piątek, 25 stycznia 2019

Barbedetlandia. Miłość Króla Napoleona (VIII/XI)



Cruxlandscy rycerze, wiedząc już z kim mają do czynienia, poczuli się zakłopotani tą sytuacją. Ale niedługo. Po chwili ich zakłopotanie przerodziło się w ogromny tryumf. No bo też schwytali nie byle kogo. Schwytali jedynego brata Króla Napoleona. A skoro Król Cruxlon uważa króla Barbedetlandii za odwiecznego wroga, to ten tutaj, też nim być musi. Zadowoleni z siebie, skrępowali Chiorunka jeszcze mocniej i poprowadzili przed oblicze swojego pana i władcy.
Król Cruxlon w międzyczasie został przez pozostałych rycerzy doprowadzony do porządku i znów siedział w swojej lektyce. Całkiem już przytomny, i co tu ukrywać, wściekły, obserwował poczynania swoich rycerzy. Gdy zobaczył, iż udało im się schwytać tego kogoś, kto czyhał na jego życie, z uciechy zacierał ręce. Chciał osobiście ukarać tego nikczemnika. I zanim rycerze doprowadzili go do niego, w głowie zrodził mu się już pomysł, aby ukarać go wrzuceniem do najciemniejszych lochów, w którym musiałby sam zdobywać jedzenie i wodę, a w których oprócz szczurów i wody ściekowej, nie ma nic. Król Cruxlon zawsze uważał, że kara musi być adekwatna do winy. Bo jakże by inaczej? A czyn, którego dopuścił się ten nikczemnik, toż to istna zbrodnia. Odważył się przecie przerwać mu drzemkę. A że Król Cruxlon lubował się w wymierzaniu kary i chętnie karał za byle jakie przewinienia, to w tym przypadku, czuł wręcz ogromną przyjemność. Cały był podniecony. Wreszcie będzie miał okazję wydać srogi wyrok. Cieszył się już na samą myśl, że za chwilę zobaczy zrozpaczoną twarz ukaranego. Tak że kiedy rycerze doprowadzili już Chiorunka i z ogromną satysfakcją rzucili go na kolana przed jego oblicze, od razu otworzył swe królewskie usta, by oznajmić mu swój wyrok. Otworzył, i zaraz zamknął, nie wypowiadając ani jednego słowa. Wpatrywał się tylko z wybałuszonymi oczami na klęczącego, a zwłaszcza na jego hełm. Poznał zrazu, co za herb ma wyryty nad przyłbicą. Jakże miałby go nie poznać? Nienawidził go od zawsze. Przez moment poczuł się jakoś niewyraźnie. No bo co to może oznaczać, że Książę Barbedetlandii porwał się na niego? Czyżby Król Napoleon wysłał go w specjalnej misji, aby nie dopuścił do jego ożenku z Księżniczką Virginislandii? Ale po chwili zastanowienia doszedł jednak do wniosku, że jakkolwiek by nie było, to i tak może tryumfować. Bo oto Książę Barbedetlandii klęczy przed nim związany jak prosię na rzeź, a on, Król Cruxlandii, może się w rzeźnika zabawić, jak przyjdzie mu na to ochota. Ale zaraz przyszło mu też na myśl, że na wszelki wypadek warto by było jednak wiedzieć o zamiarach Króla Napoleona. Rozkazał więc Chiorunkowi mówić natychmiast co robi na terenie jego królestwa i jak śmiał mu przeszkadzać w drzemce. Mając nadzieję, że przy okazji dowie się o poczynaniach swojego wroga i rywala w jednej osobie. I gdy usłyszał od wielce wylęknionego (jak mniemał) Księcia Barbedetlandii jakąś bełkotliwą odpowiedź, poczuł się nad wyraz szczęśliwy. Wprawdzie niewiele z niej zrozumiał (choć język barbedetlandski znał od dziecka), ale to, że król Napoleon czeka w pałacu na przybycie przyszłej żony, zrozumiał doskonale. I to mu wystarczyło, by poczuć się szczęśliwym. Bo przecież o to mu chodziło. — „Co tam książę? — analizował w myślach. — „Toż to tylko niedorostek, smarkaty brat Króla Napoleona. Nie warto nim sobie głowy zawracać… Zaraz, ale chyba warto zawrócić nim głowę Królowi Napoleonowi. Świetna myśl! Oj, świetna. Zażądam pół królestwa w zamian za niego. No, jestem geniuszem. Co za cudowny dzień. Młoda żona mi się dostanie i jeszcze do tego pół Barbedetlandii… Królu Cruxlonie, jesteś szczęściarzem”. — Pod wpływem swoich myśli poczuł się jeszcze bardziej podniecony, ba, poczuł się wręcz przeszczęśliwy. Zrazu popatrzył łaskawszym okiem na skrępowanego Księcia Barbedetlandii, a mając na uwadze swoje przyszłe powodzenie, był gotów mu nawet wybaczyć wszystkie niedogodności, jakie przed chwilą z jego powodu doznał na drodze — do szczęścia. Do podwójnego szczęścia. Bo i w ożenku, a dzięki niemu, i w bogactwie. Popatrzył również na swojego informatora stojącego przed lektyką. I choć nie lubił się uśmiechać do poddanych, uśmiechnął się do niego szeroko. Bo to jemu zawdzięcza, iż w ogóle się teraz znajduje na drodze do szczęścia. Do podwójnego szczęścia. Przecież to on przybiegł do niego z wiadomością, iż Księżniczka Virginislandii czeka na niego z wielkim utęsknieniem. W myślach postanowił wynagrodzić go naprawdę… Ale to tylko w myślach… i później. A na już, zwrócił się do rycerzy i kazał im, ku ich ogromnemu zdziwieniu, podnieść księcia z klęczek, poluzować więzy i tylko jedną liną przywiązać go do jego lektyki. Kazał im też dać mu pić, a potem całą drogę dbać o niego, by mu się nic złego nie stało.
Rycerze z wielce zaskoczonymi minami wykonywali rozkazy Króla. Nie mogli się nadziwić, co go nagle odmieniło, że zrobił się aż tak łaskawy dla swojego wroga.
Informatorem Króla Cruxlona był oczywiście herszt dwudziestoosobowej bandy, który jak sobie zaplanował, tak zrobił. Wprost ze szczytu góry pognał wraz ze swymi kompanami do Króla z wiadomością o Księżniczce Virginislandii, a właściwie z wyssanym z palca obrzydliwym kłamstwem o niej. Ale najpierw, zanim skierował swe kroki do Króla, zrobił z kompanami nagonkę na zdrajcę ze swojej bandy. Szybko udało im się go namierzyć, bo też niedaleko musieli szukać. Dopadli go w lesie, gdy ten czaił się już w pobliżu namiotu Króla Cruxlona. W pośpiechu zrobili z nim porządek, przywiązując go za język do drzewa, a sami, spokojni już, stanęli przed wejściem do namiotu Króla. Do środka wszedł jednak tylko sam herszt bandy. Z uniżeniem (oczywiście na pokaz) pacnął przed obliczem Króla, i nie czekając nawet aż Król da mu przyzwolenie by zaczął mówić, bez żadnej żenady od razu opowiedział z jaką arcywiadomością przyszedł. Nabajdurzył ile wlezie, i ledwie skończył bajdurzyć, zażądał sowitej zapłaty. I o dziwo, też ją otrzymał… Bo wtedy, gdy chodziło o sprawy ożenku, Król Cruxlon sięgał po swą sakiewkę wyjątkowo chętnie.... I tylko wtedy. Herszt bandy uszczęśliwiony, że tak mu łatwo wszystko poszło, złapał za sakiewkę i zmierzał ku wyjściu z namiotu. Miał zamiar natychmiast stracić się Królowi z oczu, i to na zawsze. Ale gdy był już przy samym wyjściu, Król Cruxlon zawołał go z powrotem i zaczął mamić go i kusić dodatkową zapłatą, i to podwójną, jaką mu da, gdy go zaprowadzi do Księżniczki Virginislandii i osobiście dokona jego prezentacji. Cóż było mu robić? Na dukaty łasy był okrutnie. Dał się więc skusić i pozostał. Pierwszą zapłatą podzielił się ze swymi kompanami, i nie przyznając się do niczego, nakazał im natychmiast opuścić Cruxlandię. Sam zaś, zadowolony z przechytrzenia kompanów, postanowił obłowić się w pojedynkę. Zdawał sobie jednak sprawę, iż to obławianie się może być niebezpieczne. Dlatego od razu uknuł w głowie plan, że gdy tylko Króla Cruxlona zaprowadzi do Księżniczki Virginislandii na szczyt góry, to zmusi go do zapłaty najszybciej jak to się tylko da i natychmiast zniknie mu z oczu, uciekając do Barbedetlandii.
Chiorunek, klęcząc pod lektyką Króla Cruxlona, czuł przeogromny lęk. Wiedział, że ten okrutny Król może go zgładzić bez pardonu. Pierwszy raz w życiu dowiedział się jak smakuje strach o swoje życie. I co tu ukrywać, dowiedział się, że wcale nie smakuje. Jest gorzki, dławi w gardle i paraliżuje całe ciało, a nawet duszę. Ale kiedy zauważył, że Król Cruxlon jakoś dziwnie mu się przypatruje, zwłaszcza jego hełmie z wyrytym herbem, nabrał nadziei, że może jeszcze nie wszystko stracone, może jest jeszcze jakaś szansa, iż daruje mu życie. Poczuł się od razu pewniej. Metodą dedukcji doszedł też do wniosku, że w tym akurat przypadku, związanym li tylko z osobą Księżniczki Indii, Król Cruxlon może nieco zmienić swe oblicze i z okrutnego tyrana stać się łagodnym barankiem. Wiadomo, że na krótko, ale może na wystarczająco długo, by on zdążył ujść z życiem. Nie wiedział jeszcze jak tego „ujścia z życiem” dokona i czy uda mu się dokonać tego samemu czy z pomocą Napolcia. Pewnie, że wolałby samemu, ale teraz nie było to dla niego aż takie ważne, że jak ostatnia niedołęga będzie korzystał z pomocy brata. Teraz najważniejsze dla niego było jego życie, nie ambicje. No może nie tak całkiem do końca, ale coś w tym rodzaju. Czuł, że król Cruxlon przypatruje mu się coraz bardziej natarczywie. Nabrał więc prawie że pewności, iż Król Cruxlon nie zamierza pozbawiać go życia. Przynajmniej nie teraz. Klęczał więc już nieco spokojniejszy i wytrwale pochylał głowę. A pochylał ją przede wszystkim dlatego, ponieważ chciał, aby jego herb był widoczny w całej okazałości i żeby Król Cruxlon mógł mu się jeszcze dokładniej przyjrzeć, skoro już tak długo patrzył. — „Może to coś znaczy?” — pomyślał. Ale wreszcie pod wpływem świdrującego spojrzenia Cruxlona sam doznał dziwnego uczucia, bo nagle, ni stąd, ni zowąd, w głowie rozbrzmiały mu słowa motta, którego treść zawarta była w wyrytym na jego hełmie herbie. Motta, o którym właściwie nigdy nie pamiętał. Był bardzo zaskoczony tym odczuciem. Czuł coraz bardziej wyraźnie, że lęk go opuszcza. Wtedy poczuł się od razu sobą. Tak że kiedy Król Cruxlon wreszcie się odezwał i nakazał mu mówić, co robił na terenie jego królestwa, łgał już swoim zwyczajem jak z nut. A łgając, specjalnie bełkotał niewyraźnie i drżącym głosem, by król myślał, że jest strasznie wylękniony. Czuł, że tak będzie lepiej dla niego. Tylko o Napolciu powiedział wyraźnie, aby, co nie daj Bóg, Król Cruxlon ze strachu przed nim, nie zrezygnował z wejścia na szczyt i nie zabrał go z sobą jako jeńca do swojego pałacu. I ażeby potem nie posłużył się nim przed Napolciem jako kartą przetargową do osiągnięcia swego celu, czyli ożenku z Księżniczką Indią. Wyczuł, że jego odpowiedź, wszak w większości bełkotliwa i niewyraźna, zadowoliła Króla Cruxlona. A słysząc jego rozkazy, jakie wydawał swoim rycerzom, uspokoił się już całkowicie i od razu zabrał się za obmyślanie strategii ucieczki. Tak, najwyraźniej doszedł już do siebie, bo znów zaczynał marzyć. A marzył, by jakimś cudem uciec spod lektyki Króla Cruxlona zanim dojdzie do jego spotkania z Napolciem. Marzył, by zdążyć Napolcia powiadomić o nadchodzącym Królu Cruxlonie i jego zamiarach. Bo też znów zaczęło mu się marzyć, aby jednak dowieść swego czynu bohaterskiego. Chociażby już tylko w połowie.
Król Cruxlon, zadowolony z tak wspaniałego dla siebie obrotu sprawy, nakazał ruszyć w dalszą drogę. Był pewien, że oto otwiera się przed nim szczęśliwa przyszłość. Nic i nikt nie mógł mu już przeszkodzić w drodze ku szczęściu. Bo któż by jeszcze miał mu przeszkodzić? Król Napoleon siedzi w swoim pałacu, daleko stąd. Jego jedyny brat, wprawdzie to tylko chłystek, ale też już nie jest mu wstanie zaszkodzić. Któż więc mógłby się jeszcze odważyć? Zresztą, wysłał na zwiady swego bratanka, Księcia Karola wraz z jego giermkiem, a ten już by go z pewnością zawiadomił, gdyby ktoś niepożądany nadciągał. Rozmyślając o tym wszystkim, stawał się coraz bardziej radosny (choć to u niego rzadkość), rozsiadł się wygodnie w lektyce i z uśmiechem na swej starej i groźnej zazwyczaj twarzy patrzył w dal. W dal patrzył również i oczami wyobraźni. I cóż przed sobą widział? Widział przed sobą świetlaną przyszłość, która przybliża się coraz bardziej do Jego Królewskiej Mości. Cóż za rozkosz. Król Cruxlon promieniał ze szczęścia.
Napolcio dowiedziawszy się od Króla Cruxlona o wyczynie swego braciszka najpierw się przeraził, potem zezłościł na swych druhów, a potem na samego Chiorunka. A jeszcze potem, zachciało mu się śmiać, że ten młokos porwał się w pojedynkę na Króla Cruxlandii jak z motyką na księżyc. W głębi serca jednak ogromnie go podziwiał za jego odwagę i oddanie. Bo to, co Chiorunek zrobił, próbując Króla Cruxlona powstrzymać przed wejściem na szczyt góry, to nie była już zwykła jego szczeniacka brawura na pokaz, to był już naprawdę czyn bohaterski. Tak rozmyślając, już naprawdę nie wiedział jak ma potraktować brata. Ale że wrażliwe miał serce i sercem patrzył na wszystko i wszystkich, w końcu dał też sercu za wygrane. Klęknął przy Chiorunku i wyszeptał mu do ucha:
Słuchaj, braciszku, nie wierzę, że ci to powiem, ale ci powiem. Jesteś bohaterem.
Jak to? To nie jesteś na mnie zły? — Chiorunek aż podskoczył z wrażenia. Bo też wszystkiego najgorszego się spodziewał, ale już na pewno nie tego, że Napolcio nazwie go bohaterem.
Nie, nie jestem. Wiem, że zasłużyłeś na naganę za to, że jako mój młodszy brat porwałeś się w pojedynkę na tak niebezpieczny czyn. Wiem to doskonale. Ale wiem też, że całą tę naganę przezwycięża przeogromny podziw, że to właśnie zrobiłeś, narażając swoje życie… Dzisiaj więc wyjątkowo…
Napolcio nie skończył, bo Chiorunek nagle się rozpłakał jak małe dziecko, i wtulając się w jego ramiona, zaczął go całować gdzie popadło. Nawet po jego zbroi. Napolcio wzruszył się zachowaniem swojego ukochanego braciszka. Bo przecież on nigdy nie płakał. Przytulił go mocno do siebie i wtedy poczuł, że i jemu samemu łzy cisną się do oczu.
Chiorunek całował i łkał, łkał i całował. A w przerwach między pocałunkami mówił coś do Napolcia łkającym, przez to i niewyraźnym szeptem. Ale po chwili, jak nie wrzaśnie, głośno i bardzo już wyraźnie:
Królu Napoleonie, jesteś wielki!
Napolcio buchnął gromkim śmiechem. Śmiał się wprawdzie przez łzy, ale był to śmiech bardzo radosny. Chiorunek zaczął mu wtórować. Do ich śmiechu dołączyły też trzy potężne basy: Papkoja, Sławoja i Rolanda. I kiedy Papkoj i Sławoj wiedzieli dlaczego się śmieją, to Roland śmiał się, nie wiedząc dlaczego. Ale śmiał się najgłośniej.
Król Cruxlon był niesamowicie zaskoczony tym nagłym wybuchem wesołości wśród tych, co akurat powinni się trząść ze strachu a nie ze śmiechu. — „Co ich napadło?" — dumał. — „A może to taka ich reakcja na strach…? Histeria… Tak, to jest histeria. Ze strachu popadli w histerię” — i sam zaczął się śmiać, ucieszony, iż ich zachowanie właściwie sobie wytłumaczył.
Rycerze Króla Cruxlona, widząc swojego króla śmiejącego się, i to śmiejącego się razem ze swym największym wrogiem, zbaranieli z kretesem.
Napolcio, śmiejąc się ciągle, wycelował Chiorunkowi siarczystego całusa prosto w nos, po czym odsunął go nieco od siebie, pochylił głowę i przyłożył płonącą pochodnię do liny, którą Chiorunek był przywiązany do lektyki Króla Cruxlona. Zaskwierczało, zadymiło… i Chiorunek był wolny.
Rycerze cruxlandcy, widząc to, natychmiast doskoczyli do Napolcia i Chiorunka i obstąpili ich dookoła. Wtedy Król Cruxlon w momencie przestał się śmiać i krzyknął oburzonym głosem:
Królu Napoleonie, wara ci od mojego jeńca!
Nie, Królu Cruxlonie, mój brat nigdy nie będzie twoim jeńcem. I to za żadne skarby świata! — odfuknął Napolcio.
Nie o skarby świata mi chodzi, tylko o połowę twojej Barbedetlandii. I odsuń się lepiej od niego, bo nie ręczę za moich rycerzy. Chyba sam widzisz, że nie masz żadnych szans. Stoisz przed moim obliczem z trzema tylko rycerzy, nie licząc tego tu smarkacza ani też twego konia, któregoś przyprowadził na szczyt góry nie wiem po co. Tak że pomiarkuj, bo masz przeciwko sobie setkę moich rycerzy… więc jak? Dajesz mi połowę Barbedetlandii i możesz zabierać swojego szurniętego brata… Albo zabieram go do swego pałacu i poczekam aż skruszejesz…
Niedoczekanie twoje, Królu Cruxlonie! — Napolcio wzburzył się okrutnie. Nie pojmował jak można być tak obrzydliwie zachłannym.
Doczekanie, doczekanie… mało tego, mam też zamiar pozbawić cię złudzeń co do ożenku z Księżniczką Virginislandii. Raz, że ona ciebie nie chce, boś gamoń i kiep… i ma rację, sam to teraz widzę, zwłaszcza z tą twoją płonącą pochodnią na głowie w słoneczny dzień… A drugi raz, że ona woli mieć męża statecznego, mądrego i z królewskim doświadczeniem… takiego jak ja. I to ja, Król Cruxlon, zostanę jej mężem. Nie mam zresztą innego wyjścia, bo czeka tam na mnie nieboga z utęsknieniem i gore z miłości do mnie.
A któż ci, Królu Cruxlonie, takich bredni o Księżniczce naopowiadał? — spokojnym głosem spytał Napolcio, puszczając mimo uszu jego obraźliwe słowa.
Napolciowi z jednej strony śmiać się chciało z Króla Cruxlona, ale z drugiej, żal mu go było. Nie potrafił być złym na niego. Jak to Napolcio. Zawsze sercem patrzył na świat i ludzi.
Król Cruxlon zaniemówił. Pytanie Napolcia zaskoczyło go bardzo. Zmarszczył groźnie brwi, i patrząc gdzieś w dal (ponad płonącą pochodnię na głowie Napolcia), zastanawiał się intensywnie co też ma mu odpowiedzieć.
Napolcio zauważył, że swym pytaniem zaskoczył Króla Cruxlona i że tym samym zasiał ziarenko niepewności w jego zimnym i wyrachowanym sercu. I już miał zamiar drugi raz spytać o to samo, by iść za ciosem i tego starego zarozumialca całkowicie zbić z pantałyku, gdy nagle zobaczył, że Roland daje mu znaki i ręką wskazuje na jakąś postać, która cichaczem próbuje się wycofać spod lektyki Króla Cruxlona. Napolcio zrazu się domyślił, co to za postać.
Trzymajcie tego gagatka! Trzymajcie go, to herszt bandy! — zawołał. — Nie pozwólcie mu uciec! Oto jest twój, Królu Cruxlonie, winowajca. To on cię obrzydliwie oszukał i do takich złudzeń doprowadził.
Co ty mi tu mówisz? Jakich złudzeń? Ja mam złudzenia? — Król Cruxlon nic a nic nie rozumiał o co Napolciowi chodzi.
Napolcio, widząc brak zainteresowania ze strony Króla Cruxlona i jego rycerzy uciekającym hersztem bandy, sam rzucił się za nim w pogoń. A za Napolciem ruszył z kopyta jego wierny koń Pegazus. Pegazus, jakby rozumiejąc o co chodzi jego panu, wyprzedził go i pogalopował dalej. Po krótkiej chwili wyprzedził też i uciekającego herszta. I tuż przed samym zejściem na zbocze Barddejów zagrodził mu drogę ucieczki, stając dęba i wierzgając groźnie kopytami. Napolcio ucieszony pomocą Pegazusa w mig doskoczył do przerażonego bandziora. Złapał go za kark i poprowadził z powrotem pod lektykę Króla Cruxlona. A Pegazus ucieszony uciechą swego pana poczłapał za nim.
Kiedy Napolcio pognał za hersztem bandy, Papkoj i Sławoj natychmiast stanęli obok Chiorunka. Chcieli go chronić przed Królem Cruxlonem i jego rycerzami. A i przed nim samym, gdyż nie byli pewni, czy mu znów do głowy co nie strzeli. Dlatego też na wszelki wypadek chwycili go za ręce, i nie odzywając się do niego, mocno go trzymali. Myślami zaś byli z Napolciem. Wprawdzie nie wiedzieli o co tu chodzi z tym uciekającym nieszczęśnikiem, ale wystarczyło im, że Napolcio wie.
Roland natomiast, górując wzrostem wśród stojących obok cruxlandskich rycerzy, obserwował ponad ich łowami oddalającego się Napolcia. Chciał się upewnić, czy Król Napoleon da sobie w pojedynkę radę, czy też będzie potrzebował jego pomocy. Roland aż się palił do pomocy, ale musiałby otrzymać taki rozkaz. A takowego rozkazu niestety nie otrzymał.
Chiorunek nie czuł się najlepiej w towarzystwie Papkoja i Sławoja. Wolał towarzystwo Napolcia. Całkiem to zrozumiałe. W oczach Napolcia był bohaterem. A w oczach tych tu, nie wiadomo kim. Chyba tylko kłamcą. Trzymany przez nich za ręce stał potulnie jak baranek i uśmiechał się do nich milutko. Domyślał się, że oni są wściekli na niego za to, że zrobił ich w balona tym swoim lękiem wysokości. Jednak bardzo chciał, żeby Napolciowi tego nie wypaplali. Obawiał się, że to kłamstwo, choć niewinne jego zdaniem, w oczach Napolcia mogłoby popsuć jego wizerunek bohatera. Koniecznie chciał udobruchać tych dwóch twardzieli. Dlatego zawzięcie słał im uśmiechy. Ale oni nic. Nie raczyli odwzajemnić mu się uśmiechem. Stali tylko jak dwa potężne słupy soli i bez słów wpatrywali się w twarz Rolanda.
Papkoj i Sławoj dlatego tak uparcie wpatrywali się w twarz Rolanda, gdyż z tego miejsca gdzie stali nie mogli widzieć Napolcia. Natomiast Roland mógł. Stał nieco z boku i lektyka Króla Cruxlona nie zasłaniała mu widoku. Swobodnie mógł więc Napolcia przez cały czas obserwować. I właśnie po jego minie Papkoj i Sławoj chcieli poznać czy z Napolciem jest wszystko w porządku. Kiedy więc po niedługiej chwili jego twarz im powiedziała, że Napolcio szczęśliwie powraca, odetchnęli z ulgą i zaczęli się uśmiechać. I tak uśmiechając się, popatrzyli w końcu na Chiorunka.
Chiorunek na widok uśmiechniętych twarzy Papkoja i Sławoja ucieszył się bardzo, bo to by oznaczało… no, przynajmniej dawało mu nadzieję, że może jednak nie wypaplają Napolciowi. Ale po chwili nie tylko się już cieszył. Tryskał wręcz szczęściem. Bo kto jak to, ale sam Papkoj z szerokim uśmiechem ma swej ogorzałej twarzy wyszeptał mu do ucha:
No, gołowąsie, darujemy ci tym razem twoje oszukaństwo. Ale tylko dlatego, że chwila jest wzniosła, że miejsce jest wzniosłe, że twój czyn, choć wariacki, jakby nie patrzeć, też jest wzniosły.
I jak tu nie tryskać szczęściem? Chiorunek mało nie eksplodował ze szczęścia. Z rozjechaną buzią w uśmiechu uścisnął w podziękowaniu ręce druhów Napolcia i dumny jak paw patrzył na ogłupiałą minę Króla Cruxlona.
Chiorunek nie mógł wiedzieć, że Napolcio już wcześniej został przez Papkoja i Sławoja poinformowany o jego lęku wysokości, i o tym, że z tego powodu pozostał u podnóża Barddejów. Nie mógł wiedzieć i też nigdy nie miał się o tym dowiedzieć, gdyż między Napolciem i jego druhami zapanowała zmowa milczenia. Wszyscy trzej postanowili nigdy mu o tym nie mówić, ba, nawet udawać, że nikt nic nie wie. W ten sposób chcieli uhonorować jego nieudany wprawdzie, ale bądź co bądź, odważny wyczyn. Z tym, że od tej pory mieli na niego jeszcze większe wejrzenie. Ale robili to bardzo dyskretnie i taktownie, tak, aby Chiorunek nie zarzucał im nadopiekuńczości.
Napolcio, zadowolony z udanej pogoni za hersztem bandy, podszedł wraz z nim przed oblicze Króla Cruxlona. Zamierzał przejść wreszcie do sedna sprawy.
Królu Cruxlonie, każ mu powiedzieć prawdę o Księżniczce Virginislandii — rzekł spokojnym głosem.
Jakiej znów prawdy?! — obruszył się Król Cruxlon. — Prawda jest jedna i… ja ją znam. Księżniczka czeka na mnie…
Dalej chcesz więc wierzyć w to, co ci ten łotrzyk z chęci zysku naopowiadał? — spytał Napolcio, przerywając Cruxlonowi jego starą śpiewkę. Nie czekając jednak jego odpowiedzi, zwrócił się do herszta bandy: — Słuchaj no, niegodziwcze, albo mi tu zaraz sam głośno wyśpiewasz przed swoim Królem coś nałgał albo zabiorę ci się do skóry!
Ja… ja… ja… — zająknął się przerażony herszt i zamilkł ponownie.
Gadajże, bo mnie zaraz coś trafi i zrobię z tobą porządek! — wysyczał Napolcio, zdenerwowany przedłużającą się niepotrzebnie sytuacją.
Napolcio, mając przed sobą głównego winowajcę tego całego zamieszania, miał prawo żywić nadzieję, że przez to o wiele sprawniej i szybciej uda mu się zawrócić Króla Cruxlona ze szczytu góry. A przede wszystkim, że uda mu się to zrobić bez rozlewu krwi. Dlatego coraz bardziej stawał się nerwowy, gdyż nie wiedział już co ma zrobić, skoro jeden nie chciał prawdy mówić, a drugi nie chciał prawdy słuchać. A przecież śpieszono mu było zakończyć tę głupią grę i biec do ukochanej. Aby się nieco uspokoić, zrobił kilka głębokich oddechów. Pomogło. Wziął się w garść i zaczął myśleć spokojniej. I od razu nasunęła mu się taka myśl, że nie ma innego wyjścia, jak wziąć sprawy w swoje ręce i nie odpuścić ani jednemu ani drugiemu. Po prostu musi ich jakimś sposobem zmusić do wyjaśnienia zaistniałej sytuacji. Jak pomyślał, tak zaczął robić.
Posłuchaj no ty — odezwał się znów do herszta bandy, ale już szeptem. — Jeżeli natychmiast powiesz prawdę, to obiecuję ci, że cię wykupię od Króla Cruxlona i tym samym ujdziesz z życiem. Jeśli nie powiesz jednak prawdy, wtedy zginiesz. I to zginiesz z ręki swojego Króla, bo chyba zdajesz sobie sprawę, że twój Król i tak prawdy się dowie. Ale wtedy, niech ci nawet na myśl nie przyjdzie liczyć na moją pomoc.
Tak, Miłościwy Królu Napoleonie, już mówię… calusieńką prawdę powiem. Jak na spowiedzi — wyjęczał szeptem wystraszony herszt bandy.
Łotrzyk ten miał tak obrzydliwą naturę, że choć zdawał sobie sprawę, w jaki ambaras się wpakował i że jego życie wisi na włosku, mimo to miał zamiar znów łgać. Ale tym razem bardziej umiejętnie. Tak, by i wilk był syty i owca cała. Już otworzył usta, aby zacząć mówić, kiedy nagle obok Króla Napoleona stanął Roland. Rozpoznał go od razu. Trochę się speszył jego widokiem, ale z zamiaru łgania nie zrezygnował. Nie przyszło mu też na myśl, że Roland mógłby rozumieć cruxlandską mowę.
Roland podszedł do Króla Napoleona, ponieważ wyczuł jego podenerwowanie. A że go już też zaczęła denerwować ta przedłużająca się sytuacja, zamierzał osobiście zmusić herszta bandy do mówienia prawdy. Popatrzył na niego spod oka i odezwał się po cruxlandsku:
Gadaj prawdę, i to już…! Chyba nie masz żadnych wątpliwości, że ją musisz powiedzieć, i to calusieńką, skoro mówię do ciebie po twojemu?
Herszt bandy struchlał. Zrozumiał, że już po nim. Łupnął na kolana, i zwijając się pod nogami Napolcia niczym piskorz, zaczął jęczeć:
Błagam cię, Miłościwy Królu Napoleonie… wykup mnie… Błagam na wszystko co najświętsze… Błagam uniżenie, wykup mnie od Króla Cruxlona, a będę twoim niewolnikiem do końca życia…
Mów wreszcie, inaczej niewiele ci życia zostanie — postraszył go Napolcio.
No i wreszcie prawda wyszła na jaw. I choć ona nic a nic nie podobała się Królowi Cruxolowi i z pewnością wolałby jej nie usłyszeć, to jednak do jej wysłuchania był zmuszony. Nie mogło być inaczej, skoro herszt bandy do jej powiedzenia — właśnie jemu — zmuszonym był również.
Herszt bandy, drżąc na całym ciele i jąkając się, opowiedział wszystko dokładnie. A mówiąc, spoglądał co chwilę spode łba na Króla Cruxlona. I co na niego popatrzył, zaczynał drżeć jeszcze bardziej i jeszcze bardziej się jąkać. Czasami tak się zająknął, że go Roland po plecach musiał aż łupnąć, żeby zaskoczył i mówił dalej. Nieborak widział, że twarz Króla Cruxlona robi się groźna, coraz groźniejsza. Wreszcie kiedy zobaczył, że Król Cruxlon zaczął aż sinieć z gniewu i wściekłości, zamilkł przerażony. Spuścił głowę i czekał najgorszego. Nagle uszu jego dobiegł nieziemski wrzask, a był on tak straszny, iż wydawało mu się, że z piekielnych czeluści się wydobywa.
Ściąć go! Ściąć go…! Ściąć natychmiast! — To Król Cruxlon wrzeszczał, wściekły, jak stu diabłów.
Poczekaj, Królu Cruxlonie! — zawołał Napolcio, zanim jego rycerze zdążyli się ruszyć. — Po co go ścinać? Szkoda na nim nawet miecz brudzić. Pozwól, że ja go zabiorę z sobą i sam zrobię z nim porządek. Mnie w końcu też się naraził… i to jeszcze bardziej, bo splamił dobre imię Księżniczki Virginislandii.
A co tam imię Księżniczki Virginislandii! Moje imię, imię Wielkiego Króla Cruxlandii, wystawił na szwank… oszukując haniebnie! Nie daruję! Nie ma zmiłuj się!... Ściąć łotra! — wrzeszczał dalej Król Cruxlon, trzęsąc się z wściekłości na całym ciele.
Wstrzymaj rycerzy, Królu Cruxlonie! — Napolcio na widok nadchodzących cruxlandskich rycerzy zasłonił herszta własnym ciałem. — Poczekaj z wyrokiem… Dam ci za niego sakiewkę złotych dukatów…
Ściąć, powiedziałem! Natychmiast!... Coś powiedział…? Złote dukaty? Dasz mi sakiewkę złotych dukatów? — Furię Króla Cruxlona przezwyciężyła jego rozpasana zachłanność, i to w momencie, kiedy tylko słowa Napolcia do niego dotarły.
Tak, proszę bardzo, oto i ona! — Napolcio wyciągnął zza pazuchy sakiewkę i podał ją najbliżej stojącemu cruxlandskiemu rycerzowi, by ją zaniósł. Sam nie ruszył się z miejsca, i na wszelki wypadek, dalej sobą zasłaniał na wpół żywego ze strachu herszta bandy. — No, to łotrzyk należy do mnie, tak?
A weź go sobie! — odpowiedział Król Cruxlon po chwili, kiedy już dokładnie sprawdził zawartość sakiewki. — Niech zniknie z moich oczu, raz na zawsze, bo nie ręczę za siebie.
Tak, Królu Cruxlonie, nigdy go więcej nie zobaczysz. Zabieram go do swego pałacu — ucieszył się Napolcio, że choć jedną sprawę ma już załatwioną. Niezwłocznie przystąpił do załatwiania następnych. — A więc, Królu Cruxlonie, sprawa się wyjaśniła. Przykro mi, że musiałeś się tyle natrudzić, by w końcu się dowiedzieć, że zostałeś oszukany… Ale to już przeszłość, a przeszłości nie można zmienić… A teraz, teraz możesz już spokojnie wracać. Musisz odpocząć po tej wspinaczce na Barddeje… to jest… na twoje Cruxleje. A jak już odpoczniesz, postaraj się jak najszybciej zapomnieć o całej tej intrydze. Tak będzie najlepiej… Jednak zanim odejdziesz, chciałbym ci o czymś przypomnieć…
Zaraz, zaraz… to ja ci muszę o czymś przypomnieć! — zawołał Król Cruxlon. — Zapomniałeś, że masz mi dać połowę Barbedetlandii za swojego smarkatego braciszka, który porwał się na moje życie? Hę?! On ciągle jest moim jeńcem. Nie zapominaj!
Przenigdy! — wrzasnął Napolcio, na wskroś oburzony tym, co usłyszał. — Chyba nie wierzysz w to co mówisz? Już ci powiedziałem, że mój brat nigdy nie będzie twoim jeńcem… A tak w ogóle, to jak mogło ci przyjść na myśl, że mógłbym ci dać połowę swojego królestwa? Przecież to jest chore. To jest obłęd, śmiem powiedzieć. Twoje żądze są nienasycone… Okropność! Niestety, nie będziesz ich mógł zaspokoić. Nigdy, przenigdy! Posłuchaj, Królu Cruxlonie, muszę cię jednak usadzić z tymi twoimi przesadnymi zapędami, bo wyobraź sobie, że my pojmaliśmy twojego bratanka, Księcia Karola. I zauważ łaskawie, że ja wcale się tym nie chełpię i na myśl by mi nawet nie przyszło żądać za niego połowy Cruxlandii. Myślę, że to da ci do myślenia i… spuścisz wreszcie z tonu. To nie przystoi być tak zachłannym. Zaraz poślę po Księcia Karola i jego giermka… i możecie wracać.
A po cóż mi Książę Karol?! Możesz go sobie zabrać! — Król Cruxlon nie spuszczał jednak z tonu ani na jotę.
No, Królu Cruxlonie, widzę, żeś pozbawiony wszelkich uczuć. Twoja chciwość cię ich pozbawiła… Toż to twój jedyny następca tronu. Jak możesz być tak samolubny?! Przecież już czas, byś pomyślał o przyszłości twojego królestwa, a nie myślał tylko o swoich żądzach.
A co ty mi tu będziesz dyktował, co ja mam robić. Kim ty jesteś? Wprawdzie jesteś Królem, tak jak ja, ale co z ciebie za Król? Niedorobiony, nieopierzony i… i głupi jak trep. Bo gdybyś był mądry, to takie rzeczy by ci do głowy nie przyszły, że dam ci za wygraną, skoro już tu jestem z moimi walecznymi rycerzami. Rozśmieszasz mnie, choć wcale mi nie do śmiechu. Z czym ty do Króla Cruxlona?!... Rycerze pojmać go i jego marnych trzech rycerzy również! — wrzasnął Król Cruxlon, oburzony do żywego, że ktoś śmiał zwrócić mu uwagę.
Rycerze Króla Cruxlona natychmiast przystąpili do wykonania rozkazu. Przystąpili… i zaraz odstąpili. Zmuszeni byli odstąpić, ponieważ stała się rzecz straszna. Otóż gdy tylko zbliżyli się do Króla Napoleona i jego towarzyszy, Król Napoleon nagle zaczął zionąć ogniem. Przynajmniej tak im się wydawało, że zionie. I to ogniem tak potężnym, że nie w sposób było im ustać. A jakże mieliby też ustać, skoro to — z piekła rodem — ogniste widowisko spotęgowane zostało jeszcze piekielnymi dźwiękami. Wprawdzie to tylko Pegazus głośno i przeciągle rżał, bo w taki właśnie swój koński sposób wyrażał podziw dla swego pana, to jednak spanikowanym rycerzom Króla Cruxlona to jego rżenie brzmiało w uszach nieziemsko i bardzo złowieszczo. Kojarzyło im się z diabelskim chichotem. I to nie jednego diabła lecz setki diabłów... I stało się. Ich waleczność przegrała z wszechogarniającą paniką. Wszyscy, jak jeden mąż, w popłochu, z rozlegającym się zewsząd przeraźliwym krzykiem, zerwali się do ucieczki. I tyle było ich widać.
Niewolnicy Króla Cruxlona spanikowali również. Z hukiem opuścili lektykę ze swoim Panem i Władcą i w odruchu bezwarunkowym padli na ziemię, zakrywając rękami głowy. Król Cruxlon znów spadł na grzbiety swoich niewolników i znów doznał szoku. Ale tym razem podwójnego. Bo i na widok zionącego ogniem Króla Napoleona i na wskutek ponownego upadku. Leżał tak wyłożony niczym naleśnik na patelni i ani drgnął...

ciąg dalszy nastąpi


Link do wszystkich części baśni  > "Barbedetlandia. Miłość Króla Napoleona"