Król
Cruxlon w międzyczasie został przez pozostałych rycerzy
doprowadzony do porządku i znów siedział w swojej lektyce. Całkiem
już przytomny, i co tu ukrywać, wściekły, obserwował poczynania
swoich rycerzy. Gdy zobaczył, iż udało im się schwytać tego
kogoś, kto czyhał na jego życie, z uciechy zacierał ręce. Chciał
osobiście ukarać tego nikczemnika. I zanim rycerze doprowadzili go
do niego, w głowie zrodził mu się już pomysł, aby ukarać go
wrzuceniem do najciemniejszych lochów, w którym musiałby sam
zdobywać jedzenie i wodę, a w których oprócz szczurów i wody
ściekowej, nie ma nic. Król Cruxlon zawsze uważał, że kara musi
być adekwatna do winy. Bo jakże by inaczej? A czyn, którego
dopuścił się ten nikczemnik, toż to istna zbrodnia. Odważył się
przecie przerwać mu drzemkę. A że Król Cruxlon lubował się w
wymierzaniu kary i chętnie karał za byle jakie przewinienia, to w
tym przypadku, czuł wręcz ogromną przyjemność. Cały był
podniecony. Wreszcie będzie miał okazję wydać srogi wyrok.
Cieszył się już na samą myśl, że za chwilę zobaczy zrozpaczoną
twarz ukaranego. Tak że kiedy rycerze doprowadzili już Chiorunka i
z ogromną satysfakcją rzucili go na kolana przed jego oblicze, od
razu otworzył swe królewskie usta, by oznajmić mu swój wyrok.
Otworzył, i zaraz zamknął, nie wypowiadając ani jednego słowa.
Wpatrywał się tylko z wybałuszonymi oczami na klęczącego, a
zwłaszcza na jego hełm. Poznał zrazu, co za herb ma wyryty nad
przyłbicą. Jakże miałby go nie poznać? Nienawidził go od
zawsze. Przez moment poczuł się jakoś niewyraźnie. No bo co to
może oznaczać, że Książę Barbedetlandii porwał się na niego?
Czyżby Król Napoleon wysłał go w specjalnej misji, aby nie
dopuścił do jego ożenku z Księżniczką Virginislandii? Ale po
chwili zastanowienia doszedł jednak do wniosku, że jakkolwiek by
nie było, to i tak może tryumfować. Bo oto Książę
Barbedetlandii klęczy przed nim związany jak prosię na rzeź, a
on, Król Cruxlandii, może się w rzeźnika zabawić, jak przyjdzie
mu na to ochota. Ale zaraz przyszło mu też na myśl, że na wszelki
wypadek warto by było jednak wiedzieć o zamiarach Króla Napoleona.
Rozkazał więc Chiorunkowi mówić natychmiast co robi na terenie
jego królestwa i jak śmiał mu przeszkadzać w drzemce. Mając
nadzieję, że przy okazji dowie się o poczynaniach swojego wroga i
rywala w jednej osobie. I gdy usłyszał od wielce wylęknionego (jak
mniemał) Księcia Barbedetlandii jakąś bełkotliwą odpowiedź,
poczuł się nad wyraz szczęśliwy. Wprawdzie niewiele z niej
zrozumiał (choć język barbedetlandski znał od dziecka), ale to,
że król Napoleon czeka w pałacu na przybycie przyszłej żony,
zrozumiał doskonale. I to mu wystarczyło, by poczuć się
szczęśliwym. Bo przecież o to mu chodziło. — „Co tam książę?
— analizował w myślach. — „Toż to tylko niedorostek,
smarkaty brat Króla Napoleona. Nie warto nim sobie głowy zawracać…
Zaraz, ale chyba warto zawrócić nim głowę Królowi Napoleonowi.
Świetna myśl! Oj, świetna. Zażądam pół królestwa w zamian za
niego. No, jestem geniuszem. Co za cudowny dzień. Młoda żona mi
się dostanie i jeszcze do tego pół Barbedetlandii… Królu
Cruxlonie, jesteś szczęściarzem”. — Pod wpływem swoich myśli
poczuł się jeszcze bardziej podniecony, ba, poczuł się wręcz
przeszczęśliwy. Zrazu popatrzył łaskawszym okiem na skrępowanego
Księcia Barbedetlandii, a mając na uwadze swoje przyszłe
powodzenie, był gotów mu nawet wybaczyć wszystkie niedogodności,
jakie przed chwilą z jego powodu doznał na drodze — do szczęścia.
Do podwójnego szczęścia. Bo i w ożenku, a dzięki niemu, i w
bogactwie. Popatrzył również na swojego informatora stojącego
przed lektyką. I choć nie lubił się uśmiechać do poddanych,
uśmiechnął się do niego szeroko. Bo to jemu zawdzięcza, iż w
ogóle się teraz znajduje na drodze do szczęścia. Do podwójnego
szczęścia. Przecież to on przybiegł do niego z wiadomością, iż
Księżniczka Virginislandii czeka na niego z wielkim utęsknieniem.
W myślach postanowił wynagrodzić go naprawdę… Ale to tylko w
myślach… i później. A na już, zwrócił się do rycerzy i kazał
im, ku ich ogromnemu zdziwieniu, podnieść księcia z klęczek,
poluzować więzy i tylko jedną liną przywiązać go do jego
lektyki. Kazał im też dać mu pić, a potem całą drogę dbać o
niego, by mu się nic złego nie stało.
Rycerze z
wielce zaskoczonymi minami wykonywali rozkazy Króla. Nie mogli się
nadziwić, co go nagle odmieniło, że zrobił się aż tak łaskawy
dla swojego wroga.
Informatorem
Króla Cruxlona był oczywiście herszt dwudziestoosobowej bandy,
który jak sobie zaplanował, tak zrobił. Wprost ze szczytu góry
pognał wraz ze swymi kompanami do Króla z wiadomością o
Księżniczce Virginislandii, a właściwie z wyssanym z palca
obrzydliwym kłamstwem o niej. Ale najpierw, zanim skierował swe
kroki do Króla, zrobił z kompanami nagonkę na zdrajcę ze swojej
bandy. Szybko udało im się go namierzyć, bo też niedaleko musieli
szukać. Dopadli go w lesie, gdy ten czaił się już w pobliżu
namiotu Króla Cruxlona. W pośpiechu zrobili z nim porządek,
przywiązując go za język do drzewa, a sami, spokojni już, stanęli
przed wejściem do namiotu Króla. Do środka wszedł jednak tylko
sam herszt bandy. Z uniżeniem (oczywiście na pokaz) pacnął przed
obliczem Króla, i nie czekając nawet aż Król da mu przyzwolenie
by zaczął mówić, bez żadnej żenady od razu opowiedział z jaką
arcywiadomością przyszedł. Nabajdurzył ile wlezie, i ledwie
skończył bajdurzyć, zażądał sowitej zapłaty. I o dziwo, też
ją otrzymał… Bo wtedy, gdy chodziło o sprawy ożenku, Król
Cruxlon sięgał po swą sakiewkę wyjątkowo chętnie.... I tylko
wtedy. Herszt bandy uszczęśliwiony, że tak mu łatwo wszystko
poszło, złapał za sakiewkę i zmierzał ku wyjściu z namiotu.
Miał zamiar natychmiast stracić się Królowi z oczu, i to na
zawsze. Ale gdy był już przy samym wyjściu, Król Cruxlon zawołał
go z powrotem i zaczął mamić go i kusić dodatkową zapłatą, i
to podwójną, jaką mu da, gdy go zaprowadzi do Księżniczki
Virginislandii i osobiście dokona jego prezentacji. Cóż było mu
robić? Na dukaty łasy był okrutnie. Dał się więc skusić i
pozostał. Pierwszą zapłatą podzielił się ze swymi kompanami, i
nie przyznając się do niczego, nakazał im natychmiast opuścić
Cruxlandię. Sam zaś, zadowolony z przechytrzenia kompanów,
postanowił obłowić się w pojedynkę. Zdawał sobie jednak sprawę,
iż to obławianie się może być niebezpieczne. Dlatego od razu
uknuł w głowie plan, że gdy tylko Króla Cruxlona zaprowadzi do
Księżniczki Virginislandii na szczyt góry, to zmusi go do zapłaty
najszybciej jak to się tylko da i natychmiast zniknie mu z oczu,
uciekając do Barbedetlandii.
Chiorunek,
klęcząc pod lektyką Króla Cruxlona, czuł przeogromny lęk.
Wiedział, że ten okrutny Król może go zgładzić bez pardonu.
Pierwszy raz w życiu dowiedział się jak smakuje strach o swoje
życie. I co tu ukrywać, dowiedział się, że wcale nie smakuje.
Jest gorzki, dławi w gardle i paraliżuje całe ciało, a nawet
duszę. Ale kiedy zauważył, że Król Cruxlon jakoś dziwnie mu się
przypatruje, zwłaszcza jego hełmie z wyrytym herbem, nabrał
nadziei, że może jeszcze nie wszystko stracone, może jest jeszcze
jakaś szansa, iż daruje mu życie. Poczuł się od razu pewniej.
Metodą dedukcji doszedł też do wniosku, że w tym akurat
przypadku, związanym li tylko z osobą Księżniczki Indii, Król
Cruxlon może nieco zmienić swe oblicze i z okrutnego tyrana stać
się łagodnym barankiem. Wiadomo, że na krótko, ale może na
wystarczająco długo, by on zdążył ujść z życiem. Nie wiedział
jeszcze jak tego „ujścia z życiem” dokona i czy uda mu się
dokonać tego samemu czy z pomocą Napolcia. Pewnie, że wolałby
samemu, ale teraz nie było to dla niego aż takie ważne, że jak
ostatnia niedołęga będzie korzystał z pomocy brata. Teraz
najważniejsze dla niego było jego życie, nie ambicje. No może nie
tak całkiem do końca, ale coś w tym rodzaju. Czuł, że król
Cruxlon przypatruje mu się coraz bardziej natarczywie. Nabrał więc
prawie że pewności, iż Król Cruxlon nie zamierza pozbawiać go
życia. Przynajmniej nie teraz. Klęczał więc już nieco
spokojniejszy i wytrwale pochylał głowę. A pochylał ją przede
wszystkim dlatego, ponieważ chciał, aby jego herb był widoczny w
całej okazałości i żeby Król Cruxlon mógł mu się jeszcze
dokładniej przyjrzeć, skoro już tak długo patrzył. — „Może
to coś znaczy?” — pomyślał. Ale wreszcie pod wpływem
świdrującego spojrzenia Cruxlona sam doznał dziwnego uczucia, bo
nagle, ni stąd, ni zowąd, w głowie rozbrzmiały mu słowa motta,
którego treść zawarta była w wyrytym na jego hełmie herbie.
Motta, o którym właściwie nigdy nie pamiętał. Był bardzo
zaskoczony tym odczuciem. Czuł coraz bardziej wyraźnie, że lęk go
opuszcza. Wtedy poczuł się od razu sobą. Tak że kiedy Król
Cruxlon wreszcie się odezwał i nakazał mu mówić, co robił na
terenie jego królestwa, łgał już swoim zwyczajem jak z nut. A
łgając, specjalnie bełkotał niewyraźnie i drżącym głosem, by
król myślał, że jest strasznie wylękniony. Czuł, że tak będzie
lepiej dla niego. Tylko o Napolciu powiedział wyraźnie, aby, co nie
daj Bóg, Król Cruxlon ze strachu przed nim, nie zrezygnował z
wejścia na szczyt i nie zabrał go z sobą jako jeńca do swojego
pałacu. I ażeby potem nie posłużył się nim przed Napolciem jako
kartą przetargową do osiągnięcia swego celu, czyli ożenku z
Księżniczką Indią. Wyczuł, że jego odpowiedź, wszak w
większości bełkotliwa i niewyraźna, zadowoliła Króla Cruxlona.
A słysząc jego rozkazy, jakie wydawał swoim rycerzom, uspokoił
się już całkowicie i od razu zabrał się za obmyślanie strategii
ucieczki. Tak, najwyraźniej doszedł już do siebie, bo znów
zaczynał marzyć. A marzył, by jakimś cudem uciec spod lektyki
Króla Cruxlona zanim dojdzie do jego spotkania z Napolciem. Marzył,
by zdążyć Napolcia powiadomić o nadchodzącym Królu Cruxlonie i
jego zamiarach. Bo też znów zaczęło mu się marzyć, aby jednak
dowieść swego czynu bohaterskiego. Chociażby już tylko w połowie.
Król Cruxlon, zadowolony z tak wspaniałego dla siebie
obrotu sprawy, nakazał ruszyć w dalszą drogę. Był pewien,
że oto otwiera się przed nim szczęśliwa przyszłość. Nic i nikt
nie mógł mu już przeszkodzić w drodze ku szczęściu. Bo któż
by jeszcze miał mu przeszkodzić? Król Napoleon siedzi w swoim
pałacu, daleko stąd. Jego jedyny brat, wprawdzie to tylko chłystek,
ale też już nie jest mu wstanie zaszkodzić. Któż więc mógłby
się jeszcze odważyć? Zresztą, wysłał na zwiady swego bratanka,
Księcia Karola wraz z jego giermkiem, a ten już by go z pewnością
zawiadomił, gdyby ktoś niepożądany nadciągał. Rozmyślając o
tym wszystkim, stawał się coraz bardziej radosny (choć to u niego
rzadkość), rozsiadł się wygodnie w lektyce i z uśmiechem na swej
starej i groźnej zazwyczaj twarzy patrzył w dal. W dal patrzył
również i oczami wyobraźni. I cóż przed sobą widział? Widział
przed sobą świetlaną przyszłość, która przybliża się coraz
bardziej do Jego Królewskiej Mości. Cóż za rozkosz. Król Cruxlon
promieniał ze szczęścia.
Napolcio
dowiedziawszy się od Króla Cruxlona o wyczynie swego braciszka
najpierw się przeraził, potem zezłościł na swych druhów, a
potem na samego Chiorunka. A jeszcze potem, zachciało mu się śmiać,
że ten młokos porwał się w pojedynkę na Króla Cruxlandii jak z
motyką na księżyc. W głębi serca jednak ogromnie go podziwiał
za jego odwagę i oddanie. Bo to, co Chiorunek zrobił, próbując
Króla Cruxlona powstrzymać przed wejściem na szczyt góry, to nie
była już zwykła jego szczeniacka brawura na pokaz, to był już
naprawdę czyn bohaterski. Tak rozmyślając, już naprawdę nie
wiedział jak ma potraktować brata. Ale
że wrażliwe miał
serce i sercem patrzył na wszystko i wszystkich, w końcu dał też
sercu za wygrane. Klęknął przy Chiorunku i wyszeptał mu do ucha:
— Słuchaj,
braciszku, nie wierzę, że ci to powiem, ale ci powiem. Jesteś
bohaterem.
— Jak
to? To nie jesteś na mnie zły? — Chiorunek aż podskoczył z
wrażenia. Bo też wszystkiego najgorszego się spodziewał, ale już
na pewno nie tego, że Napolcio nazwie go bohaterem.
— Nie,
nie jestem. Wiem, że zasłużyłeś na naganę za to, że jako mój
młodszy brat porwałeś się w pojedynkę na tak niebezpieczny czyn.
Wiem to doskonale. Ale wiem też, że całą tę naganę przezwycięża
przeogromny podziw, że to właśnie zrobiłeś, narażając swoje
życie… Dzisiaj więc wyjątkowo…
Napolcio
nie skończył, bo Chiorunek nagle się rozpłakał jak małe
dziecko, i wtulając się w jego ramiona, zaczął go całować gdzie
popadło. Nawet po jego zbroi. Napolcio wzruszył się zachowaniem
swojego ukochanego braciszka. Bo przecież on nigdy nie płakał.
Przytulił go mocno do siebie i wtedy poczuł, że i jemu samemu łzy
cisną się do oczu.
Chiorunek
całował i łkał, łkał i całował. A w przerwach między
pocałunkami mówił coś do Napolcia łkającym, przez to i
niewyraźnym szeptem. Ale po chwili, jak nie wrzaśnie, głośno i
bardzo już wyraźnie:
— Królu
Napoleonie, jesteś wielki!
Napolcio
buchnął gromkim śmiechem. Śmiał się wprawdzie przez łzy, ale
był to śmiech bardzo radosny. Chiorunek zaczął mu wtórować. Do
ich śmiechu dołączyły też trzy potężne basy: Papkoja, Sławoja
i Rolanda. I kiedy Papkoj i Sławoj wiedzieli dlaczego się śmieją,
to Roland śmiał się, nie wiedząc dlaczego. Ale śmiał się
najgłośniej.
Król
Cruxlon był niesamowicie zaskoczony tym nagłym wybuchem wesołości
wśród tych, co akurat powinni się trząść ze strachu a nie ze
śmiechu. — „Co ich napadło?" — dumał. — „A może to
taka ich reakcja na strach…? Histeria… Tak, to jest histeria. Ze
strachu popadli w histerię” — i sam zaczął się śmiać,
ucieszony, iż ich zachowanie właściwie sobie wytłumaczył.
Rycerze
Króla Cruxlona, widząc swojego króla śmiejącego się, i to
śmiejącego się razem ze swym największym wrogiem, zbaranieli z
kretesem.
Napolcio,
śmiejąc się ciągle, wycelował Chiorunkowi siarczystego całusa
prosto w nos, po czym odsunął go nieco od siebie, pochylił głowę
i przyłożył płonącą pochodnię do liny, którą Chiorunek był
przywiązany do lektyki Króla Cruxlona. Zaskwierczało, zadymiło…
i Chiorunek był wolny.
Rycerze
cruxlandcy, widząc to, natychmiast doskoczyli do Napolcia i
Chiorunka i obstąpili ich dookoła. Wtedy Król Cruxlon w momencie
przestał się śmiać i krzyknął oburzonym głosem:
— Królu
Napoleonie, wara ci od mojego jeńca!
— Nie,
Królu Cruxlonie, mój brat nigdy nie będzie twoim jeńcem. I to za
żadne skarby świata! — odfuknął Napolcio.
— Nie o
skarby świata mi chodzi, tylko o połowę twojej Barbedetlandii. I
odsuń się lepiej od niego, bo nie ręczę za moich rycerzy. Chyba
sam widzisz, że nie masz żadnych szans. Stoisz przed moim obliczem
z trzema tylko rycerzy, nie licząc tego tu smarkacza ani też twego
konia, któregoś przyprowadził na szczyt góry nie wiem po co. Tak
że pomiarkuj, bo masz przeciwko sobie setkę moich rycerzy… więc
jak? Dajesz mi połowę Barbedetlandii i możesz zabierać swojego
szurniętego brata… Albo zabieram go do swego pałacu i poczekam aż
skruszejesz…
— Niedoczekanie
twoje, Królu Cruxlonie! — Napolcio wzburzył się okrutnie. Nie
pojmował jak można być tak obrzydliwie zachłannym.
— Doczekanie,
doczekanie… mało tego, mam też zamiar pozbawić cię złudzeń co
do ożenku z Księżniczką Virginislandii. Raz, że ona ciebie nie
chce, boś gamoń i kiep… i ma rację, sam to teraz widzę,
zwłaszcza z tą twoją płonącą pochodnią na głowie w słoneczny
dzień… A drugi raz, że ona woli mieć męża statecznego, mądrego
i z królewskim doświadczeniem… takiego jak ja. I to ja, Król
Cruxlon, zostanę jej mężem. Nie mam zresztą innego wyjścia, bo
czeka tam na mnie nieboga z utęsknieniem i gore z miłości do mnie.
— A
któż ci, Królu Cruxlonie, takich bredni o Księżniczce
naopowiadał? — spokojnym głosem spytał Napolcio, puszczając
mimo uszu jego obraźliwe słowa.
Napolciowi
z jednej strony śmiać się chciało z Króla Cruxlona, ale z
drugiej, żal mu go było. Nie potrafił być złym na niego. Jak to
Napolcio. Zawsze sercem patrzył na świat i ludzi.
Król Cruxlon zaniemówił.
Pytanie Napolcia zaskoczyło go bardzo. Zmarszczył groźnie brwi, i
patrząc gdzieś w dal (ponad płonącą pochodnię na głowie
Napolcia), zastanawiał się intensywnie co też ma mu odpowiedzieć.
Napolcio
zauważył, że swym pytaniem zaskoczył Króla Cruxlona i że tym
samym zasiał ziarenko niepewności w jego zimnym i wyrachowanym
sercu. I już miał zamiar drugi raz spytać o to samo, by iść za
ciosem i tego starego zarozumialca całkowicie zbić z pantałyku,
gdy nagle zobaczył, że Roland daje mu znaki i ręką wskazuje na
jakąś postać, która cichaczem próbuje się wycofać spod lektyki
Króla Cruxlona. Napolcio zrazu się domyślił, co to za postać.
— Trzymajcie
tego gagatka! Trzymajcie go, to herszt bandy! — zawołał. — Nie
pozwólcie mu uciec! Oto jest twój, Królu Cruxlonie, winowajca. To
on cię obrzydliwie oszukał i do takich złudzeń doprowadził.
— Co ty
mi tu mówisz? Jakich złudzeń? Ja mam złudzenia? — Król Cruxlon
nic a nic nie rozumiał o co Napolciowi chodzi.
Napolcio,
widząc brak zainteresowania ze strony Króla Cruxlona i jego rycerzy
uciekającym hersztem bandy, sam rzucił się za nim w pogoń. A za
Napolciem ruszył z kopyta jego wierny koń Pegazus. Pegazus, jakby
rozumiejąc o co chodzi jego panu, wyprzedził go i pogalopował
dalej. Po krótkiej chwili wyprzedził też i uciekającego herszta.
I tuż przed samym zejściem na zbocze Barddejów zagrodził mu drogę
ucieczki, stając dęba i wierzgając groźnie kopytami. Napolcio
ucieszony pomocą Pegazusa w mig doskoczył do przerażonego
bandziora. Złapał go za kark i poprowadził z powrotem pod lektykę
Króla Cruxlona. A Pegazus ucieszony uciechą swego pana poczłapał
za nim.
Kiedy
Napolcio pognał za hersztem bandy, Papkoj i Sławoj natychmiast
stanęli obok Chiorunka. Chcieli go chronić przed Królem Cruxlonem
i jego rycerzami. A i przed nim samym, gdyż nie byli pewni, czy mu
znów do głowy co nie strzeli. Dlatego też na wszelki wypadek
chwycili go za ręce, i nie odzywając się do niego, mocno go
trzymali. Myślami zaś byli z Napolciem. Wprawdzie nie wiedzieli o
co tu chodzi z tym uciekającym nieszczęśnikiem, ale wystarczyło
im, że Napolcio wie.
Roland
natomiast, górując wzrostem wśród stojących obok cruxlandskich
rycerzy, obserwował ponad ich łowami oddalającego się Napolcia.
Chciał się upewnić, czy Król Napoleon da sobie w pojedynkę radę,
czy też będzie potrzebował jego pomocy. Roland aż się palił do
pomocy, ale musiałby otrzymać taki rozkaz. A takowego rozkazu
niestety nie otrzymał.
Chiorunek
nie czuł się najlepiej w towarzystwie Papkoja i Sławoja. Wolał
towarzystwo Napolcia. Całkiem to zrozumiałe. W oczach Napolcia był
bohaterem. A w oczach tych tu, nie wiadomo kim. Chyba tylko kłamcą.
Trzymany przez nich za ręce stał potulnie jak baranek i uśmiechał
się do nich milutko. Domyślał się, że oni są wściekli na niego
za to, że zrobił ich w balona tym swoim lękiem wysokości. Jednak
bardzo chciał, żeby Napolciowi tego nie wypaplali. Obawiał się,
że to kłamstwo, choć niewinne jego zdaniem, w oczach Napolcia
mogłoby popsuć jego wizerunek bohatera. Koniecznie chciał
udobruchać tych dwóch twardzieli. Dlatego zawzięcie słał im
uśmiechy. Ale oni nic. Nie raczyli odwzajemnić mu się uśmiechem.
Stali tylko jak dwa potężne słupy soli i bez słów wpatrywali się
w twarz Rolanda.
Papkoj i
Sławoj dlatego tak uparcie wpatrywali się w twarz Rolanda, gdyż z
tego miejsca gdzie stali nie mogli widzieć Napolcia. Natomiast
Roland mógł. Stał nieco z boku i lektyka Króla Cruxlona nie
zasłaniała mu widoku. Swobodnie mógł więc Napolcia przez cały
czas obserwować. I właśnie po jego minie Papkoj i Sławoj chcieli
poznać czy z Napolciem jest wszystko w porządku. Kiedy więc po
niedługiej chwili jego twarz im powiedziała, że Napolcio
szczęśliwie powraca, odetchnęli z ulgą i zaczęli się uśmiechać.
I tak uśmiechając się, popatrzyli w końcu na Chiorunka.
Chiorunek
na widok uśmiechniętych twarzy Papkoja i Sławoja ucieszył się
bardzo, bo to by oznaczało… no, przynajmniej dawało mu nadzieję,
że może jednak nie wypaplają Napolciowi. Ale po chwili nie tylko
się już cieszył. Tryskał wręcz szczęściem. Bo kto jak to, ale
sam Papkoj z szerokim uśmiechem ma swej ogorzałej twarzy wyszeptał
mu do ucha:
— No,
gołowąsie, darujemy ci tym razem twoje oszukaństwo. Ale tylko
dlatego, że chwila jest wzniosła, że miejsce jest wzniosłe, że
twój czyn, choć wariacki, jakby nie patrzeć, też jest wzniosły.
I jak tu
nie tryskać szczęściem? Chiorunek mało nie eksplodował ze
szczęścia. Z rozjechaną buzią w uśmiechu uścisnął w
podziękowaniu ręce druhów Napolcia i dumny jak paw patrzył na
ogłupiałą minę Króla Cruxlona.
Chiorunek
nie mógł wiedzieć, że Napolcio już wcześniej został przez
Papkoja i Sławoja poinformowany o jego lęku wysokości, i o tym, że
z tego powodu pozostał u podnóża Barddejów. Nie mógł wiedzieć
i też nigdy nie miał się o tym dowiedzieć, gdyż między
Napolciem i jego druhami zapanowała zmowa milczenia. Wszyscy trzej
postanowili nigdy mu o tym nie mówić, ba, nawet udawać, że nikt
nic nie wie. W ten sposób chcieli uhonorować jego nieudany
wprawdzie, ale bądź co bądź, odważny wyczyn. Z tym, że od tej
pory mieli na niego jeszcze większe wejrzenie. Ale robili to bardzo
dyskretnie i taktownie, tak, aby Chiorunek nie zarzucał im
nadopiekuńczości.
Napolcio,
zadowolony z udanej pogoni za hersztem bandy, podszedł wraz z nim
przed oblicze Króla Cruxlona. Zamierzał przejść wreszcie do sedna
sprawy.
— Królu
Cruxlonie, każ mu powiedzieć prawdę o Księżniczce Virginislandii
— rzekł spokojnym głosem.
— Jakiej
znów prawdy?! — obruszył się Król Cruxlon. — Prawda jest
jedna i… ja ją znam. Księżniczka czeka na mnie…
— Dalej
chcesz więc wierzyć w to, co ci ten łotrzyk z chęci zysku
naopowiadał? — spytał Napolcio, przerywając Cruxlonowi jego
starą śpiewkę. Nie czekając jednak jego odpowiedzi, zwrócił się
do herszta bandy: — Słuchaj no, niegodziwcze, albo mi tu zaraz sam
głośno wyśpiewasz przed swoim Królem coś nałgał albo zabiorę
ci się do skóry!
— Ja…
ja… ja… — zająknął się przerażony herszt i zamilkł
ponownie.
— Gadajże,
bo mnie zaraz coś trafi i zrobię z tobą porządek! — wysyczał
Napolcio, zdenerwowany przedłużającą się niepotrzebnie sytuacją.
Napolcio,
mając przed sobą głównego winowajcę tego całego zamieszania,
miał prawo żywić nadzieję, że przez to o wiele sprawniej i
szybciej uda mu się zawrócić Króla Cruxlona ze szczytu góry. A
przede wszystkim, że uda mu się to zrobić bez rozlewu krwi.
Dlatego coraz bardziej stawał się nerwowy, gdyż nie wiedział już
co ma zrobić, skoro jeden nie chciał prawdy mówić, a drugi nie
chciał prawdy słuchać. A przecież śpieszono mu było zakończyć
tę głupią grę i biec do ukochanej. Aby się nieco uspokoić,
zrobił kilka głębokich oddechów. Pomogło. Wziął się w garść
i zaczął myśleć spokojniej. I od razu nasunęła mu się taka
myśl, że nie ma innego wyjścia, jak wziąć sprawy w swoje ręce i
nie odpuścić ani jednemu ani drugiemu. Po prostu musi ich jakimś
sposobem zmusić do wyjaśnienia zaistniałej sytuacji. Jak pomyślał,
tak zaczął robić.
— Posłuchaj
no ty — odezwał się znów do herszta bandy, ale już szeptem. —
Jeżeli natychmiast powiesz prawdę, to obiecuję ci, że cię
wykupię od Króla Cruxlona i tym samym ujdziesz z życiem. Jeśli
nie powiesz jednak prawdy, wtedy zginiesz. I to zginiesz z ręki
swojego Króla, bo chyba zdajesz sobie sprawę, że twój Król i tak
prawdy się dowie. Ale wtedy, niech ci nawet na myśl nie przyjdzie
liczyć na moją pomoc.
— Tak,
Miłościwy Królu Napoleonie, już mówię… calusieńką prawdę
powiem. Jak na spowiedzi — wyjęczał szeptem wystraszony herszt
bandy.
Łotrzyk
ten miał tak obrzydliwą naturę, że choć zdawał sobie sprawę,
w jaki ambaras się wpakował i że jego życie wisi na włosku,
mimo to miał zamiar znów łgać. Ale tym razem bardziej umiejętnie.
Tak, by i wilk był syty i owca cała. Już otworzył usta, aby
zacząć mówić, kiedy nagle obok Króla Napoleona stanął Roland.
Rozpoznał go od razu. Trochę się speszył jego widokiem, ale z
zamiaru łgania nie zrezygnował. Nie przyszło mu też na myśl, że
Roland mógłby rozumieć cruxlandską mowę.
Roland
podszedł do Króla Napoleona, ponieważ wyczuł jego podenerwowanie.
A że go już też zaczęła denerwować ta przedłużająca się
sytuacja, zamierzał osobiście zmusić herszta bandy do mówienia
prawdy. Popatrzył na niego spod oka i odezwał się po cruxlandsku:
— Gadaj
prawdę, i to już…! Chyba nie masz żadnych wątpliwości, że ją
musisz powiedzieć, i to calusieńką, skoro mówię do ciebie po
twojemu?
Herszt
bandy struchlał. Zrozumiał, że już po nim. Łupnął na kolana, i
zwijając się pod nogami Napolcia niczym piskorz, zaczął jęczeć:
— Błagam
cię, Miłościwy Królu Napoleonie… wykup mnie… Błagam na
wszystko co najświętsze… Błagam uniżenie, wykup mnie od Króla
Cruxlona, a będę twoim niewolnikiem do końca życia…
— Mów
wreszcie, inaczej niewiele ci życia zostanie — postraszył go
Napolcio.
No i
wreszcie prawda wyszła na jaw. I choć ona nic a nic nie podobała
się Królowi Cruxolowi i z pewnością wolałby jej nie usłyszeć,
to jednak do jej wysłuchania był zmuszony. Nie mogło być inaczej,
skoro herszt bandy do jej powiedzenia — właśnie jemu —
zmuszonym był również.
Herszt
bandy, drżąc na całym ciele i jąkając się, opowiedział
wszystko dokładnie. A mówiąc, spoglądał co chwilę spode łba na
Króla Cruxlona. I co na niego popatrzył, zaczynał drżeć jeszcze
bardziej i jeszcze bardziej się jąkać. Czasami tak się zająknął,
że go Roland po plecach musiał aż łupnąć, żeby zaskoczył i
mówił dalej. Nieborak widział, że twarz Króla Cruxlona robi się
groźna, coraz groźniejsza. Wreszcie kiedy zobaczył, że Król
Cruxlon zaczął aż sinieć z gniewu i wściekłości, zamilkł
przerażony. Spuścił głowę i czekał najgorszego. Nagle uszu jego
dobiegł nieziemski wrzask, a był on tak straszny, iż wydawało mu
się, że z piekielnych czeluści się wydobywa.
— Ściąć
go! Ściąć go…! Ściąć natychmiast! — To Król Cruxlon
wrzeszczał, wściekły, jak stu diabłów.
— Poczekaj,
Królu Cruxlonie! — zawołał Napolcio, zanim jego rycerze zdążyli
się ruszyć. — Po co go ścinać? Szkoda na nim nawet miecz
brudzić. Pozwól, że ja go zabiorę z sobą i sam zrobię z nim
porządek. Mnie w końcu też się naraził… i to jeszcze bardziej,
bo splamił dobre imię Księżniczki Virginislandii.
— A co
tam imię Księżniczki Virginislandii! Moje imię, imię Wielkiego
Króla Cruxlandii, wystawił na szwank… oszukując haniebnie! Nie
daruję! Nie ma zmiłuj się!... Ściąć łotra! — wrzeszczał
dalej Król Cruxlon, trzęsąc się z wściekłości na całym ciele.
— Wstrzymaj
rycerzy, Królu Cruxlonie! — Napolcio na widok nadchodzących
cruxlandskich rycerzy zasłonił herszta własnym ciałem. —
Poczekaj z wyrokiem… Dam ci za niego sakiewkę złotych dukatów…
— Ściąć,
powiedziałem! Natychmiast!... Coś powiedział…? Złote dukaty?
Dasz mi sakiewkę złotych dukatów? — Furię Króla Cruxlona
przezwyciężyła jego rozpasana zachłanność, i to w momencie,
kiedy tylko słowa Napolcia do niego dotarły.
— Tak,
proszę bardzo, oto i ona! — Napolcio wyciągnął zza pazuchy
sakiewkę i podał ją najbliżej stojącemu cruxlandskiemu
rycerzowi, by ją zaniósł. Sam nie ruszył się z miejsca, i na
wszelki wypadek, dalej sobą zasłaniał na wpół żywego ze strachu
herszta bandy. — No, to łotrzyk należy do mnie, tak?
— A weź
go sobie! — odpowiedział Król Cruxlon po chwili, kiedy już
dokładnie sprawdził zawartość sakiewki. — Niech zniknie z moich
oczu, raz na zawsze, bo nie ręczę za siebie.
— Tak,
Królu Cruxlonie, nigdy go więcej nie zobaczysz. Zabieram go do
swego pałacu — ucieszył się Napolcio, że choć jedną sprawę
ma już załatwioną. Niezwłocznie przystąpił do załatwiania
następnych. — A więc, Królu Cruxlonie, sprawa się wyjaśniła.
Przykro mi, że musiałeś się tyle natrudzić, by w końcu się
dowiedzieć, że zostałeś oszukany… Ale to już przeszłość, a
przeszłości nie można zmienić… A teraz, teraz możesz już
spokojnie wracać. Musisz odpocząć po tej wspinaczce na Barddeje…
to jest… na twoje Cruxleje. A jak już odpoczniesz, postaraj się
jak najszybciej zapomnieć o całej tej intrydze. Tak będzie
najlepiej… Jednak zanim odejdziesz, chciałbym ci o czymś
przypomnieć…
— Zaraz,
zaraz… to ja ci muszę o czymś przypomnieć! — zawołał Król
Cruxlon. — Zapomniałeś, że masz mi dać połowę Barbedetlandii
za swojego smarkatego braciszka, który porwał się na moje życie?
Hę?! On ciągle jest moim jeńcem. Nie zapominaj!
— Przenigdy!
— wrzasnął Napolcio, na wskroś oburzony tym, co usłyszał. —
Chyba nie wierzysz w to co mówisz? Już ci powiedziałem, że mój
brat nigdy nie będzie twoim jeńcem… A tak w ogóle, to jak mogło
ci przyjść na myśl, że mógłbym ci dać połowę swojego
królestwa? Przecież to jest chore. To jest obłęd, śmiem
powiedzieć. Twoje żądze są nienasycone… Okropność! Niestety,
nie będziesz ich mógł zaspokoić. Nigdy, przenigdy! Posłuchaj,
Królu Cruxlonie, muszę cię jednak usadzić z tymi twoimi
przesadnymi zapędami, bo wyobraź sobie, że my pojmaliśmy twojego
bratanka, Księcia Karola. I zauważ łaskawie, że ja wcale się tym
nie chełpię i na myśl by mi nawet nie przyszło żądać za niego
połowy Cruxlandii. Myślę, że to da ci do myślenia i… spuścisz
wreszcie z tonu. To nie przystoi być tak zachłannym. Zaraz poślę
po Księcia Karola i jego giermka… i możecie wracać.
— A po
cóż mi Książę Karol?! Możesz go sobie zabrać! — Król
Cruxlon nie spuszczał jednak z tonu ani na jotę.
— No,
Królu Cruxlonie, widzę, żeś pozbawiony wszelkich uczuć. Twoja
chciwość cię ich pozbawiła… Toż to twój jedyny następca
tronu. Jak możesz być tak samolubny?! Przecież już czas, byś
pomyślał o przyszłości twojego królestwa, a nie myślał tylko o
swoich żądzach.
— A co
ty mi tu będziesz dyktował, co ja mam robić. Kim ty jesteś?
Wprawdzie jesteś Królem, tak jak ja, ale co z ciebie za Król?
Niedorobiony, nieopierzony i… i głupi jak trep. Bo gdybyś był
mądry, to takie rzeczy by ci do głowy nie przyszły, że dam ci za
wygraną, skoro już tu jestem z moimi walecznymi rycerzami.
Rozśmieszasz mnie, choć wcale mi nie do śmiechu. Z czym ty do
Króla Cruxlona?!... Rycerze pojmać go i jego marnych trzech rycerzy
również! — wrzasnął Król Cruxlon, oburzony do żywego, że
ktoś śmiał zwrócić mu uwagę.
Rycerze
Króla Cruxlona natychmiast przystąpili do wykonania rozkazu.
Przystąpili… i zaraz odstąpili. Zmuszeni byli odstąpić,
ponieważ stała się rzecz straszna. Otóż gdy tylko zbliżyli się
do Króla Napoleona i jego towarzyszy, Król Napoleon nagle zaczął
zionąć ogniem. Przynajmniej tak im się wydawało, że zionie. I to
ogniem tak potężnym, że nie w sposób było im ustać. A jakże
mieliby też ustać, skoro to — z piekła rodem — ogniste
widowisko spotęgowane zostało jeszcze piekielnymi dźwiękami.
Wprawdzie to tylko Pegazus głośno i przeciągle rżał, bo w taki
właśnie swój koński sposób wyrażał podziw dla swego pana, to
jednak spanikowanym rycerzom Króla Cruxlona to jego rżenie brzmiało
w uszach nieziemsko i bardzo złowieszczo. Kojarzyło im się z
diabelskim chichotem. I to nie jednego diabła lecz setki diabłów...
I stało się. Ich waleczność przegrała z wszechogarniającą
paniką. Wszyscy, jak jeden mąż, w popłochu, z rozlegającym się
zewsząd przeraźliwym krzykiem, zerwali się do ucieczki. I tyle
było ich widać.
Niewolnicy
Króla Cruxlona spanikowali również. Z hukiem opuścili lektykę ze
swoim Panem i Władcą i w odruchu bezwarunkowym padli na ziemię,
zakrywając rękami głowy. Król
Cruxlon znów spadł na grzbiety swoich niewolników i znów doznał
szoku. Ale tym razem podwójnego. Bo i na widok zionącego ogniem
Króla Napoleona i na wskutek ponownego upadku. Leżał tak wyłożony
niczym naleśnik na patelni i ani drgnął...
ciąg dalszy nastąpi