrywają. Skąd mogłeś o nich
wiedzieć, skoro się ukrywają? Ale ważne, że teraz wiesz, to
zapewne zrobisz z nimi porządek i nauczysz ich moresu… A teraz
proszę cię, wyciągnij mnie z tej dziury i biegnijmy odszukać
ojca. A potem prowadź mnie już do twego pałacu. Ale najpierw do
łaźni. Bo niczego tak bardzo nie pragnę, jak wykąpać się w
ciepłej, pachnącej wodzie, w blasku płonących świec.
— Tak,
moja kochana, zrobię wszystko czego pragniesz — wyszeptał
Napolcio i zaraz zamilkł, wpatrując się w błękit oczu
Księżniczki Indii, w których igrały cudowne ogniki.
Napolcio
nie mógł odgadnąć, czy te ogniki w oczach jego ukochanej, to żar
jej miłości do niego, czy to tylko płomień z jego pochodni w nich
się odbija. Bardzo chciał wierzyć, że jednak to pierwsze. I z tą
wiarą, znów popatrzył Indii głęboko w oczy. Och, jakże
cieplutko zrobiło mu się koło serca. Rozkoszując się tym miłym
uczuciem, milczał jednak nadal. Ścisnął tylko mocniej rączęta
ukochanej. Bez słów odczekał jeszcze chwileczkę. Chciał się
upewnić czy ona aby nie chce mówić dalej. Lecz gdy zobaczył na
jej twarzyczce szeroki uśmiech i wyczekujące spojrzenie, ośmielił
się i postanowił jej już o wszystkim powiedzieć.
— Moja
najmilejsza, muszę ci coś powiedzieć — zagaił. — Mam dla
ciebie dwie wiadomości. Jedna jest dobra, a druga niestety mniej…
— Och,
Królu Napoleonie, zacznij od tej dobrej, proszę!
— Dobrze.
Dobra wiadomość to taka, że twój ojciec, Król Virginus, ma się
dobrze i jest u mnie w pałacu pod opieką mojej Matki, Królowej
Beatrycze.
— O
miłościwe niebiosa, toż to jest najwspanialsza wiadomość, jaką
mogłam usłyszeć. Jestem niezmiernie szczęśliwa. Żadna niedobra
wiadomość teraz mi niestraszna. Najważniejsze dla mnie, że ojcu
nic się nie stało, no i… że ty jesteś przy mnie… A powiedz
mi, jak to się stało, że ojciec jest już u ciebie w pałacu?
Gdzie go znalazłeś?
— Opowiem
ci o wszystkim po drodze, moja kochana, bo teraz czas nas nagli. Jak
najszybciej musimy się stąd wydostać, a to niestety może być
trochę utrudnione. No cóż, muszę ci powiedzieć, że ta druga
wiadomość właśnie tego dotyczy. Moja ukochana, przykro mi o tym
mówić, ale muszę ci to w końcu powiedzieć, że ta wichura, jak
nazwałaś tę potworną potęgę natury, to niestety było coś
znacznie gorszego. To było tornado. I to tornado uniosło ciebie
wraz z całym orszakiem królewskim. A uniosło bardzo daleko. Jesteś
na szczycie Barddejów. A ta góra leży na samym końcu mojego
królestwa i tylko w połowie do mnie należy, gdyż tu na jej
szczycie przebiega granica z Cruxlandią. I to nie Barbedetlandczycy
was gnębili, tylko ci barbarzyńcy — Cruxlandczycy. Ale nie bój
się, moja ukochana, już ja się z nimi rozprawię za to. I za to,
że przekroczyli granicę i buszują po stronie mojego królestwa. No
a za to, że chcieli ciebie nieszczęsną pojmać, zapłacą mi
szczególnie!...Tak że, niestety, nie mogę ciebie zaraz zaprowadzić
do mojego pałacu. Czeka nas jeszcze daleka droga od Barddejów przez
Puszczę Badeńską. Ale nie martw się, pokonamy tę drogę
szybciutko, zobaczysz. A teraz bardzo cię proszę pozostań jeszcze
na chwileczkę w tym ukryciu, bo ja chciałbym porozmawiać z
Rolandem. Muszę z nim pewne rzeczy ustalić, zanim zaczniemy
schodzić w dół. To dla twojego bezpieczeństwa... Więc jak?
Zgadzasz się zostać tu jeszcze przez momencik?
— Ależ
oczywiście! Wszystko co każesz, Królu Napoleonie — śpiewnym
głosikiem odrzekła Księżniczka, szczęśliwa, że wszystko
najgorsze już ma za sobą. — Ale nim odejdziesz, Królu, odpowiedz
mi tylko na jedno pytanie. Bo tak ci się przyglądam i przyglądam,
i nie mogę pojąć, po co ci ta płonąca pochodnia w biały dzień?
— Aaa…
to długa historia, moja kochana. Opowiem ci o niej jak już będziemy
jechać do pałacu. Obiecuję!
Napolcio
wygramolił się z dziury i podszedł do tej samej kobiety, która go
tu przywiodła i nakazał jej przyprowadzić Rolanda. Jakie było
jego zaskoczenie, gdy za jej pleców usłyszał nagle potężny głos:
— Na
rozkaz, Królu Napoleonie! Jam jest Roland!
— Witam
cię, Rolandzie! Podejdź tu do mnie, musimy porozmawiać i razem
ustalić strategię walki z tymi barbarzyńcami cruxlandskimi, by
Księżniczce Indii i wszystkim jej dworzanom zapewnić bezpieczne
zejście z Barddejów.
— Tak
jest, Królu Napoleonie! Na rozkaz!
— Ale
najpierw w wielkim skrócie opowiedz mi, co tu się działo, zanim
was odnalazłem. Czego chcieli ci barbarzyńcy? — rozkazał
Napolcio, i obejmując Rolanda ramieniem, poprowadził go na stronę.
Nieco dalej od wsłuchujących i wpatrujących się w nich dam. —
No, tu możesz już opowiadać. Nie chciałem, by kobiety słyszały
naszą rozmowę i znów stres przeżywały niepotrzebnie.
— Co
racja, to racja, Królu Napoleonie, bo przeżyły piekło. A w
piekle, jeszcze jedno piekło, z tymi tu barbarzyńcami, jak słusznie
Wielmożny Królu nazwałeś tych rozwydrzonych Cruxlandczyków. A
już najbardziej cierpiała nasza kochana Księżniczka India…
— Och,
Święty Dygdy, jak mogłeś do tego dopuścić? Moja nieszczęsna
India — smutno wyszeptał Napolcio gdzieś w przestrzeń, ale w
mig odzyskał rezon i głośno zawołał: — Opowiadaj, opowiadaj
dalej, drogi Rolandzie.
— A jak
żeśmy się tutaj znaleźli, nikt z nas nie może sobie przypomnieć
— poważnym głosem kontynuował Roland. — Wszystkich jakowaś
amnezja z kretesem dopadła… czy jaki czort? Nie wiem już sam.
Dość powiedzieć, że nikt z nas nie wie, co się stało i
kompletnie nic nie pamięta. Jedynie, że jadąc Borem Barbe, dopadła
nas burza, a zaraz po niej, ogromny podmuch poderwał nas z ziemi i…
i nic, zupełnie nic nie pamiętamy, co było potem. Dopiero tutaj,
na górze, żeśmy się ocknęli, leżąc na ziemi, porozrzucanym po
całym szczycie. Gdy ja tylko doszedłem do siebie, zacząłem szukać
karety królewskiej Króla Virginusa i Księżniczki Indii. Ale po
karecie ani śladu. Chociaż nie, ślad został, tyle że okropny.
Żadna zresztą kareta nie ustała się w całości. Wszędzie
widziałem tylko pogruchotane i porozrzucane części i przerażone
konie, które zbiły się w jedną kupę i rżały jak oszalałe. Do
tej pory stoją tak zresztą… Króla mojego miłościwego nigdzie
nie widziałem, lecz Księżniczkę Indię wypatrzyłem od razu.
Siedziała nieboga na ziemi, obok szczątków swej karety, i płakała.
Na szczęście nic groźnego jej się nie stało, ale była obolała
i bardzo wystraszona. Powoli zaczęli do nas podchodzić, pojedynczo
i grupkami, pierwsi rycerze i dworzanie, którzy szczęściem w
nieszczęściu też byli cali, nie licząc różnych potłuczeń i
zadrapań. Zniszczonych zbroi i porwanych szat. Wszyscy patrzyli po
sobie z przerażeniem w oczach, zwłaszcza damy, i nikt nie mógł
odgadnąć co się stało i jak się zachować wobec tego pogromu
niewiadomego pochodzenia. Uspokoiłem Księżniczkę Indię na tyle,
ile to było w takiej sytuacji możliwe, i zrazu zabrałem się za
liczenie wszystkich dworzan i rycerzy, nadciągających do nas ze
wszystkich stron szczytu górskiego. Miałem nadzieję, że z
nadchodzącymi dotrze do nas również nasz kochany Król Virginus.
Jakie było moje przerażenie, a o przerażeniu i rozpaczy
Księżniczki Indii to już nawet nie wspomnę, kiedy doliczyłem się
już ostatniego człowieka z naszego orszaku królewskiego, a Króla
niestety nie było. Jedynym pocieszeniem w tej tragicznej sytuacji
był fakt, że wszyscy pozostali ludzie byli żywi i w miarę cali.
Wszyscy zaczęliśmy nawoływać Króla Virginusa. I nic. Cisza.
Konie tylko rżały, ale już coraz ciszej, umęczone trwogą.
Zebrałem potem co bardziej sprawnych już rycerzy i podzieliłem ich
na grupy, po kilku w jednej, i wysłałem ich na zwiady wzdłuż
całego szczytu górskiego. Sam zaś, wraz z pozostałymi rycerzami i
dworzanami, zabrałem się za uporządkowywanie pobojowiska i
zebranie wszystkiego, co nadawało się jeszcze do użycia.
Szukaliśmy zwłaszcza chlebaków z żywnością i bukłaków z wodą.
Na szczęście udało nam się ich dużo nietkniętych odnaleźć.
Zwłaszcza przy koniach. Niektóre konie nadal miały je przytroczone
do siodeł. Tak że, dzięki Bogu, mieliśmy co jeść i pić. Gorzej
z końmi. Chociaż szczyt górski w większości porośnięty jest
trawą, to jednak konie są tak spłoszone, że boją się od siebie
oddalić, by się popaść trochę. Ot skubią po trochę trawę w
tym miejscu gdzie stoją, stłoczone i przerażone. Ale nasze
wielmożne damy były tak wspaniałomyślne i uprzejme, że gdy ich
mężowie i my rycerze zajmowaliśmy się szukaniem Króla Virginusa,
one z własnej woli zrywały trawę gdzie się dało i same karmiły
konie. Każdy z nas miał nadzieję, że lada moment, ty, Królu
Napoleonie, przybędziesz do nas z pomocą. Nikt z nas nie
podejrzewał nawet, że jesteśmy tak daleko od twojego pałacu. Ja
sam myślałem na początku, że musimy znajdować się gdzieś
nieopodal Boru Barde. Dlatego nie niepokoiłem się zbytnio naszym
losem. Ważne, że byliśmy żywi. Zwłaszcza Księżniczka India.
Zamartwiałem się tylko losem naszego kochanego Króla Virginusa,
ale ciągle też miałem nadzieję, że gdzieś tu jest, ukryty w
szczelinie skalnej. Szukaliśmy go nieustannie. Bez powodzenia.
Zapadał wieczór, zbliżała się noc, a my ciągle tkwiliśmy na
szczycie góry, bez Króla Virginusa i bez pomocy znikąd. Poprosiłem
tedy Księżniczkę, byśmy sami zaczęli schodzić w dół i sami
spróbowali dostać się do twojego, Królu, pałacu. Pocieszałem ją
też, że być może zdarzy się tak, że tam na dole, ty, Królu,
nas odnajdziesz i sam poprowadzisz do pałacu, odnajdując wcześniej
też i Króla Virginusa. Jednak Księżniczka India nie chciała się
zgodzić. Powiedziała, że bez ojca nigdzie się nie ruszy. Co było
robić? Zarządziłem więc przygotowanie noclegu na szczycie góry.
Rycerze moi poznosili w jedno miejsce wszelakie poduszki i kawałki
obić z połamanych karet, a nawet resztki ławeczek. Znosili
dosłownie wszystko, co się nadawało do jako takiego przekimania
nocy. Dbaliśmy zwłaszcza o wygodę Księżniczki Indii i wszystkich
dam. Zanim zapadła noc, mieliśmy wszystko już gotowe i nasze panie
mogły dość wygodnie nawet spocząć. I to przy świetle pochodni,
których kilka na szczęście znalazłem wśród pogruchotanych
karet. Panie nasze milkły i robiło się coraz ciszej na szczycie.
Konie pod osłoną nocy uspokoiły się również. Byłem z tego
faktu bardzo zadowolony, bo mogłem spokojnie skupić się na dalszym
poszukiwaniu Króla Virginusa. Rozstawiłem rycerzy na warcie i
zamierzałem z innymi rycerzami i kilkoma dworzanami rozpocząć
dokładniejsze przeszukiwania szczytu górskiego, a nawet zboczy. Już
mieliśmy wyruszyć, gdy nagle, z potwornym wrzaskiem, na teren
naszego przymusowego obozowiska wpadło kilkunastu uzbrojonych ludzi
i obstawiło dookoła miejsce spoczynku Księżniczki Indii i naszych
dam. Stali z szablami i nożami nad głowami przerażonych kobiet i
krzyczeli. Najpierw w swoim języku, a po chwili w naszym, kalecząc
go okrutnie. A krzyczeli, że je zabiją, jak któryś z nas się
tylko ruszy. Zrazu pomiarkowałem z kim mamy do czynienia. Znałem
ten język od dziecka. Służąca mojej matki i jej mąż, a nasz
lokaj, byli Cruxlandczykami. Przeraziłem się w pierwszej chwili nie
na żarty, bo wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, na jakiej górze
się znajdujemy. Nie mogłem tego pojąć, jak to jest możliwe.
Przecież Góra Barddeje leży na drugim końcu Barbedetlandii i
graniczy z Cruxlandią. Nie miałem jednak czasu dłużej się nad
tym zastanawiać, gdyż musiałem się zająć tymi tu łotrzykami. A
wiedziałem od pacholęcia, co to za naród, ci Cruxlandczycy.
Służąca i lokaj często mi opowiadali o Cruxlandii i o ludziach
tam żyjących. Niestety, nie mieli nic dobrego do powiedzenia o
swoich krajanach, bo sami musieli przed nimi z Cruxlandii uciekać…
Com pomiarkował w jednej chwili, nie powiedziałem jednak nikomu.
Gorączkowo rozmyślałem nad tym, jak rozbroić tych łotrzyków
cruxlandskich i pozbyć się ich. Szkopuł był w tym, że nikt z nas
nie miał ani jednego miecza, ani szabli. Nawet noże potraciliśmy
podczas tej niechcianej i niewyjaśnionej „przeprowadzki” z Boru
Barde wprost na Górę Barddeje. Mało mnie coś nie trafiło, taki
byłem rozeźlony na naszą bezradność wobec tych nikczemników.
Nie miałem jednak zamiaru się poddawać. Zawołałem w naszym
języku, żeby nic niewiastom nie robili tylko powiedzieli czego
chcą. Specjalnie mówiłem tylko po virginislandzku, by się nie
zdradzić, że znam ich mowę. Chciałem by swobodnie rozmawiali po
swojemu, bo liczyłem na to, że się dowiem czegoś więcej o ich
zamiarach. No i się dowiedziałem. A dowiedziałem się, że
niestety cała chmara im podobnych też już ciągnie zboczem góry
od strony Cruxlandii. Zrozumiałem wtedy, dlaczego tych kilkunastu
łotrzyków było tak nerwowych. Chcieli jak najszybciej obłowić
się łupami zanim dotrą następni. Postanowiłem ich trochę
pozwodzić i działać na zwłokę. Bez broni i tak nie mieliśmy
większych szans obronić kobiety przed tymi zbójami. A wiedziałem
do czego oni są zdolni. Dedukowałem, że jak dotrze tu więcej
takich samych łotrów jak oni, to w końcu ze swej zachłanności i
brutalności pokłócą się między sobą i sami się powybijają. A
my, korzystając z zamieszania, jakie wtedy by nastąpiło,
moglibyśmy się jakoś wymsknąć niezauważalnie. Źle jednak
dedukowałem. Jak się później okazało. Bo gdy jeden z tych zbójów
wydukał łamaną virginislandzką mową, że chcą złota i kamieni
szlachetnych, i gdy ja mu odpowiedziałem, że nie mamy ni złota ni
kamieni, bo po drodze nas już raz obrabowano, to usłyszałem od
niego coś, czego bodajbym nigdy nie usłyszał. A zawłaszcza nasza
biedna Księżniczka India. Otóż okazało się, że oni nas już od
dawna obserwowali i podsłuchiwali. Wiedzieli więc kim jesteśmy i
kim jest nasza Księżniczka, i z jakiego względu udaje się do
twego pałacu, Królu Napoleonie. Jeden przez drugiego zaczął
wykrzykiwać, że skoro nie mamy dla nich złota, to oni zabiorą ze
sobą Księżniczkę dla okupu. I to Księżniczka India zrozumiała.
Tyle że nieboga myślała, iż są to Barbedetlandczycy, jak mi to
później powiedziała. A ja jej nawet do tej pory nie wyprowadziłem
z błędu, bo nie chciałem jej jeszcze bardziej przerażać.
Wsłuchując się w tych bandziorów, zrozumiałem o czym między
sobą szemrali, wiedziałem więc, że nie ma żartów z nimi.
Powiedziałem im wtedy, że złota już nie mamy, ale Księżniczka
ma dużo drogocennych rzeczy w kufrze, więc na pewno im zechce dać
parę takowych rzeczy. Do Księżniczki zaś puściłem oczko i dałem
jej znak, by się nie odzywała. Dobrze że mi się wtedy
przypomniało, że gdy sprzątaliśmy szczyt górski z resztek
naszych poniszczonych rzeczy, to znaleźliśmy kilka skrzyń i kufrów
naszych dam i Księżniczki Indii, w tym, nawet dwa kufry z pieczęcią
królewską Króla Virginusa. Zamierzałem im dać cokolwiek z
którejś z tych skrzyń i wmówić im, że jest to bardzo
wartościowe. Po krótkiej naradzie w języku cruxlandzkim, pozwolili
mi podejść do nich bliżej i pokazać te kufry. Zrobiłem jak
kazali, z tym że pokazałem im najzwyklejsze trzy skrzynie z mąką
z naszych młynów, którą wieźliśmy dla ciebie, Królu, do
wypieku naszego specjału, białego chleba. Na widok tych skrzyń
ucieszyli się bardzo, i nie zaglądając nawet do środka, sześciu
łotrzyków poderwało je natychmiast z ziemi. Taszcząc swą
zdobycz, po dwóch każdą skrzynię, i sapiąc przy tym
niemiłosiernie, tych sześciu się oddaliło, a po chwili zupełnie
zniknęło w ciemnościach. Pozostałych trzynastu, wrzeszcząc na
nas, kazało nam się dalej nie ruszać i zagroziło, że zginiemy,
gdyby nam strzeliło do głowy puszczać się w pogoń za nimi. A
jeden z nich, wrzeszcząc, dodał jeszcze, że dookoła otoczeni
jesteśmy ich łucznikami, którzy stoją nieopodal pod osłoną nocy
i którzy na pewno zrobią użytek ze swych strzał, gdy któryś z
nas drgnie tylko. Powiedziałem wtedy, że mogą spokojnie wracać
skąd przyszli. My ich gonić nie będziemy, bo jesteśmy zbyt słabi.
Zaśmiali się na to obrzydliwie, a na odchodnym, chybcikiem zbierali
jeszcze z ziemi co popadło. Co tylko wpadło im w oko, na co tylko
natknęli się. Zajęci pośpiesznym zbieraniem, rozmawiali między
sobą głośnym szeptem, ale już tylko w swoim języku. Najpierw
usłyszałem od nich coś, co mnie ubawiło, gdyż dworowali sobie z
nas, że jesteśmy, jak to określili: „dennymi głupcami
virginislandskimi”, bo uwierzyliśmy im, że są z nimi jeszcze
wyborowi łucznicy, potrafiący w ciemnościach trafiać celnie
strzałami. Ale potem, to co od nich usłyszałem, znów zmroziło mi
krew w żyłach. Otóż usłyszałem, że kiedy oni się zorientowali
kim my jesteśmy, a przede wszystkim kim jest Księżniczka India, to
zanim na nas napadli, zastanawiali się, czy nie muszą o tym fakcie
powiadomić najpierw ich Króla Cruxlona. W rezultacie, przez swą
zachłanność, postanowili upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
Najpierw napaść na nas i zdobyć łupy, a potem dopiero pędzić z
cudowną wiadomością do ich starego Króla Cruxlona, który, jak
wszem wiadomo, już od dawna szuka sobie żony i nie może znaleźć.
"A ta
tu Księżniczka, nie dość że młoda i
ładna, to widać że też i bogata”, mówili. Całkiem otwarcie
mówili też o tym, że dla Króla Cruxlona to oczywista gratka, bo
przy okazji mógłby wystawić do wiatru swego odwiecznego wroga,
Króla Barbedetlandii, zwijając mu narzeczoną spod nosa. Bo
jakkolwiek by na to nie patrzeć, co stało się na szczycie góry,
to przecież musi to coś oznaczać, skoro Księżniczka
Virginislandii sama spadła z nieba niczym manna. Z pewnością jest
to więc dar niebios dla Króla Cruxlona, który dziwnym trafem jest
akurat w pobliżu Góry Cruxlejskiej na polowaniu… Tak te łotrzyki
rozprawiały sobie, chodząc pośpiesznym krokiem między leżącymi
niewiastami, wyrywając im niejednokrotnie nawet coś spod głów, bo
akurat to coś wpadło im w oko… Jakże byłem wtedy na nich
wściekły. Myślałem, że pęknę z wściekłości, ale cóż
miałem zrobić. Czekało nas najprawdopodobniej o wiele gorsze
przeżycie. Musiałem się do tego przygotować i przygotować jakoś
moich rycerzy i dworzan, także niewiasty, a przede wszystkim naszą
kochaną Księżniczkę Indię. Wiedziałem, że za żadne skarby
świata nie mogę powiedzieć prawdy o tym, o czym tu się od tych
łotrów dowiedziałem. Najważniejsze w tym momencie było to, bym
wymyślił odpowiednią strategię obrony Księżniczki przed tym, co
mogłoby ją spotkać, jeśli Król Cruxlon potraktuje poważnie
nadarzającą się dla niego szansę… A ta ohydna banda dalej
szabrowała ile wlezie i zupełnie nie zwracała na nas uwagi. Z
pewnością wszyscy byli pewni, że nikt z nas ich nie rozumie.
Cieszyli się na samą myśl, że jak powiadomią Króla Cruxlona o
tym darze niebios, który czeka na niego na szczycie góry, to z
pewnością otrzymają od niego sowitą zapłatę. Ale wyszło w
końcu na to, że jeden z nich ich zdradził i chciał w pojedynkę
wiadomość tę Królowi Cruxlonowi zanieść, no i rzecz oczywista,
samemu się wzbogacić, gdyż, jak mówili, zniknął bez śladu.
Lecz o tym pozostała dziewiętnastka zbójów zorientowała się
dopiero wtedy, gdy już na nas napadła. Ten, co najwięcej
wrzeszczał, był widocznie hersztem całej tej bandy łotrów, bo
też i on najbardziej pomstował na owego zdrajcę. W końcu z
bezgraniczną wściekłością, warczącym szeptem, powiedział, że
muszą wracać jak najszybciej, by dopaść nikczemnika i pozbawić
go całego bogactwa i splendoru, jaki na niego być może już spadł.
A gdyby szczęśliwie dla nich, jeszcze nie, to miał zamiar zrobić
go przed Królem Cruxlonem obłąkanym i umiejętnie pokierować
sprawą tak, by Król tylko jemu uwierzył. Planował jak najszybciej
wydębić od Króla zapłatę i zniknąć mu z oczu. Bo też po tym,
co zamierzał zrobić, nie pozostałoby mu już nic innego. A
zamierzał Króla ohydnie okłamać, że on jest po rozmowie z
Księżniczką Virginislandii i wmówić mu, że Księżniczka czeka
na niego na szczycie Góry Cruxlandskiej z wielkim utęsknieniem,
gdyż zamążpójście za Króla Napoleona wcale jej się nie
uśmiecha, bo uważa, że Król Barbedetlandii to goguś i fircyk, a
ona woli mieć męża starszego i statecznego… Drogi Królu
Napoleonie, czy ty pojmujesz, jakie obrzydzenie mnie wtedy ogarnęło?
— Pojmuję…
Mów dalej.
— Dobrze,
że nikt więcej tych obrzydliwców nie rozumiał, bo nie ręczę,
czy utrzymałbym spokój wśród naszych dworzan i rycerzy…
Szczęściem dla nas, niedługo po ich odkryciu, że jest zdrajca
wśród nich, zabrali się do odejścia. A może odeszli dlatego, że
nie mieli już gdzie chować swoich łupów? Tak czy siak,
najważniejsze, że sobie poszli. Ale na odchodnym, ten herszt bandy
wywrzeszczał jeszcze, żebyśmy uważali, jeśli nam życie miłe,
gdyż od tej pory jego łucznicy mają na nas wejrzenie. No i
zniknęli w ciemnościach. Choć ich szyderczy śmiech słyszeliśmy
jeszcze długo. Ale nic to! Od tej pory natychmiast przystąpiłem do
działania. Nie było chwili do stracenia. W każdej chwili mogli
zjawić się następni barbarzyńcy… A może nawet i sam Król
Cruxlon? Zebrałem wokół siebie rycerzy. Dworzanie sami do nas
dołączyli. Powiedziałem im wtedy, że nie muszą się obawiać
żadnych łuczników, bo ich po prostu nie ma. Nie chcieli wierzyć.
Musiałem się przyznać, że znam język tych bandziorów. Wówczas
jeden przez drugiego zaczęli zadawać mi pytania. Doszedłem do
wniosku, że szybciej będzie, gdy powiem im całą prawdę, niż
odpowiadać na zadawane przez nich pytania. Tak też zrobiłem. No i
okazało się, że dobrze zrobiłem, bo zyskałem sprzymierzeńców
we wściekłej determinacji, gotowych na wszystko, byleby tylko
uratować Księżniczkę Indię. Trzeba mi było jednak ich
wściekłość nieco okiełznać, a determinację odpowiednio
ukierunkować. Szczęściem w nieszczęściu, nasze niewiasty
milczały i nie zadawały żadnych pytań. Były bardzo wystraszone,
to było widać. Ale w swej mądrości widocznie wiedziały, że
muszą zdać się na nas, więc lepiej pytaniami nam nie
przeszkadzać. Obserwowały nas tylko wylęknionym wzrokiem. Żal mi
ich było bardzo. Ale cóż było robić? Nie było czasu na
wyjaśniania i uspokajania. Trzeba było pośpiesznie działać.
Przypomniałem sobie, że przy szczątkach karet znaleźliśmy trzy
łopaty, służące do odkopywania kół z grząskiego błota na
drogach. Przyniosłem je i natychmiast przystąpiliśmy do kopania
jamy. Kopaliśmy w pocie czoła na zmianę. Dzięki Bogu szybko
uwinęliśmy się z tą robotą, bo trafiliśmy akurat na jakąś
szczelinę w podłożu skalnym wypełnioną dość miękką ziemią.
Tak że wkrótce jama była gotowa. Odpowiednio głęboka i
wystarczająco szeroka. Znieśliśmy do niej kilka sprzętów
Księżniczki Indii. A potem, gdy już ją samą poinformowałem, po
co wykopaliśmy tę jamę, oczywiście nie mówiąc jej całej
prawdy, włożyliśmy do środka jej wygodną ławeczkę z
królewskiej karety i kilka poduch. No i kryjówka była jak się
patrzy. Byłem pewien, że tam będzie dla niej najbezpieczniej.
Przecież wiem, z czego słyną ci okrutni barbarzyńcy cruxlandscy.
Jak celnie potrafią rzucać arkanem i chwytać swe ofiary. A trudno
było przewidzieć, jakie niebezpieczeństwo czyha na Księżniczkę.
Czy ze strony Króla Cruxlona, czy ze strony jego bandyckiego ludu. I
czy istotnie któremuś z tych bandytów nie strzeli do łba porwać
Księżniczkę dla okupu… Uspokojony, że na razie wszystko jest
dobrze, zniosłem Księżniczkę do wnętrza kryjówki i poprosiłem
niewiasty, by ułożyły swe legowiska dookoła otworu w ziemi, tak
aby Księżniczce było raźniej. Pogoda nam sprzyjała. Noc była
ciepła i jasna. Księżyc w pełni oświetlał cały szczyt, ba,
nawet swymi srebrzystymi promieniami wnikał w głąb kryjówki
Księżniczki. Było nie najgorzej. A musisz też wiedzieć, drogi
Królu Napoleonie, że wśród dam jest jedna taka niewiasta, która,
jak zauważyłem, ma zdolności przywódcze i w trudnych sytuacjach
potrafi umiejętnie zapanować nad lękiem innych. I do tego jest
bardzo miła i serdeczna… Aha, znasz ją Królu przecie, to właśnie
ona przywiodła ciebie do Księżniczki Indii. To jest hrabina
Amoroso. To ona opiekuje się Księżniczką przez cały czas. Jej
też, jedynej z niewiast, postanowiłem powiedzieć całą prawdę.
Wierzyłem, że jej nie zdradzi Księżniczce ani innym damom. Nie
myliłem się. Ta wspaniała kobieta wspiera Księżniczkę
nieustannie i pomaga jej te okropne chwile jakoś przetrwać. A i
innym kobietom pomaga chętnie. Bardzo mnie to ucieszyło, że jest
ktoś wśród nas, kto tak wspaniale potrafi zająć się naszymi
niewiastami. Mogłem spokojnie zająć się jako takim przygotowaniem
do nadejścia następnych łotrów cruxlandskich. Ustawiłem warty
bliżej zbocza od strony Cruxlandii, a z pozostałymi rycerzami i
chętnymi dworzanami, utworzyliśmy trzy kręgi, stając ze
złączonymi rękami dookoła kryjówki Księżniczki i
spoczywających w jej pobliżu dam. Postanowiliśmy własnymi ciałami
osłaniać Księżniczkę przed Cruxlandczykami. A w razie potrzeby,
użyć siły rąk i nóg, bo tylko taka broń nam się ostała. Ale
wszyscy byliśmy przygotowani na to, że będziemy walczyć do
ostatka i tylko po naszym trupach… Ach, nie będę nawet kończył
tego zdania… Ciągle mieliśmy jednak nadzieję, że ty, Królu
Napoleonie, nas w porę odnajdziesz… Było już po północy, kiedy
warta ostrzegła nas, że jacyś ludzie zbliżają się od strony
Cruxlandii. Okazało się, że to byli zwykli rabusie, którzy małymi
grupkami cichaczem podchodzili do naszego… no, powiedzmy,
obozowiska. Widać było, że sami byli wystraszeni. Czaili się w
milczeniu i obserwowali teren wokół nas. I gdy tylko coś na ziemi
wypatrzyli, chyłkiem podbiegali skuleni, chwytali, i pędem wracali
do swojego ukrycia. Zabawnie to wyglądało, choć zabawne nie było.
Na takiej więc rozrywce przyszło nam spędzić resztę nocy. Nic
gorszego na szczęście się nie działo. Dopiero gdy nastał świt,
zobaczyliśmy jak cała chmara obdartusów ciągnie ze wszystkich
stron. Czegoś takiego, jak żyję, jeszcze nie widziałem. Bez
żadnego lęku podchodzili do nas i jak hieny próbowali wyszarpywać
z nas coś, co tylko się da. A kiedy odpędzaliśmy ich, kopiąc
nogami albo machając rękami, potrafili nawet ugryźć. Do koni bali
się podchodzić. Przed nimi mieli większy respekt niż przed nami.
Po prostu bali się ich, a zwłaszcza ich mocnych kopniaków.
Znalazło się jednak wśród nich dwóch takich śmiałków, którzy
choć szczękali zębami ze strachu, aż echo niosło, to i tak
próbowało podejść do jednego z koni. Podchodzili do niego z
obydwu stron jednocześnie. Chcieli mu zapewne ściągnąć siodło z
grzbietu. Ale koń, kierując się instynktem, zrazu wyczuł w nich
złych ludzi… i jak nie wierzgnie kopytami! Każdy ze śmiałków
dostał po siarczystym kopniaku, i to jednocześnie… No i polecieli
w powietrze, wysoko i daleko, aż zniknęli z wrzaskiem poza
zasięgiem naszego wzroku. Żaden z tych obdartusów więcej się nie
odważył podejść do koni. Omijali je szerokim łukiem. Całą swą
parszywą uwagę skupili na nas, nic sobie nie robiąc z naszych
kopniaków. Widocznie na ludzkie kopniaki byli już uodpornieni…
Dzicz, Królu Napoleonie! Zupełna dzicz! Byłem wkurzony okrutnie.
Ale by ich otwarcie przepędzić, tam gdzie pieprz rośnie, bałem
się. Bo a nuż w tym czasie nadejdzie to prawdziwe
niebezpieczeństwo, a my robiąc porządek z nimi, będziemy w
rozluźnionym szyku? Staliśmy więc dalej wytrwale, wierzgając
tylko nogami jak młode ogiery. Aż w końcu, przyszło mi na myśl,
że mam za pazuchą flakonik soli trzeźwiących, który to Hrabina
Amoroso dała mi na wszelki wypadek. Hrabinie chodziło o to, że
gdyby coś się niedobrego stało i Księżniczka India omdleje, to
abym ją nimi ocucił, gdybym to ja akurat był w jej pobliżu.
Postanowiłem na już zrobić z nich użytek, choć w innym celu.
Zadowolony byłem ze swego pomysłu, bo flakonik był pozłacany i
pięknie rzeźbiony. Byłem więc pewien, że te obdartusy zaczną
walczyć pomiędzy sobą o to cacko błyszczące przepięknie w
promieniach słonecznych. No i choć na chwilę dadzą nam spokój.
Nie pomyliłem się. Bo gdy tylko wyciągnąłem go zza pazuchy,
kilku obdartusów natychmiast rzuciło się na mnie. Odrzuciłem
wtedy flakonik daleko od nas, a obdartusy z szalonym wyciem pognały
za nim. Po czym jak szarańcza, rzuciły się na niego i brutalnie
wyrywały go sobie z rąk. Wreszcie zaczęły się kotłować w
bójce, a do bijących się dobiegały coraz to liczniejsze rzesze
amatorów błyszczącego cacka. Dam głowę, że ci nadbiegający nie
mieli nawet pojęcia o co ta cała bijatyka, ale najwyraźniej było
im wszystko jedno o co. Ważne, że było coś do zdobycia, więc
trzeba było o to walczyć. Odetchnęliśmy na chwilkę. Ale ja
wiedziałem, że ta ulga nie może długo trwać. Dlatego przywołałem
do siebie Hrabinę Amoroso i poprosiłem ją, aby pozbierała od dam
parę jeszcze takich flakoników z solą trzeźwiącą. Byłem
przekonany, że nasze miłe damy, swoim zwyczajem, noszą je przy
sobie. Tak też było. Po chwili Hrabina Amoroso przyniosła mi ich
aż dwadzieścia, zostawiając tylko kilka naszym damom, tak na
wszelaki wypadek. No, to byłem kontent wielce, bo byłem w
posiadaniu chociaż jednego rodzaju „broni” przed napastliwym
wrogiem. By jak najdłużej zająć obdartusów i trzymać ich z dala
od nas, używałem tych „pocisków” w odpowiednich odstępach
czasu. Ciskałem nimi coraz dalej od nas, w miejsce, gdzie jak
przypuszczałem, było bardzo strome zbocze. Tak że udało nam się
pozbyć wielu tych obdartych i brudnych śmierdzieli. A niektórzy
„szczęśliwcy”, wyobraź sobie Królu, po zdobyciu flakonika
soli trzeźwiących otwierali go z ciekawości, wąchali, i jeden
przez drugiego, prychali na wszystkie strony z wielce zdziwioną
miną. Potem zerkali w naszą stronę ze wstrętem wymalowanym na ich
brudnych twarzach. Pewnie myśleli, że my używamy takich perfum…
Cha, cha, cha…!
— No,
chyba miałem okazję kilku takich zdziwionych zobaczyć. Stali we
wnęce skalnej zajęci wąchaniem — zachichotał Napolcio. — Ale
do rzeczy. Po tym co mi tu w skrócie opowiedziałeś, Rolandzie,
widzę, że Król Virginus i Księżniczka India mogą być dumni ze
swoich rycerzy i dworzan. A już najbardziej z ciebie, mój drogi
Rolandzie, no i z Hrabiny Amoroso. Ja też jestem niezmiernie z was
dumny, a i bardzo wdzięczny za to, co zrobiliście dla mojej
przyszłej żony. Nie zapomnę wam tego nigdy.
Napolcio
szczerze był wdzięczny wszystkim tym ludziom z orszaku królewskiego
Króla Virginusa. I choć opowieść Rolanda nie była taka całkiem
krótka, to jednak Napolcio nie miał mu tego za złe. Wiedział, że
choć czas nagli, to i tak nic złego księżniczce stać się już
więcej nie może. Jest już przecież przy niej. A na dole, u
podnóża góry, z pewnością są już jego wierni rycerze. Z
zapartym tchem wsłuchiwał się więc w słowa Rolanda i podziwiał
odwagę oraz ogromną serdeczność wszystkich tych ludzi. A gdy
Roland w swej opowieści wypowiadał imię jego ukochanej, wpatrywał
się wtedy w jego usta z wielką tkliwością. Imię Indii brzmiało
tak pięknie, że rozkoszował się każdą literkę jej imienia z
osobna. Dlatego słuchanie Rolanda sprawiało mu wielką przyjemność.
Lecz kiedy Roland przestał mówić, bo akurat pękał ze śmiechu,
na wspomnienie min obdartusów cruxlandskich, pomyślał, że
przyszła już kolej na niego. Opowiedział wtedy Rolandowi o losie
ich Króla Virginusa. I gdy tylko wspomniał, że Król Virginus jest
cały i zdrów i cały czas jest pod opieką Królowej Beatrycze,
Roland rzucił się na niego ze swoim niedźwiedzim uściskiem i z
przeogromnej radości wycałował go w obydwa policzki. Napolcio był
tak bardzo zaskoczony reakcją Rolanda, że sam nie wiedział, jak ma
się zachować. Ale gdy spostrzegł, że ten potężny rycerz, nagle
spłonął rumieńcem na twarzy niczym wstydliwa dziewica, zaśmiał
się tylko i przyjaźnie poklepał go po jego szerokich barach...